fragment książki "Zapach truskawek. Rodzinne
Transkrypt
fragment książki "Zapach truskawek. Rodzinne
Opowieści wielkanocne Święta wielkanocne mają dla mnie seledynową barwę, pachną rzeżuchą i młodą trawą. Smakują jak wiosenny sos z mnóstwem ziół i lepkie są od kajmaku wylewanego na kruche mazurki. Okres przedświąteczny to czas pucowania najgłębszych zakamarków domu, a co za tym idzie – często i wielkich odkryć: „ojej, tu schowałam baletki, które kupiłam jesienią” albo „mamo, znalazłam zapasowe klucze do auta, których szukaliśmy pół roku temu!”. Stopniowe oczyszczanie domu, szorowanie szczoteczką do zębów fug między kafelkami czy mycie żyrandoli nie jest wyłącznie ciężkim obowiązkiem, ale też sprawia mi nieco przyjemności. Zawsze lubiłam to uczucie, kiedy po sprzątaniu mieszkania siadałam zmęczona na stołku i spoglądałam na efekty mojej pracy. Czułam, że oprócz przestrzeni dokoła oczyszczona została również jakaś część mnie samej. Zresztą nie tylko ja tak mam. Kiedyś mama mi opowiadała, że uwielbiała siadać przy kuchennym stole po wysprzątaniu całego domu i cieszyć się tą ulotną chwilą wszechobecnego porządku. Za oknem zapadał zmrok, w kuchni panowała cisza, a ona rozkoszowała się zapachem czystości. Przy małym dziecku ład nie trwał długo – tym cenniejsza była chwila spełnienia po dobrze wykonanej pracy. 52 Tę troskę o porządek wyniosłam z domu, lecz skroiłam ją na miarę XXI wieku, zmieniłam zasady gry. Nie poświęcam każdej wolnej chwili na sprzątanie, dzielę się obowiązkami z mężem i nie popadam w paranoję wszechobecnego błysku. Nie zmienia to jednak faktu, że lubię, kiedy w domu jest czysto. Łatwiej mi wtedy zebrać myśli. Brzydzę się domów, w których wszystko jest lepkie od brudu, a wypicie herbaty stanowi nie lada wyzwanie, bo szklanka nosi ślady jej poprzednich użytkowników. Moja mama głosi Teorię Sedesu: jaki sedes, taki cały dom. I jakkolwiek szalenie to brzmi, wierzcie mi, że się sprawdza! Teorię tę wyznają również moje ciotki, które powtarzały synom, by nie żenić się z kobietą, która ma brudny sedes… Ale wróćmy do przygotowań przedświątecznych. Kiedy dom już lśnił, zaczynałyśmy w nim bałaganić: rozpoczynałyśmy kulinarny maraton wielkanocny. Pieczenie kruchych spodów na mazurki, siekanie warzyw do sałatki warzywnej, sosu tatarskiego i wiosennego, mielenie twarogu na sernik, nadziewanie udźca indyczego czosnkiem, gotowanie barszczu i dziesiątek jaj na twardo. Część jajek farbowałyśmy na bordowo w łupinach cebuli, część na bladoróżowo w burakach, choć czasem szłyśmy na łatwiznę i kupowałyśmy sztuczne barwniki. W przypływach weny i wolnego czasu ozdabiałyśmy jajka koronkami, malowałyśmy farbą w sprayu na złoty czy srebrny kolor albo rysowałyśmy na nich skomplikowane wzory kolorowymi flamastrami. Obowiązkową pozycją na naszym wielkanocnym stole były faszerowane jajka (z nadzieniem szynkowym). Pewnego roku, niesiona pragnieniem zmian, chciałam wprowadzić nieco nowych smaków i obok tego tradycyjnego przygotowałam inny farsz, z tuńczyka oraz fety i oliwek. Ze stołu w tempie ekspresowym zniknęły nasze klasyki z szynką, a nowości łypały na mnie smutno z talerza. 53 Przekonałam się, że wielkanocne innowacje nie mają większego sensu, rodzina lubi zjeść to, na co czeka cały rok: jajka z szynką, gotowaną białą kiełbasę z ostrą ćwikłą, czekoladowe czy kajmakowe mazurki ozdobione migdałowymi baziami, wilgotny sernik na cieniutkim spodzie i pieczonego indyka z czosnkiem, zanurzonego w aromatycznym sosie z suszonymi śliwkami i morelami. Kiedy byłam dzieckiem, moją ukochaną pozycją na wielkanocnym (i bożonarodzeniowym!) stole był sos tatarski. Jadłam go łyżkami, liczył się tylko on: na plasterku polędwicy, na pieczonym schabie albo zrobionym przez babcię wilgotnym pasztecie. Lubię go po dziś dzień, ale już nie tak szaleńczo jak kiedyś. Z czasem obok sosu tatarskiego na moim talerzu pojawiła się ćwikła. Im ostrzejsza, tym lepsza. Odkąd dziadek nauczył nas ją jeść, mogłam pochłaniać każde ilości tego buraczano-chrzanowego smakołyku. Wskazówki nestora rodu kierowane do młodocianych wnuczek były następujące: „jedzcie ćwikłę tak, jak pije się spirytus – na wydechu”. Zawsze warto czerpać z doświadczenia starszych. Miałam to szczęście, że kiedy byłam dzieckiem, nie było tradycji wręczania prezentów z okazji „zajączka”. Dzięki temu mogłam cieszyć się tysiącem wielkanocnych drobiazgów, zamiast wyczekiwać chwili wręczania podarunków, które przysłoniłyby mi całe piękno świąt. Uwielbiałam na przykład ozdabianie mazurków, zakwitających co roku dziesiątkami migdałowych stokrotek i gałązek bazi. Namiętnie wylizywałam resztki kajmaku z puszek (mama przyrządzała go, długo gotując słodzone mleko skondensowane), podjadałam upstrzoną rodzynkami, pachnącą wanilią masę serową i podkradałam gorące ziemniaki w mundurkach przeznaczone na sałatkę warzywną. 54 Lubiłam chodzić z mamą i siostrami na święcenie pokarmów w Wielką Sobotę. Podglądałyśmy wtedy zawartość cudzych koszyczków wielkanocnych i zawsze dochodziłyśmy do wniosku, że nasz koszyczek, ozdobiony zerwanymi w ogrodzie gałązkami bukszpanu i wykrochmaloną, ręcznie haftowaną serwetką, jest najpiękniejszy. Z kolei szczerze nie cierpiałam zwyczaju dzielenia się jajkiem. Jak większość polskich rodzin, zanim zasiedliśmy do wielkanocnego śniadania, składaliśmy sobie życzenia, które zagryzaliśmy obowiązkowym kawałkiem jajka ze święconki. I o ile nie miałam nic przeciwko życzeniom, o tyle konieczność przełknięcia suchego jak grudka piasku jaja była dla mnie koszmarem. Ale poza nielubianymi jajkami w koszyku znajdowało się również wiele pożądanych przeze mnie pokarmów, na przykład co roku toczyłam z siostrą boje o głowę cukrowego baranka. Równie kuszący był miniaturowy chlebek. Czasem obok niego leżała maleńka babka drożdżowa, na którą też ostrzyłyśmy pazurki. Po śniadaniu wielkanocnym na stole pojawiały się desery – mazurki i serniki – oraz plansza do gry w scrabble. Święta bez partyjki „skrabli”, jak mówią dziadkowie, nie były świętami. Grywamy w nie w Boże Narodzenie i Wielkanoc, zazwyczaj po śniadaniu. Scrabble znajduje się w domu każdej z moich cioć i wujków, mają je również rodzice, jest i w moim domu. Dziadek z babcią otrzymali grę na któreś święta, lecz radość z prezentu nie trwała długo, bo już druga partyjka zakończyła się cichymi dniami. Od tego czasu dziadkowie nie grywają we dwójkę. Zasiadają jednak do gry, gdy przyjeżdżają do nas na święta. Rozgrywki nie należą do łatwych. Co chwilę wertujemy słownik i prowadzimy dyskusje na temat odmiany jakiegoś wyrazu czy istnienia innego. Bywa, że z pozoru niewinne partyjki 55 kończą się sporem, czasem leją się łzy, a także padają słowa, których dyskutanci potem żałują. Osobie obserwującej naszą grę z boku może się wydawać, że rozgrywka lada moment przeistoczy się w bójkę, ale żaden z uczestników nie bierze na poważnie tych krzyków, sporów i uronionych łez. Taki mamy styl gry, podobnie zresztą jest z naszymi dyskusjami przy świątecznym stole – ich temperatura zawsze jest wysoka. Domownicy, z których każdy ma inne spojrzenie na dany temat, podniesionym głosem torują sobie drogę w dyskusji, obficie przy tym gestykulują, robią dziwne miny i czerwienią się ze złości, ekscytacji czy uniesienia. Wróćmy jednak do wspomnianego na początku zielonego sosu. Nasz domowy przepis bazuje na tym z naszej ulubionej książki W staropolskiej kuchni i przy polskim stole Marii Lemnis i Henryka Vitry’ego. Nasz zielony sos wielkanocny 4 ugotowane na twardo jajka sok wyciśnięty z 2 cytryn ½ szklanki kwaśnej śmietany ½ szklanki jogurtu naturalnego 3–4 łyżki majonezu 1 pęczek szczypiorku 1 pęczek koperku ½ pęczka pietruszki 1 łyżka chrzanu sól i pieprz do smaku Żółtka, sok z cytryn, jogurt, śmietanę, chrzan i majonez miksuję na gładką masę. Siekam drobno białka jajek, szczypiorek, pietruszkę i koperek, mieszam z sosem. Sos doprawiam solą i pieprzem, odstawiam do przegryzienia składników na co najmniej dwie godziny. 56 Opcja nr 2, z kolendrą i awokado • Pietruszkę zastępuję świeżą kolendrą. • Zamiast chrzanu dodaję do masy jedno dojrzałe awokado i miksuję wszystko na gładko (można również go nie miksować, lecz pokroić w cząstki, skropić sokiem z cytryny i dodać do sosu tuż przed jego podaniem).