Adien

Transkrypt

Adien
„Kamizelka”
Tego dnia ulicami Warszawy szło więcej ludzi, niż przywykł widywać
w czasie wojny. Nic poza tym jednak się nie zmieniło. Sposób, w jaki każdy z nich
się poruszał, opuszczał wystraszony wzrok i przyciskał do piersi dziecko lub rzecz,
którą cudem udało mu się zdobyć za ciężko zarobione pieniądze pokazywały, jak
obezwładniające piętno wojna odcisnęła na każdym z nich. Dla ludzi, którzy ją
przeżyli, wojna nigdy się nie kończy. Trwa nadal w ich burzliwych duszach, widać
ją w ich oczach i wtedy, gdy opowiadają o utraconych szansach i miłościach.
Wstał, przeczesując siwe włosy dłonią i spoglądając ostatni raz w niebo, wziął
w dłonie szkatułkę i utykając ruszył w stronę kamienicy.
Gdy był jeszcze młody, wiódł spokojne, uporządkowane życie,
przewidywalne w każdym calu. Płynęło ono cicho, zgodnie z oczekiwaniami
innych i wypełnione było rzeczami, które robił odkąd pamiętał. Tak było mu
wygodniej. Każdego dnia wstawał o tej samej godzinie, pił tę samą, niesmakującą
tak jak powinna kawę w tym samym kubku. Wkładał jedną, poprzecieraną na
rękawach marynarkę i czapkę, która wyglądała, jakby odziedziczył ją po którymś
z nieżyjących już członków rodziny. Chwytał sztalugę i farby, a potem wychodził z
mieszkania. Nigdy nie wracał do niego przed dwudziestą wieczorem. Następnie
do później nocy poprawiał to, co udało mu się namalować i liczył pieniądze, które
tego dnia zarobił. Nie wiódł dostatniego życia i ledwo wiązał koniec z końcem.
Nie był jednak gotów na zmiany, i nie potrafił ich zaakceptować.
Pierwszy raz zobaczył ją wiosennego dnia przy straganie z pomarańczami
niedaleko swojej kamienicy. Tego dnia nie odezwali się do siebie, wymienili tylko
spojrzenia, jakie wymieniają nieznane sobie osoby. Wiedział już, że zawsze jest
ubrana w kolorowe sukienki, i że z kwiatami wpiętymi we włosy przechadza się
po ulicach. Wyglądała, jakby cały świat leżał u jej stóp. Później spotykał ją już
kilka razy w tygodniu, w tym samym miejscu, o tym samym czasie. Bywało,
że stała oparta o murek obrośnięty różami, kupowała pomarańcze albo grała
na skrzypcach, a nieliczni przechodnie wrzucali monety do kapelusza położonego
przed nią na ziemi. Później też grała, ale nigdy nie ujrzał żadnych pieniędzy, które
przyniosłaby wieczorem do domu. Zawładnęła jego światem, sprawiła,
że nie pamiętał już życia, jakie wiódł, zanim ją spotkał. Była pierwsza kobietą,
której wyznał miłość i pierwszą, która od śmierci jego matki sprawiła,
że w mieszkaniu poczuł zapach świeżych kwiatów. Nigdy nie kochał żadnej
kobiety tak, jak kochał ją i nigdy później już nie spotkał kogoś, kto tak rozjaśniłby
jego świat. Zamieszkali w jego mieszkaniu na piątym piętrze, w ubogiej części
Warszawy. W mieszkaniu były tylko dwa pokoje, i tylko dwa okna.
Oba wychodziły na ponure dachy kamienic i na ulicę, która zawsze tonęła
w mroku. Mieli kominek, w którym niezbyt często palili, stół, dwa krzesła,
szafeczkę na drobiazgi, łóżko, jego sztalugę i farby, oraz jej skrzypce. Zawsze,
gdy wieczorami wracali zmęczeni, siadali na podłodze przy kominku i rozmawiali.
Mówili o muzyce Vivaldiego, o obrazach Salvadora Daliego albo drogich włoskich
winach, których nie dane im było spróbować. Każdego wieczora czytali książki,
oraz wspólnie marzyli o tym, aby w przyszłości, gdy odłożą wystarczająco dużo
pieniędzy, pojechać do Paryża. Później wybuchła wojna, i zniszczyła cały spokój,
który tak długo budowali. Całe ich życie legło w gruzach, i nawet ona nie umiała
juz cieszyć się z codziennych, małych rzeczy. Każdego dnia wracała coraz bardziej
smutna i zgarbiona, i opowiadała mu, że dziś znowu widziała, jak żołnierze pojmali
kogoś na ulicy, albo jak odebrali matce dziecko. Nie mówił nic, i kiwał smutno
głową. Już wtedy wojna mu ją odebrała.
Uwielbiała siadać na podłodze, opierać się plecami o zimną ścianę i słuchać
odgłosów budynku. Mówiła, że słyszy, jak stare mury oddychają i opowiadają jej
swoją historię - że widzi wszystkie rodziny, które kiedyś tu mieszkały, słyszy płacz
wszystkich urodzonych tu dzieci i że skrzypiąca podłoga wygrywa swoją melodię.
Patrzył zawsze na nią z pobłażaniem, ale jednocześnie uśmiechał się i myślał
o tym, jaka jest wyjątkowa. Tego wieczora tez siedziała w tym samym miejscu,
a on usiadł przy stoliku i próbował czytać, oświetlając strony gazety płomieniem
świecy. W pewnej chwili ciszę zastąpił głośny ryk silnika. Uniósł głowę i spojrzał
na nią. Nie wiedział, co malowało się na jej twarzy, ale na pewno nie był to strach.
Gdy na schodach słychać było słowa rzucane po niemiecku i odgłos ciężkich
butów, wiedziała. Wstała szybko, i zaczęła szukać w szufladzie dokumentów, oraz
wyjęła ich ostatnie oszczędności i schowała pod sukienką. Pierwszy raz, odkąd ją
poznał, zdjęła z szyi swój medalion i wraz z dokumentami wyjętymi z szuflady
ukryła go w schowku, znajdującym się pod podłogą. Kilka chwil później usłyszeli
otwierane z łomotem drzwi. Dostali trzy minuty, aby spakować najpotrzebniejsze
rzeczy. Co, jeśli ktoś ich nie miał? Czas dłużył sie w nieskończoność, kiedy
udawali, że szukają ulubionego szalika albo guzika od płaszcza. Nie zabrali nic.
Gdy następnego ranka pierwsze promienie słońca przebijały się przez mgłę,
na Umschlagplatz wszyscy wyglądali znajomo. Ludzie patrzyli na nich błagalnie,
próbując uzyskać obietnice, że wszystko będzie dobrze, i że niedługo znowu usiądą
przy stole ze swoimi rodzinami, martwiąc się codziennymi problemami. On spotkał
tylko starego znajomego, miejscowego urzędnika. Ubrany był w golf, ciepłą
marynarkę, szalik i palto, a w dłoni trzymał starą, zniszczoną kamizelkę. Był tego
samego wzrostu, co on, a dawniej ludzie często mylili ich na ulicy. Dlaczego,
nie wiedział - według niego wcale nie byli do siebie podobni. Mężczyzna poklepał
go pokrzepiająco po plecach.
- Dzień dobry, witam, witam, dawno żeśmy się nie widzieli, przykro mi
ogromnie, że spotykamy się w takich okolicznościach. Ciężkie czasy nastały, nikt
nie wie, gdzie nas wywożą, dlatego żona kazała mi zabrać wszystko, co miałem.
I dlatego właśnie wyglądam jak dziwak! Kobiety jednak są aż nadto
przewrażliwione. Na litość boską, nie jedziemy przecież na Syberię! - roześmiał
się, wciskając mu w dłoń kamizelkę - ale niech pan to weźmie, panie Janku, może
panu się przyda, pan widzę ubrany tylko w koszule, nierozsądnie, nierozsądnie!
Mnie już raczej nie jest potrzebna, zabrałem ją ze sobą tylko dlatego, bo żona
inaczej byłaby mi głowę urwała! No, dlaczego pan tak niewesoło wygląda, panie
Janeczku! Wszystko będzie dobrze! Zdrowia, zdrowia... - wykrzyczał jeszcze,
a potem odszedł.
Była bardzo zmęczona, zabrał ją więc na obrzeża placu, gdzie nadal było
pełno ludzi, i pozwolił spać niedaleko od niego z głową ułożoną na ramionach.
Sam przechadzał się po placu, ponieważ pozwalało mu to zebrać myśli i poskromić
przerażenie. Trwali tak kilka godzin, on - odbywając być może ostatni w życiu
spacer, i ona, siedząc albo pocieszając płaczące dzieci, które zgubiły rodziców.
Gdy zrobiło się zimno, włożył na siebie kamizelkę. Wiedział już, że niedługo umrą.
Czy w końcu nie do tego przygotowywała ich ta wojna? Czuł zapach śmierci,
gdy ostatnie stalowe wagony zatrzymywały się na Umschlagplatz. Ruszyli w tamtą
stronę, i po chwili znaleźli się już w centrum rozszalałego tłumu ludzi. Ktoś nagle
chwycił go za ramię.
- Nie poznaje mnie pan?! Gdyby nie ta kamizelka, to byśmy się minęli bez
słowa! Moja żona zawsze mówiła, żebym kupił panu ładniejszą... za mną, szybko! chwila nieuwagi wystarczyła, aby stracił ją z oczu. Nie wiedział, gdzie jest, choć
szukał jej wzrokiem, ogarnęła go panika i zaczął miotać się jak szaleniec,
rozgarniając rękoma tłumy ludzi. Nie znał tego mężczyzny, nie wiedział tez, co się
dzieje. Zaczął krzyczeć, błagać i biec w stronę każdej blondynki, którą ujrzał.
Potem obcy człowiek wyprowadził go stamtąd, używając siły. Żołnierzom
niemieckim pokazywał świstek papieru, machał nim i podstawiał pod nos
każdemu, kto zagradzał mu drogę. Pomyślał chyba, że ze względu na traumatyczne
przeżycia człowiek, którego próbuje uratować, postradał zmysły, i sam nie wie,
czego chce.
O śmierci swojej żony oficjalnie dowiedział się osiemnaście lat
po zakończeniu wojny. Wiedział, że już jej nie zobaczy, ale mimo to do ostatnich
chwil swojego życia nadal na nią czekał. Wyprowadził się z mieszkania, a stara
kamizelkę, która była jego biletem do wolności, spalił w piecu dwa dni po tym jak
otrząsnął się z szoku, przerażenia i bezradności. Nigdy nie był już tym samym
człowiekiem. Czuł się, jakby był tylko pionkiem w rękach Boga, jakby nie mógł
decydować o własnym losie. Miotał się i krzyczał, płakał i błagał na kolanach,
by ten pozwolił mu umrzeć. Nie rozumiał, dlaczego właśnie jo to spotkało.
Dlaczego ten najwyższy, tak dobroduszny, podarował mu skarb, a potem go
odebrał? Tylu ludziom pozwolił szczęśliwie przeżyć wojnę, więc dlaczego jego
skazał na cierpienie? Obwiniał też siebie - przecież mógł krzyczeć głośniej, biec
szybciej, mógł uderzyć człowieka, który go z kimś pomylił, i tym samym uratował
mu życie. Mógł nie brać kamizelki, trzymać ja za rękę, kiedy szła obok.
Czy się bała? Na pewno. Na pewno szukała go, kiedy wśród tłumu obcych
twarzy drzwi się za nią zamykały. Nie płakała, ponieważ na to była zbyt silna. Być
może nawet w pewnym momencie pomyślała, że to lepiej, że traci go już teraz
i że nie będzie musiał patrzeć, jak umiera. Myślała pewnie o Paryżu i o tym,
czy ktoś kiedykolwiek znajdzie jej medalion i odda go we właściwe ręce. Żałowała,
że nie miała dzieci i że nie powiedziała mu tak wielu rzeczy, o których powinien
wiedzieć. W ostatnich chwilach swojego życia myślała zapewne znowu o tym
staruszku z Saskiej Kępy, któremu pewnego razu podarowała swoje drogocenne
skrzypce, i o dziewczynce z zielonymi wstążkami bawiącej się często
w ich kamienicy.
Kiedy pewnego razu do jego mieszkania zapukała młoda kobieta,
przedstawiła się i powiedziała, że pod deską w podłodze znalazła kilka rzeczy
prawdopodobnie należących do niego, odebrał je od niej i podziękował. Potem,
rozłożywszy je na stole, uśmiechnął się smutno widząc zapieczętowaną, dużą
kopertę. Gdy ją otworzył, na stół wypadły monety i banknoty o rożnych
nominałach. Usiadł w fotelu i rozpłakał się po raz pierwszy w ciągu ostatnich
osiemnastu lat. Zostawił sobie jako pamiątkę po niej tylko złoty medalion,
z którym prawie nigdy się nie rozstawała i tę właśnie kopertę, na której
wykaligrafowane było przez nią równymi, zaokrąglonymi literami jedno słowo:
Paryż.
Adien