Cały rozdział do pobrania w pliku PDF

Transkrypt

Cały rozdział do pobrania w pliku PDF
Anna Matuszewska-Rachuta
Kinga Gąska
Anna: Jestem wolontariuszem w Centrum Inicjatyw Senioralnych. Oni się opiekują różnymi klubami. Wyszukują te już działające i inicjują różne wydarzenia,
by poszerzyć ich oferty. Organizowane są wieczorki taneczne, kursy języka, targi
dla seniorów, propagują zdrowe życie, wydają broszury pomagające przy różnych
dolegliwościach, np. jak trenować pamięć.
Kinga: Ja bardziej podróżuję dzięki książkom. W zależności od doboru literatury
można w pewien sposób zwiedzić cały świat, nie ruszając się ze swojego fotela. A co
ciekawe, poznać też drugiego człowieka. Akt czytania jest czasami dla mnie takim
wejściem w cudze życie, problemy, pomysły, pasje. To bardzo dużo daje.
Studia
Anna: Moje doświadczenie studenckości wiążę się z pobytem za granicą. Skończyłam technikum chemiczne i wyjechałam na staż do Sosnowca. Na polskim
rynku zaczęły pojawiać się nowe włókna syntetyczne, które musiały być w odpowiednich warunkach prane, prasowane i farbowane. Brakowało wykwalifikowanych fachowców. Ambitnie podchodziłam do obowiązków w zakładzie
włókienniczym, dlatego tamtejszy dyrektor zaproponował mi podjęcie studiów
w byłych DDR. W Polsce włókiennictwo raczkowało, jeśli chodzi o sztuczne
tkaniny. Brakowało procesów wykańczania i konserwacji nowych włókien.
Zdałam egzamin na Politechnice Warszawskiej, później odbyłam kurs przygotowawczy w Warszawie. Częściowo językowy, częściowo bardzo polityczny.
Władzom zależało na wyrobieniu odpowiedniej świadomości w wyjeżdżającej
młodzieży. Jeśli chciało się skorzystać z możliwości nauki w innym kraju, trzeba
było przez to przejść. Następnie odbyłam trzymiesięczny kurs językowy w Instytucie Herdera w Lipsku. Zakwaterowano mnie w akademiku, gdzie mieszkała
młodzież z różnych krajów.
Przede wszystkim bardzo dobrze wpłynęło to na moją mentalność. Do tej pory
byłam zamknięta w obszarze rosyjskojęzycznej Europy, a nagle zetknęłam się
z państwami afrykańskimi, Algierią, Wietnamem. Wówczas bardzo się zmieniłam
i od tego czasu jestem, tak jak teraz młodzież mówi, europejska. Dodatkowo przed
pierwszym rokiem studiów pojechałam na miesiąc do Londynu na zaproszenie
169
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
cioci. Udało mi się zobaczyć, jak żyją wielonarodowościowe kraje. Mogłam
otworzyć się na normalne życie. Człowiek był taki zahukany, zamknięty w sobie.
Studia były też bardzo przydatne, ponieważ skupiały się na praktyce. Mieliśmy
zadawanych mnóstwo samodzielnych prac. Po zajęciach teoretycznych wysyłano
nas na miesięczne praktyki. Byłam w Dreźnie, Berlinie, Erfurcie. Robiłam staż
w pralni miejskiej, obok której znajdował się zakład psychiatryczny. Pacjenci byli
zatrudniani do pracy właśnie przez tę pralnię. To było dla mnie nowe doświadczenie. Przyjrzenie się z bliska terapii poprzez pracę, a jednocześnie wyrobienie
poczucia obowiązku, szacunku do starszych. Bardzo mi się to podobało. Każdy
tam dostawał wędkę, ale nie gotową rybę. Praktyki pobudzały mnie do odpowiedzialnej pracy nad sobą. Poszerzały także perspektywę, ponieważ pozwalały
wyjść poza ramy swojego zawodu.
Zawsze staraliśmy się być jak najdalej od problemów politycznych. Cieszyliśmy się z możliwości wyjazdu, zdobywania nowych umiejętności i nauki. Mimo
że panował duży reżim, okres studiów wspominam bardzo dobrze. Oczywiście
były pewne niesnaski. Na 1 maja musieliśmy paradować w pochodzie z jakimś
szyldem: „studenci – obcokrajowcy”, nieść swoje flagi i szturmówki. Zapytałam
się, czy mogę nieść polską flagę zamiast szturmówki. Nie udzielono mi odpowiedzi, ale na najbliższych zajęciach w laboratorium dostałam taką analizę
do zrobienia, że wszyscy wyszli o drugiej, a ja siedziałam do siódmej. Polityka
przekładała się na życie codzienne. Kolejny epizod, który mnie zbulwersował:
studenci idą na prace społeczne. Wyobrażałam sobie, że dostaniemy coś, co
pozwoli nam się wykazać. Przychodzimy na miejsce, a tu wyrywanie lebiody
prawie tak wielkiej jak my, mającej około 120 cm. Gdy spytałam, czy nie można dla nas znaleźć bardziej intelektualnego zajęcia, to znowu dostałam taką
analizę i mycie szkła w laboratorium, tak że na drugi raz nie odważyłam się już
zapytać. Były to dla nas sytuacje niełatwe, ale my się tym nie przejmowaliśmy.
Polak na ogół sobie wszędzie radzi, nie byliśmy najgorsi, znajdowaliśmy się
w pozytywnej grupie studentów. Mieliśmy rozsądnego opiekuna. Po powrocie
zauważyłam, jaki to jest duży plus dla młodego człowieka, gdy znajduje się
w różnych innych, nieraz trudnych sytuacjach. Zdziwiłam się, że polski student
tego nie wie, tamtego nie słyszał, ale zapewne miał więcej politycznych przeżyć.
Mnie studia przygotowały do pracy, pozwoliły też nabyć szereg umiejętności
potrzebnych w życiu. W Niemczech stawiano na praktykę. Nawet pozwalano
przynieść wszystkie materiały na egzamin, tylko szybko trzeba było umieć się
pośród nich odnaleźć.
170
Anna | Kinga
Nie mieliśmy czasu tęsknić. W Dreźnie byli Polacy. Gdy pojechałam do
Niemiec, moja siostra zdała maturę i nie dostała się na psychologię. Dlatego załatwiłam jej pracę w pralni, w której miałam kiedyś staż. Poszłam do akademika
Wyższej Szkoły Technicznej w Dreźnie i poprosiłam Polaków, żeby zajmowali
się moją siostrą. Zarobiła sobie niezłe pieniądze, była ambitna, nauczyła się
języka. W akademiku był też Węgier, który bardzo sympatyzował z Polakami
ze względu na wojenne przeżycia swojego ojca i on powiedział: „Ja się nią
zajmę”. Dzisiaj są już od 40 lat małżeństwem. Nauczyłam się samodzielności.
Pisałam listy do ojca, ale przecież list wtedy dochodził do adresata po dwóch
tygodniach. Gdy byłam chora, nie było sensu nawet martwić rodziny, bo zanim
oni by się o tym dowiedzieli, ja zdążyłabym już wyzdrowieć.
Gotowałyśmy bigos i jechaliśmy na weekend w góry czy do Szwajcarii
Saksońskiej. Nie było to tak łatwe przedsięwzięcie jak teraz, ale noclegi zawsze załatwialiśmy i wyruszaliśmy w podróż. To było takie ambitne. Czasami jechaliśmy z kiełbasą, innym razem coś upiekłyśmy. Całe weekendy tam
spędzaliśmy. To było poznawanie siebie, ale też świata. Robiliśmy ogniska,
ktoś przygotował szlak do wędrówki. A wszystko to bardzo kulturalnie, bez
ekscesów. A to, co do dzisiaj mi zostało, to przekonanie, że trzeba się do
wszystkiego włączyć. Bo czekać i otrzymywać, to jest najprostsze. Jestem
przekonana, że człowiek jest do tego stworzony, by nie tylko brać, ale też
dawać. Był na przykład w Niemczech jeden bardzo życzliwy wykładowca,
miał trójkę dzieci. Zawsze mogłam przyjść na obiad czy kolację. Ja teraz też
tak robię. Jeśli człowiek żyje sam, jest nieotwarty na innych. Nie poznaje
ciekawych osób i nie ma skali porównawczej.
Kinga: Myślę, że mimo wielu możliwości kontaktu z ludźmi, telefonów komórkowych, komunikatorów, portali społecznościowych, teraz zdarza się dość
często taki rodzaj zamknięcia, o jakim Pani mówi. Wiele osób jest zabieganych,
zaaferowanych swoimi sprawami. Pozornie mamy tyle sposobności, a w rzeczywistości ograniczamy się do wymiany komunikatów. A tego nie nazwałabym
tak naprawdę rozmową.
Anna: Dokładnie. Człowiek jest wtedy ubogi. Kontakty z ludźmi dużo dają.
Podczas studiów byłam na międzynarodowym obozie studenckim. To był taki
dziwny czas w DDR. Zgłosiłam się na listę, ale chciałam, żeby moja siostra
jechała ze mną. Bardzo się ucieszyła, chociaż studiowała konstrukcje górnicze
we Wrocławiu na Politechnice i mało znała niemiecki, nadrabiała znajomością
rosyjskiego. Zawiadomiłam ją, że określonego dnia ma przyjechać do mnie do
171
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
Cottbus. Ona wsiadła we Wrocławiu w pociąg i dojechała. Wyjechałam po nią,
czekam w Cottbus na dworcu, pociąg z Polski przyjechał, a jej nie ma. Studiowałam w Forst. To takie włókiennicze miasto, gdzie Niemcy zburzyli przejście
graniczne. Wróciłam do akademika w Forst i poszłam spać. Pomyślałam, że
muszę się z nią skontaktować, a wtedy to nie było takie proste. A tu nagle
dzwoni policjant: „No my dzwonimy do Pani, bo Pani siostra jest na następnej
stacji”. Ja każę mu powtórzyć, co powiedział i tłumaczę, że jedziemy razem na
obóz następnego dnia. Na co policjanci stwierdzili, że ją do mnie przywiozą.
I faktycznie, posadzili ją na motor i przywieźli do akademika. Ona nie bardzo
znała niemiecki, więc musiałam im wszystko wytłumaczyć.
Szczęśliwie udało nam się pojechać na obóz. To były takie prawdziwe wakacje. Przebywaliśmy w dobrych warunkach, integrowaliśmy się. Byli studenci
z socjalistycznych państw: Kubańczycy, Wietnamczycy, Węgrzy, Czechosłowacy,
Rosjanie, Polacy, osoby z krajów afrykańskich. Młodzież była bardzo sympatyczna. Mówiło się po angielsku, niemiecku, rosyjsku, co kto umiał i jak kto
umiał, a wszyscy się dogadywali. Dla mnie to było już w miarę normalnie, ale
moją siostrę z początku zaskoczyła mnogość różnych narodów i sposób porozumiewania się między obcokrajowcami. A wszystko to było bardzo kulturalnie,
grzecznie, miło, po prostu wakacyjnie. Siostra któregoś dnia siedziała na plaży
i narzekała, że się nudzi. Dołączyli do nie jacyś chłopcy, a ona im mówi, że
jest jej nudno. Przyszli do mnie zmartwieni, ponieważ nie wiedzieli, co słowo
„nudno” oznacza. Gdy im wytłumaczyłam, od razu poszli do niej i wymyślili
jakieś ciekawe zajęcie. Szło się na spacer, zwiedzało okolicę, wyjeżdżało gdzieś.
Myślę, że też to był jakiś przełom w jej życiu. Zauważenie, że świat tak naprawdę
jest otwarty, a młodzież jest wszędzie młodzieżą, o tej samej mentalności, tylko
obcojęzyczną. To jej bardzo dużo dało.
Choć były to ciężkie czasy z uwagi na polityczny reżim, staraliśmy się po
prostu żyć swoim życiem. Wiedzieliśmy, po co przyjechaliśmy do Niemiec.
Mieliśmy szansę poznać kulturę, muzykę. Do tej pory wspominam przepiękne
koncerty w Dreźnie, Hale, Lipsku. Muzyka niemieckich kompozytorów, dodatkowo w ich starannym wykonaniu, to rewelacja. Niemcy są krajem wartym
zwiedzenia. Obóz miał charakter raczej wypoczynkowy. Każdy sam sobie organizował swój czas wolny. Tam kładzie się nacisk na pracę społeczną wszelkiego
rodzaju i ja się tego nauczyłam. Na obozie też tak robiliśmy, jednego dnia
poszliśmy śpiewać, drugiego dnia Węgrzy tańczyli, trzeciego dnia siedzieliśmy
przy ognisku. Razem szlifowaliśmy język. Poznawaliśmy inne kultury, uczyli172
Anna | Kinga
śmy się tolerancji wobec różnych wierzeń, tradycji, zwyczajów. Miałam nawet
sympatię z Egiptu.
Kinga: Gdy tak Pani opowiada, to ta studenckość bardzo się łączy z moją.
Podczas spotkań państwo z klubu opowiadali, że spotykali się razem, w jakiś
sposób skupiali, mieli wspólne przeżycie pokoleniowe. Wydaje mi się, że teraz
tak nie jest. Studiuję filologię polską, więc my skupiamy się na wydarzeniach
kulturalnych i literackich. Jeśli odbywa się Festiwal Poznań Poetów, wówczas
idziemy na spotkania, wydarzenia mu towarzyszące. Poezja i poloniści to jest
w pewien sposób równoznaczne. Gdy ktoś od nas organizuje wieczór literacki,
zawsze pojawią się ludzie z roku. Jeśli znajomi tworzą festiwal literacki, wtedy
idziemy, chociażby na chwilę. Trudniej jest jednak zorganizować zwykłe wyjście, które przyciągnęłoby dużą liczbę osób, do tego mało sobie znanych. Nie
mamy grup dziekańskich, więc to też działa na cały rok trochę dezintegrująco.
Zapisujemy się indywidualnie na każde zajęcia. Z jednej strony spotykamy się
z dużą liczbą osób na różnych przedmiotach, ale z drugiej też często po prostu
wzajemnie się mijamy. A wspólne, poznańskie miejsca? Mam wrażenie, że to
sprawa poboczna, ważniejsi są zawsze ludzie, którzy gdzieś akurat idą. Mamy
jeden, dwa puby, gdzie bardzo często można nas spotkać. To sprawa w pierwszej kolejności raczej prozaiczna – bliskość od uczelni, dopiero w drugiej to już
przyzwyczajenie i pewnie powoli kształtujący się sentyment.
Dlaczego wybrałam taki kierunek? Przez pasję. To był niczym i przez nikogo niewymuszony mój wolny wybór. Myślę, że dobry. Wiadomo, każdy ma
swoje chwile zwątpienia, zniechęcenia, ale kiedy mijają, okazuje się, że jest się
na właściwej drodze. Studiowanie dla mnie to przede wszystkim przygoda, ale
też i możliwość. Moment, kiedy można sięgnąć po teksty, na które samodzielnie by się nie wpadło, zrozumieć te, które w innej sytuacji szybko by znużyły
i wreszcie, chwila na sprecyzowanie swoich zainteresowań, połączona jednak
ciągle z szukaniem. Wciąż ma się możliwość skorygować decyzję i rozpocząć
poszukiwania od nowa. To także dobry czas na sprawdzenie samego siebie.
Nie tylko na uczelni, ale także w przyszłym miejscu pracy czy zawodzie. Przy
odrobinie chęci można dostać się na staż lub praktyki do różnych instytucji.
Zobaczyć, jak funkcjonują i zdecydować, czy na pewno do nich pasujemy i jaki
zawód chcielibyśmy wykonywać po studiach. Nie zawsze wyobrażenia przystają
do zastanej rzeczywistości, dlatego ta możliwość próby jest tak ważna. A co
istotne, często dokonywana w cieplarnianych warunkach, bo zawsze można się
wycofać i nie stracić zbyt wiele na tym.
173
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
Wolontariat
Anna: Wpływ niemieckiej staranności i odpowiedzialność za wykonywane
obowiązki rzutuje na mnie do dziś. Jeśli się czegoś podejmowałam, musiałam
w pełni się w to zaangażować. Może właśnie przez tę potrzebę włączenia się,
całe życie brałam udział w przeróżnych akcjach pomocowych, czy to Caritas
czy OPS (Ośrodek Pomocy Społecznej).
Przez dłuższy czas prowadziłam socjoterapeutyczną świetlicę dla dzieci. Zgłaszano tam dzieci, które miały rodziców niewydolnych wychowawczo, uczniów,
potrzebujących psychologicznego wsparcia, przeżywających patologie rodzinne.
Co ciekawe, z własnej woli przychodziły do nas dzieci zapracowanych rodziców, które same chciały uczestniczyć w tych zajęciach. Po prostu potrzebowały
zainteresowania ze strony dorosłego, nie chciały korzystać w pełni ze swobody
pozostawianej im przez zajętych zawodowo rodziców. Ta świetlica działa w dalszym ciągu. Ja spędziłam tam 10 lat. Pomagałam w niemieckim i matematyce.
Pomagałam na koniec roku wyciągnąć lepsze oceny, uniknąć powtarzania klasy.
Oczywiście, to była praca nieodpłatna. Rodzice, których było stać, załatwiali
najlepszych fachowców. A tym, których nie było stać, trudno było się do tego
przyznać. Dlatego najczęściej te dzieci same do mnie przychodziły. I sprawiało
mi to naprawdę wielką satysfakcję, kiedy wracały i chwaliły się swoimi poprawionymi ocenami.
Z drugiej stroną chodziłam do PKPS (Polski Komitet Pomocy Społecznej),
tam organizowano akcje pomocy ludziom biednym. Zajmowaliśmy się np.
wydawaniem artykułów spożywczych. Obecnie jestem opiekunem prawnym
36-letniej pani w Śremie. Jeżdżę do niej, odwiedzam, rozmawiamy, kontroluję
też wydatki, jakie są czynione na jej rzecz, napływające pieniądze, załatwiam
sprawy z jej lekarzem, ponieważ jest mocno chora. Ale przede wszystkim, gdy
tam jadę, po prostu jestem z nią. To takie poczucie bycia z drugim człowiekiem,
przyjazną duszą. Można porozmawiać, zobaczyć coś nowego, pomóc.
Jedną z najpiękniejszych chwil w moim życiu był moment adoptowania
córki. Monika ma dwóch braci. Zdecydowałam, że będzie mieć kontakt ze
swoją rodziną. Dlatego naturalne było, że musiałam ich wspierać. W rzeczach
ważniejszych, takich jak zmotywowanie do pójścia określoną drogą, wykorzystania swoich umiejętności. To są bardzo zdolni chłopcy, ktoś ich jednak musiał
zmotywować. Pomagałam też w rzeczach przyziemnych, takich jak kupienie
nowych butów, podesłanie jedzenia. I jak już mówiłam, duża pomoc psychiczna,
długie rozmowy i jeszcze raz rozmowy.
174
Anna | Kinga
Kinga: Oczywiście mam o wiele mniej doświadczeń związanych z wolontariatem. Jednymi z pierwszych były wizyty w hospicjum z kółkiem muzycznym.
Dzieliliśmy się na kilkuosobowe grupy, odwiedzaliśmy każdy pokój i graliśmy
na fletach. Często chodziliśmy przed świętami grać kolędy, pojawialiśmy się na
wiosnę z przygotowanymi przez naszą opiekunkę piosenkami. Tego nie można
nazwać takim prawdziwym przebywaniem z drugim człowiekiem. Mieliśmy mało
czasu, tylko wchodziliśmy do pokoju, graliśmy, zamieniliśmy parę słów i szliśmy
do kolejnej sali. Może wydawać się to dość powierzchowne, ale ku naszemu
zaskoczeniu byliśmy bardzo dobrze przyjęci. Panie niejednokrotnie miały łzy
w oczach. Nawet bardzo chore osoby i wyraźnie cierpiące, mówiły, że im nie
przeszkadzamy i chcą nas posłuchać. A przecież czasami jest tak, że zdrowy
człowiek nie ma zamiaru marnować czasu na grupę młodzieży z „piszczałkami”.
W mojej okolicy jest też szkoła specjalna. Organizowaliśmy przedstawienie,
szliśmy tam, a po występie siadaliśmy przy jednym stole i rozmawialiśmy. Takie
chwile wyzwalały wiele pozytywnych emocji. Z kolei w liceum jeździliśmy do
domu dziecka, wystawialiśmy jasełka, przywoziliśmy paczki – zbieraliśmy zeszyty, maskotki, zabawki. Moja wychowawczyni czuwała nad tą akcją. Wtedy
tak naprawdę można było docenić, w jak dobrej sytuacji się znajdujemy. Nie tyle
w sensie materialnym, ale przede wszystkim mówię tu o rodzinie.
Anna: Nasze życie jest na tyle krótkie, że nie można widzieć tylko i wyłącznie
czubka własnego nosa. Myślę, że gdybyśmy sobie wzajemnie nie pomogli, to
byłoby ciężko. Akcje pomocowe uważam za normalne, tak jest w życiu. Ciągle
gdzieś coś robiłam.
Byłam niedawno na spotkaniu z moimi pracownikami i wspominali sytuację,
kiedy jeden z pracowników przyszedł do pracy nietrzeźwy. Ja byłam kierownikiem i wiedziałam, że miał dwoje małych dzieci. Kompletnie już zdążyłam
zapomnieć o tej sytuacji, przypomniano ją dopiero na tym spotkaniu. Więc
podobno wzięłam go do biura i wyjaśniłam, że on ma rodzinę, dzieci, że musi im
zapewnić byt. I kazałam mu iść do domu i przemyśleć to. Ten mężczyzna od tej
pory chodził regularnie do pracy. Moi pracownicy podsumowali tę historię słowami: „Pani mu otworzyła oczy”. Pozostaje się tylko cieszyć z takich momentów.
Kinga: Ma Pani rację. Chyba ciężko porównać satysfakcję, jaką odczuwa się, kiedy widzimy pozytywne skutki naszych działań, z jakimkolwiek innym uczuciem.
Mam podobne doświadczenie przy rówieśniczych relacjach związanych z nauką.
W młodszych klasach zbieraliśmy się wspólnie: osoby, którym lepiej szła nauka i ci, którym sprawiała duże trudności i staraliśmy się pewne sprawy wyjaśnić,
175
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
nadrobić zaległości, przygotować do zbliżającego się sprawdzianu, poprawić
oceny. Co ciekawe, korzystały na tym obydwie strony. Słabsi nadrabiali materiał,
a ci, którzy sobie z nim radzili, dzięki tłumaczeniu innej osobie, konieczności
przystępnego wyjaśnienia danego zagadnienia, utrwalali swoją wiedzę. To była
też doskonała nauka spojrzenia na jeden problem z wielu różnych stron. Teraz
zdarza się, że pomagam przy pracach maturalnych. Ale nigdy nie piszę za kogoś
pracy, tylko wspólnie zastanawiamy się nad tematem, podsuwam lektury czy
opracowania. Czytam, co ktoś przygotował, dodaję swoje uwagi, naprowadzam,
podaję przykładowe pytania, myślę o zagadnieniach, które mogą być poruszone
na prezentacji. Widzę, że ktoś naprawdę pracuje i chce to zrobić dla siebie,
a czasami naprawdę zainteresuje się swoim tematem. A później, gdy ta osoba
zdobędzie dużą ilość punktów, dobrze wypadnie przed komisją, odczuwam
swego rodzaju dumę.
Anna: Myślę, że podejmowanie działalności związanej z wolontariatem wiąże
się z indywidualnymi predyspozycjami. Dla mnie sensem życia jest robienie
czegoś. Trzeba dobrze zorganizować swój czas i mieć dobre chęci. Jeśli jest
ktoś otwarty na drugiego człowieka, zdąży zrobić wszystko. Znajdzie czas na
wyjście, pomoc czy miłe słowo.
Pasja
Anna: Nigdy nie miałam pieniędzy na rozwinięcie pasji, które ich wymagały.
Zawsze poszukiwałam i chwytałam się różnych małych i średnich przedsięwzięć. Zaczynałam od należenia do szkolnego chóru. Nauczyciel był bardzo
wymagający, mieliśmy fantastyczny repertuar i zajmowaliśmy wysokie miejsca
w województwie wrocławskim. Moją wielką pasją w latach szkolnych był teatr. Oglądałam wszystkie przedstawienia w Teatrze Bytomskim. Przeważnie
jechałam sama, oglądałam każdą nowość. Moje koleżanki raczej chodziły na
dyskoteki, ja wolałam chodzić na koncerty. W technikum mieliśmy przygotowanie do odbioru muzyki poważnej, co bardzo mi się przydało.
Swego czasu zbierałam znaczki. Były tak piękne, pojawiały się różne serie:
zwierzęta, polityczne, rocznicowe. Wymienialiśmy się nimi.
Kolejną moją pasją stały się piesze wędrówki. PTTK miejski organizował
przechadzki niedzielne. Szło się 6–7 km, a w międzyczasie zatrzymywało się
na przykład u jakiegoś gospodarza na mleko, uczestniczono w mszy świętej.
Tak bardzo spodobały mi się te wycieczki, że zaangażowałam się w dłuższe
wyprawy. Jednego dnia pokonywaliśmy nawet do 25 km. Poznałam tam bardzo
176
Anna | Kinga
miłe koleżanki, z którymi nadal mam kontakt. Sprzyjający klimat, pogoda,
ludzie, piękny krajobraz. I tak się szło. Pan Łęcki, były wojewoda, opracował
przewodniki po Wielkopolsce i właśnie z nich korzystaliśmy. Były tam dokładnie opisane szlaki. Spotkałam wielu ciekawych ludzi podczas tych wypraw.
Każdy miał inny zawód, odrębne doświadczenie życiowe. Przeważali starsi, my
byłyśmy zazwyczaj najmłodsze. Strasznie mi to było potrzebne, mieszkałam
w bloku. Tyle czasu na świeżym powietrzu, wysiłek fizyczny, dostarczały mi
niesamowitej energii.
Zostałam nawet pilotem wycieczek zagranicznych. Zrobiłam kurs, zdałam
egzamin i dostałam zaświadczenie, dzięki któremu mogłam pilotować podróże.
Cały urlop przeznaczałam na wyjazdy. Bo równolegle pracowałam w zakładzie
chemicznym i uczyłam w technikum chemicznym. Dzięki temu zwiedzałam
wschodnią Europę. Jeździłam też do Malme, Wiednia i Berlina.
Trzeba pamiętać, że to były specyficzne czasy. Dla wielu turystyka była tylko
szyldem, a w rzeczywistości to raczej wyprawami handlowymi można było nazwać. Ja zwyczajnie nie potrafiłam handlować. Raz mąż mnie namówił. Więc po
rozmowach ze znajomymi, kupiłam polecane przez nich towary: jakiś kryształ
i męskie skórzane rękawiczki. I przyjechałam z tym z powrotem do Polski. Po
prostu nie miałam do tego smykałki ani chęci.
Pojeździłam po Węgrzech, Czechosłowacji, Rumunii. Byłam nad Morzem
Czarnym, często w DDR i ZSRR. Odwiedziłam zakaukaskie nadbałtyckie
republiki. Zwiedziłam Moskwę, Ukrainę. To był okres intensywnej pracy, ale
nie byłam zmęczona. Bardzo to lubiłam. Pieniądze były małe, chodziło mi
bardziej o możliwość wyjazdu. Pozwalało mi to w pewien sposób oderwać się
od codzienności. Były też momenty na swój sposób tragiczne. Podróżowaliśmy Heweliuszem.
Dla mnie było to dość stresujące. Nie mówiono nam, gdzie są szalupy i kamizelki
ratunkowe. Wchodziłam z ludźmi na prom, rozkwaterowywałam ich, ostatnia
kładłam się spać. Rano budziłam wszystkich na śniadanie i wysiadaliśmy. Bardzo
przeżywałam tę podróż, odpowiedzialność za tyle osób. Nie wiem, dlaczego
pojawiło się we mnie koszmarne pytanie, czy to nie ostatni raz kładziemy się
spać. Jednak szczęśliwie udawało nam się dopłynąć. A później jak grom z jasnego
nieba spadła na mnie informacja, że prom zatonął.
Co było najtrudniejsze w tej pracy? Odpowiedzialność za ludzi. To trochę
ciąży pilotowi wycieczki. Każdy jest trochę inny mentalnie, do każdego trzeba
inaczej podejść, to często ludzie dorośli, ale jest się za nich odpowiedzialnym.
177
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
Niemniej, dawało mi to dużą satysfakcję. Dwa razy byłam też w Anglii. Kupiłam
przewodnik w języku niemieckim i sama chodziłam 3 tygodnie po Londynie.
Kiedy wracałam do kraju, znajomi mało się interesowali moimi wyprawami.
Wtedy ludzie rzadko wyjeżdżali, nikt o tym nie myślał. Dlatego nie miałam za
bardzo komu opowiadać swoich wrażeń po podróżach.
Już prywatnie, za własne pieniądze, pojechałam do republik azjatyckich:
Uzbekistanu, Tadżykistanu i Kirgizji. To był najpiękniejszy wyjazd. Kupiłam
nawet zestaw kawowy, który przetrwał 12 przelotów samolotem! Czasami ludzie się dziwią, dlaczego byłam w takich miejscach, a nie zwiedziłam Paryża,
Rzymu. Odpowiadam zawsze, że cywilizacja jest cywilizacją. A z moich podróży
wyniosłam niezapomniane przeżycia.
Lubiłam też jeździć w Tatry. Jest tam Rusinowa Polana. To prywatna własność gaździny Kobylarczyk, którą wszyscy nazywali Babką. Wszystkie tereny
wokół zostały wykwaterowane, a ona nie chciała opuścić swojej własności. Miała
szałas, w którym mieszkała całe lato. Ona spała po lewej stronie, a po prawej był
salonik dla gości. Kiedyś w to miejsce spędzano owce. Niżej jest kaplica. Ksiądz
zawsze czekał na Babkę, którą my musieliśmy sprowadzać do tego kościółka.
Dopiero kiedy była na miejscu, ksiądz rozpoczynał mszę. Przychodziło wielu
studentów. Wspominam te wyprawy jako chwile pełne przeżyć. Pewnego razu
patrzę, a tu młoda para idzie. Dziewczyna ma welon, bukiet, spodnie, buty, jest
ubrana jak turystka i idzie pod rękę ze swoim mężem. Tatry to taki mój konik.
W Poznaniu, kiedy rozpoczęłam już pracę, weszłam w grono absolwentów, byłych
studentów z Duszpasterstwa Akademickiego. Udzielałam się też społecznie.
Nie należałam do partii jako jedyna kierowniczka. Dlatego organizowałam
akademię pierwszomajową. Układałam program artystyczny, potem kawa, pączek. Młodzież się angażowała, ludzie z zakładu przychodzili, oglądali, potem
siadali wspólnie i nawet przeżywali te chwile. To było bardzo sympatyczne.
Kiedyś dyrektor zapytał mnie, co dzisiaj robię. Ja odpowiedziałam, a on na to:
„Ale wszystko Pani na raz i dzisiaj robi?”. Ja, że tak, bo to musi być dzisiaj zrobione. Bardzo lubiłam organizować. Mam też typowo babskie zainteresowania:
wyszywam, szyję, robię na drutach. Teraz myślę o kursie plastycznym.
Kinga: I to kolejny dowód na chęć aktywnego włączenia się.
Anna: Ale to trzeba tak. Jestem wolontariuszem w Centrum Inicjatyw Senioralnych. Oni się opiekują różnymi klubami. Wyszukują te już działające i inicjują
różne wydarzenia, by poszerzyć ich oferty. Organizowane są wieczorki taneczne,
kursy języka, targi dla seniorów, propagują zdrowe życie, wydają broszury po178
Anna | Kinga
magające przy różnych dolegliwościach, np. jak trenować pamięć. Każdy może
coś sobie wybrać. Młodzież też się tam udziela. Teraz jest propozycja wyjazdu
do Niemiec na 3 tygodnie. I się nad tym zastanawiam.
Kinga: Ja bardziej podróżuję dzięki książkom. W zależności od doboru literatury
można w pewien sposób zwiedzić cały świat, nie ruszając się ze swojego fotela.
A co ciekawe, poznać też drugiego człowieka. Akt czytania jest czasami dla mnie
takim wejściem w cudze życie, problemy, pomysły, pasje. To bardzo dużo daje.
A jeśli chodzi o mniej statyczne rozrywki, to uwielbiam jeździć na koncerty.
Wybieram pojedyncze występy zespołów lub wykonawców, którzy mnie interesują albo jeżdżę na festiwale muzyczne. Wtedy przez kilka dni można mieć
kontakt z naprawdę dużą dawką muzyki granej na żywo. Raz w miesiącu chodzę
do poznańskich teatrów: Polskiego, Nowego czy Wielkiego. Patrzę, czy są jakieś
nowości w repertuarze, a jeśli nie, wybieram sztuki, których jeszcze nie widziałam,
a wiem, że są warte zobaczenia lub te, które w jakiś sposób mnie zainteresują.
Jestem wegetarianką, więc w naturalny sposób obchodzą mnie sprawy zwierząt. Uwielbiam koty: obserwować je, przebywać z nimi. Każdy kot jest inny,
mam w domu złośnika, despotę, poczciwca i bombę energetyczną. Do każdego
trzeba inaczej się odnosić, odmiennie je traktować. Jeden potrzebuje dużo uwagi,
drugi nie toleruje zbytniej poufałości. Ciekawy też jest sposób, w jaki tworzą
naturalną hierarchię w swoim mini-stadzie.
Poza tym lubię ćwiczyć jogę, a kiedy robi się cieplej, zaczynam jeździć na
wrotkach.
Anna: O widzi Pani, ja bardzo aktywnie lubię spędzać czas. Byłam przyzwyczajona zawsze do ruchu, więc potrafiłam iść do pracy w tenisówkach, żeby
móc przy okazji pobiegać.
I chyba mam takie małe przestawienie na punkcie staroci. Podczas wyprawy
do republik azjatyckich kupiłam np. miedziany „rukamojnik”– to taka specjalna
miska do rytualnego mycia rąk. Ma bardzo szeroki kołnierz i do tego jest taka
wkładka, żeby woda nie parowała. Do tego należy wysoki dzbanek z długim
uchem. Strasznie lubię kolekcjonować starocie. Część rzeczy przekazałam do
muzeum etnograficznego.
Dobrze też jest mieć pasję z kimś. Można się nią dzielić, wspólnie przygotować. Monotonia jest zła. Miałam dziadka, który był w Buchenwald pięć lat
jako polityczny więzień. Po powrocie bardzo często uczył nas piosenek i ogólnie
postawy patriotycznej. Ja miałam naście lat wtedy. To bardzo nas interesowało.
Może ze względu na klimat domu. A teraz każdy się spieszy, to są inne czasy.
179
Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła
Kinga: Czasy faktycznie się trochę zmieniły, ale ja bardzo lubię słuchać różnych
opowieści. Wspomnienia starszych osób są chyba nieocenione.
Anna: Taki przykład. Byłam w Niemczech przed stanem wojennym. O godzinie 8 wieczorem przyszedł policjant do znajomych, u których byłam i kazał mi
się spakować i wyjechać do Polski. Takich Polaków jak ja było na dworcu cała
grupa. Byliśmy tacy zdezorientowani, nie wiedzieliśmy, co się dzieje. W Polsce
dopiero o 12 ogłoszono stan wojenny. I jak ja opowiadam komuś, kto przeszedł
stan wojenny, każdy mówi, że Niemcy musieli wiedzieć, że coś się będzie dziać.
Bo zostaliśmy wyproszeni cztery godziny przed ogłoszeniem. Dla nas to było
wielkie przeżycie, tak straszny fakt dla Polaków. Jak opowiadam rówieśnikowi,
on wraca do tych wspomnień. A na ile interesujące jest to dla młodych ludzi?
Kinga: Chyba wciąż bardzo aktualne, ale już nie tak przerażające. Dopiero
kiedy suche fakty z lekcji historii czy podręcznika konfrontuje się z czyimiś
wspomnieniami, prasą tamtego czasu, wtedy dopiero można naprawdę „odczuć”
minione wydarzenia.
Anna: A po co jest ten projekt?
Kinga: Myślę, że to przede wszystkim zwrócenie uwagi na innego człowieka.
Mówimy o sobie, ale przede wszystkim się słuchamy. Interesujemy się partnerem rozmowy, tym co ma do powiedzenia, co przeżył. Nie można podejść do
tego egocentrycznie. Właśnie ten drugi człowiek w pewien sposób na to nie
pozwala. To dobrze.
Anna: Takie projekty są teraz po prostu bardzo potrzebne i cenne.
Spisała i zredagowała: Kinga Gąska

Podobne dokumenty