W połowie XIX w. na terenach Królestwa wybuchła epidemia cholery

Transkrypt

W połowie XIX w. na terenach Królestwa wybuchła epidemia cholery
W połowie XIX w. na terenach Królestwa wybuchła epidemia cholery. Zaraza przywleczona została z Imperium
Rosyjskiego przez kupców handlujących futrami. Epidemia niestety nie ominęła terenów obecnej gminy
Ostrowite. Cholera dotknęła dobra Naprusewa wraz z dwoma folwarkami: Tomiszewo i Stara Wieś. Stara Wieś,
zlokalizowana przy jeziorze Naprusewskim, była niewielkim folwarkiem, liczyła 92 mieszkańców – wszyscy byli
pracownikami folwarku. Jadąc od strony Słupcy do Naprusewa, przed Naprusewem po lewej stronie jest droga do
Kosewa, biegnąca przez Tomiszewo. W odległości około 50 metrów po lewej stronie obecnej szosy jest kępa
krzaków. Na jednym z drzew jest mała kapliczka z obrazem Matki Bożej bądź Chrystusa – dokładnie nie
pamiętam. Ale do roku 1939 w tym miejscu rosły cztery olbrzymie topole, posadzone w kształcie czworoboku. W
środku był dubeltowy krzyż – symbol zmarłych na cholerę. Właśnie tam pochowane były ofiary epidemii w
dobrach Naprusewo. Z tego, co udało mi się ustalić wynika, że w tej zbiorowej mogile pochowano około 160 ludzi.
W czasie II wojny światowej Niemcy zniszczyli dubeltowy krzyż. Niszczenie krzyży i kapliczek było jedną z
haniebnych oznak niemieckiej działalności. Natomiast topole przetrwały wojnę. Kiedy w 1948 roku wróciłem do
kraju, topole jeszcze stały. Wówczas był tam również mały krzyż upamiętniający spoczywających tam zmarłych.
O tym, jak wielkie spustoszenie zrobiła epidemia cholery świadczy fakt, że folwark Stara Wieś po tej zarazie nigdy
się już nie odbudował, nigdy tam nie zamieszkiwali ludzie. Po kilku latach, nakazem rosyjskich władz, folwarczne
zabudowania zostały rozebrane. Jak głosi legenda, z ponad 90 ludzi zamieszkujących Starą Wieś przeżył tylko
stary stróż, którego nazywano „Starym Pijanicą”. Podobno ten pan trzeźwy nigdy nie chodził, nieustannie raczył
się okowitą. W tej chwili mało kto wie, że w gminie Ostrowite wybuchła epidemia cholery. Jest to długi okres
historyczny, uległo to zapomnieniu. Dla ciekawości pytałem kiedyś o ten fakt mieszkańców Tomiszewa i
Naprusewa. Nikt nie wiedział, że takie wydarzenia miały miejsce. A jest to bezsporny fakt historyczny i uważam,
że warto o tym przypomnieć.
http://ostrowite.info/historia/historia-epidemia-cholery-w-gminie-ostrowite
Kiedy po 1815 roku zaborcy podzieli Rzeczpospolitą, granica biegła na terenie naszej gminy, począwszy od
Anastazewa, przez połowę jeziora Powidzkiego, do Kochowa. Większość tejże granicy stanowiły woda i pola,
chociaż w Kochowie była normalna droga. Naturalnie, kiedy mamy do czynienia z granicą, zawsze wystąpić
muszą różnice cen towarów. Przedsiębiorczy ludzie, a do takich z pewnością zaliczyć trzeba Polaków, nie
omieszkali z tego skorzystać. Zaczął zatem na naszych terenach kwitnąć przemyt. Jednym z siedlisk przemytu
było Ostrowite. Były tam dwie karczmy, w których często przemytnicy się spotykali. A co przemycano z
Ostrowitego? Ano najczęściej spirytualia. Silny chłop miał specjalną beczkę, która z jednej strony była płaska,
miała szelki. W taką beczkę wchodziło 40 litrów okowity – spirytusu, zazwyczaj gorzelnianego. Przemycano także
tzw. czysta okowitę. Przemytnicy przekraczali granicę najczęściej na wysokości Lipnicy. Tam byli umówieni
ludzie, którzy przewozili przemytników łódkami, naturalnie w nocy, do Polanowa, Powidza czy Ostrowa. Ci sami
przemytnicy z terenów pruskich bardzo często zabierali towary, które było łatwo sprzedać po stronie rosyjskiej,
czyli na terenie naszej gminy. To był tzw. mały przemyt. Drugi przemyt, jaki kwitł, dotyczył żywych zwierząt,
zwłaszcza świń, koni i bydła rzeźnego, które przemycano przewożąc przez jezioro Powidzkie łodzią. Tak mi
opowiadał autentyczny uczestnik tego procederu, który wówczas miał 17 lat. Kiedy z tym panem rozmawiałem,
zastanawiał mnie fakt, jak udawało się przemycać zwierzęta, które musiały przecież kwiczeć. Otóż przemytnicy
byli bardzo pomysłowi. Przed przerzutem zwierząt poili je wywarem z makowin. Po zażyciu tego narkotyku świnie
były spokojne. Były jeszcze inne formy przemytu, na dużą skalę. Na przykład, kupowano 20 centnarów rzepaku,
ładowano to na wóz, który ciągła para silnych koni. Wóz musiał być stosunkowo nowy. Przekraczano granice za
Anastazewem, jadąc w stronę Wójcina. Tam były drogi. Rosyjska straż graniczna dostawała łapówkę, żeby w tym
dniu tam nie pilnowała. Na terenie zaboru pruskiego wszystko było sprzedawane: ładunek, wóz i konie.
Przemytnicy wracali tylko z markami, które wymieniano po bardzo korzystnym kursie. Przemyt musiał był bardzo
intratnym interesem, skoro opłaciło się wręczać rosyjskim strażnikom wcale nie małe łapówki. A wiadomo, że
Rosjanie byli strasznymi łapownikami. Popularne wówczas było powiedzenie, że tylko zdechła ryba nie bierze, bo
każdy Rosjanin brał. To jest taka zaraźliwa choroba, które została w Polsce po zaborach. Stolicą przemytników,
którzy sprzedawali po stronie pruskiej był Mielżyn. W tej małej, ale bogatej miejscowości hurtowo odbierano od
przemytników wszystko. Tam też przemytnicy zaopatrywali się w towary bardziej przetworzone, których nie było
po stronie rosyjskiej. Kilka słów należy poświęcić także tzw. przemytowi specjalnemu, który dotyczył przerzucania
przez granicę ludzi. Przede wszystkim młodych mężczyzn, którzy nie chcieli służyć w carskim wojsku. Wówczas,
służba w tej armii trwała od sześciu do ośmiu lat, a w najlepszym wypadku cztery lata. Bardzo wielu Polaków nie
chciało służyć carowi. Wiali przez zieloną granice do Prus. Albo się tam osiedlali, albo dalej, przez ocean,
docierali do Ameryki. Miejscowością, która zajmowano się organizacją przerzutu ludzi był Powidz. Tam
wtajemniczone osoby przeprawiali ludzi, a następnie wywozili ich do Poznania, skąd emigranci wyruszali na
zachód. Był jeszcze jeden rodzaj przemycanych ludzi, tych, którzy popadli w konflikt z prawem na tle politycznym.
O ile na przemyt towarów, po otrzymaniu odpowiedniej łapówki, Rosjanie przymykali oko, o tyle, w przypadku
przemytu ludzi, groziły bardzo surowe kary. Dlatego przemyt ludzi był bardzo ryzykowany, a co za tym idzie,
musiał być także kosztowny. Sam przerzut przez granicę kosztował 250 rubli w złocie. Musimy sobie wyobrazić,
jak dobrze było to zorganizowane, że się udawało. Jak wynika z relacji moich rozmówców, a miałem ich wielu, nie
słyszałem nigdy, by na przemycie ludzi ktoś był przyłapany. Wtenczas podstawą do identyfikacji była metryka
chrztu. A tą często fałszowano. Ja nie twierdze, ze nie łapano, ale moi rozmówcy nie potrafili mi podać przykładu,
żeby przemycany człowiek dostał się w łapy zaborców. Przemyt to paskudny w świetle prawa proceder, ale
wówczas, między zaborami pruskim i rosyjskim kwitł. Jest to fakt z historii naszej gminy mało znany. Warto
zaznaczyć, że przemyt był najczęściej rodzinnym interesem. Nie wymienię nazwisk, ale znam trzy duże
gospodarstwa na terenie naszej gminy, które zostały zakupione właśnie przez rodziny, które pieniądze zarobiły na
przemycie. Do dziś jedno z tych gospodarstw funkcjonuje. Docenić należy fakt, że przemytnicy nie zmarnowali
zarobionych w ten sposób fortun.
http://ostrowite.info/historia/historia-przemyt-w-gminie-ostrowite/
Chciałbym opowiedzieć o wigilii, którą przeżyłem w 1938 r., czyli ostatniej przed wybuchem wojny. Tradycyjnie, w
wigilijny wieczór cała rodzina zbierała się u moich dziadków, rodziców mojej mamy, którzy mieszkali na Borówcu.
Do stołu zasiadało ok. 20 osób. Oprawa była wyjątkowa, bardzo charakterystyczna. Wielki stół z białych desek,
stojący na krzyżakach, przykryty był lnianym obrusem, który utkała moja babcia. W szczytach stołu stały dwa
fotele, jeden dla babci, drugi dla dziadka. Z dwóch stron stołu siadała cała rodzina. W kącie pokoju stał snop z
czterech zbóż. Na środku stołu wigilijnego, na wiązce siana, stał pięknie pleciony koszyczek wyłożony serwetką,
w którym była cała masa opłatków. Obok stały dwie świece, nakrycia i cała gama przepysznych potraw, od zupy
rybnej i grzybowej zaczynając, przez postny bigos z grzybami, a na kluskach z makiem i miodem kończąc.
Jednak nim zasiedliśmy do wieczerzy, zadaniem dzieci było wypatrywanie pierwszej gwiazdki. Gdy ta się
pojawiła, dziadek brał dużą książkę do nabożeństwa i odczytywał modlitwę. Następnie łamaliśmy się opłatkiem.
Pamiętam, że składając życzenia babci i dziadkowi, wszyscy całowaliśmy ich w rękę. Dziadkowie cieszyli się w
rodzinie wielkim szacunkiem. Poza tym taki był wówczas zwyczaj. Następnie zasiadaliśmy do wieczerzy, która
trwała dość długo. Na zakończenie podawany był kompot ze suszonych owoców oraz ciasta. Po wieczerzy
dziadek brał dużą misę, w którą ciocie wkładały resztki wigilijnych potraw, po troszku z każdego dania. Do tego
dziadek dodawał różowy i zielony opłatek, specjalny dla zwierząt. Taką porcję potraw wraz z opłatkiem
otrzymywało każde zwierzę dla upamiętnienia faktu, że Pan Jezus urodził się w stajence. Pamiętam, że wszystkie
dzieci szły z dziadkiem do obory. Jak wróciliśmy, oczekiwaliśmy na prezenty. Podarunki były o wiele skromniejsze
niż te, które dzieci teraz otrzymują. W tamtych czasach tradycyjnym prezentem świątecznym były łakocie.
Kolejnym punktem uroczystości było wspólne śpiewanie kolęd, które trwało przynajmniej godzinę. Po śpiewaniu
rozpoczynały się przygotowania do wyjścia na pasterkę. Do kościoła szliśmy prawie całą rodziną. Wychodziliśmy
40 minut wcześniej, bo z Borówca do Ostrowitego jest kawałek drogi. Podobnie jak my, ze wszystkich stron
parafii ciągnęły gromady ludzi na pasterkę. Każda grupa niosła latarnię, by oświetlić sobie drogę. Właśnie
dostrzegalne ze wszystkich stron światła latarnie tworzyły niesamowity widok. Gdzieniegdzie słychać było
dzwonek sań, bo z dalszych wsi niektórzy gospodarze do kościoła jechali saniami. Punktualnie o północy ks.
Antoni Radomski, ówczesny proboszcz ostrowickiej parafii rozpoczynał uroczystą pasterkę. W pamięci mam
wyjątkową atmosferę tej mszy, ten piękny śpiew cudownych polskich kolęd, które są niepowtarzalne.
http://ostrowite.info/historia/wielka-gaweda-wigilia-w-1938-r/
Bohaterami mojego opowiadania będą fornale, pracownicy majątków ziemskich, zajmujący się końmi. Fornal miał
cztery konie, żywił je, o nie dbał, nimi orał oraz jeździł. Taki zaprzęg czterokonny nazywał się fornalką. To była
bardzo ciężka praca, ale lepiej płatna. Ponadto, pozycja zawodowa fornali była wyższa od pozostałych
pracowników majątku. Nie każdy mógł zostać fornalem, musiał to być zdrowy mężczyzna, w sile wieku, umiejący
obchodzić się z końmi. Po liczbie fornali poznać był można zamożność danego majątku. W Sierniczu Wielkim, o
którym chciałbym opowiedzieć, było od 10 do 14 fornali. Nieodłącznym atrybutem fornala był bat. Bat składał się z
drewnianego lub bambusowego biczyska, był opleciony bądź obszyty skórą. Biczysko mierzyło około 2 metry. Do
tego dołączony był pleciony, najczęściej ze surowej skóry, bat, jeszcze dłuższy niż biczysko. Na końcu
znajdowała się tzw. pękawka – kilkucentymetrowy „pędzelek” wykonany z włókna konopi. Właśnie ta pękawka
dawała efekt huku po strzale z bata. Corocznie, na imieniny swego pracodawcy Adama Iwańczyka oraz na Nowy
Rok fornale w bardzo charakterystyczny sposób składali życzenia dziedzicowi. Z racji tego, że rytuał zawsze miał
miejsce w porze zimowej, fornale byli charakterystycznie ubrani. Wszyscy chodzili w długich butach z cholewami.
W buty wpuszczone mieli ciemne spodnie. Nosili kapoty do pół uda albo kożuchy. Na głowach mieli baranice albo
kaszkiety, przypominające maciejówki legionistów Piłsudskiego. Prezentowali się bardzo efektownie. Tak ubrani
fornale, pod przywództwem swego włodarza – osoby, która rozdzielała im pracę w majątku, wyruszali pod pałac
dziedzica. Przed pałacem był olbrzymi klomb kwiatowy, wokół którego rozstawiali się fornale, oczywiście
wyposażeni w baty. Na znak dany przez włodarza zaczynał się prawdziwy koncert strzelania z batów. Technika
strzelania była przepiękna. Najpierw były pojedyncze strzały, później strzelano seriami. Na zakończenie zawsze
były strzały salwami. Taki koncert trwał kilkanaście minut. Po koncercie z domu wychodził Iwańczyk. Dziedzicowi
oraz jego rodzinie włodarz, w imieniu całej grupy fornali, składał życzenia. Przed dom wychodziły również
pokojówki z tacami, na których były kieliszki z nalewką. Dziedzic z fornalami wypijał zawsze kielicha nalewki. Inna
pokojówka na tacy miała kopertę, w której nigdy nie było mniej jak 100 zł, a przed wojną to było bardzo dużo.
Identyczna ceremonia odbywała się na imieniny dziedzica, 24 grudnia, oraz w Nowy Rok. Dlaczego ja tak dobrze
pamiętam ten rytuał? Otóż, jak fornale na Nowy Rok zakończyli koncert u dziedzica, przechodzili przez wieś i
niektórym gospodarzom, m.in. mojemu dziadkowi, w taki sam sposób składali życzenia. Dla mnie to była
olbrzymia atrakcja. Warto zaznaczyć że posługiwanie się batem wcale nie było prostą sprawą, ale fornale mieli tę
umiejętność opanowaną do perfekcji. Niektórzy wręcz potrafili batem zgasić świeczkę. Zwyczaj, o którym
opowiedziałem już nie istnieje, ale w kulturze i obyczajowości wiejskiej był bardzo mocno zakorzeniony. W ten
charakterystyczny, piękny sposób składano życzenia imieninowe i noworoczne.
http://ostrowite.info/historia/wielka-gaweda-salwy-na-nowy-rok/
W krajobrazie wsi, którą pamiętam z czasów mojego dzieciństwa, na trwale wpisani byli żydowscy kupcy. Część z
nich chodziła piechotą inni jeździli wozami. Skupowali różne rzeczy, od końskiego włosia, przez wosk, wełnę,
skórki zwierzęce po miód. Krótko mówiąc, co gospodyni miała na zbyciu, żydowscy kupcy kupowali. Szeroką
mieli też ofertę sprzedaży. Można było od nich kupić igły, nici, nożyczki, kawałki materiałów na fartuch, chusty,
garnki. Robiąc zakupy u żydowskich kupców, podstawą było targowanie. Przeważnie udawało się zbić cenę
przynajmniej o połowę. Pamiętam, że jedną z najpopularniejszych osób trudniących się taką formą handlu na
naszym terenie była Żydówka, która nazywał się Sik. Sikowa – bo tak na nią wszyscy mówili – miała wóz, parę
koni i powożącego. Na stałe mieszkała w Słupcy, ale jeździła okolicznych wsiach. Kupowała głównie nabiał i
mięso. Była bardzo znana w gminie Ostrowite, bowiem przynajmniej raz w tygodniu tam się pojawiała. Naszą
gminę szczególnie sobie upodobała, bowiem miała tam wielu znajomych. Żydowscy kupcy, ze swoją
oryginalnością mowy oraz oferowanych produktów byli zjawiskiem nie tylko handlowym, ale też kulturowym.
http://ostrowite.info/historia/wielka-gaweda-zydowski-kupiec/