sześcian zero

Transkrypt

sześcian zero
sześcian zero
tadeusz esz
1
2
Obraz
Kwadratowy pokój starego mieszkania, w kamienicy o
zimnych murach, we wnętrzu upadłego miasta. Na stoliku, w
ciemności, skrzy się chwiejnie płomień świecy, rzucając nikłe
światło przeciw mrokowi na cztery zabrudzone ściany, pokryte
zaciekającą farbą, miejscami odpryśniętą – widoczny tynk,
gdzieniegdzie wyłaniają się gołe cegły. Na jednej z nich,
naprzeciw łóżka wisi obraz w spróchniałej ramie, za szkłem
mętnym na przemian od kurzu i wilgoci – niewidoczny zza
mglistej tafli. Zamierzchłe czasy i złudna teraźniejszość. Od lat
w tym samym miejscu, pomiędzy podłogą a sufitem. Pomiędzy
tą samą podłogą i tym samym sufitem od zawsze, obraz
zawieszony na lichym gwoździu, słabym i skorodowanym, na
gwoździu każdym atomem czekającym na rozpad.
3
Przechylił się nieznacznie świat i pod naporem tej
niewielkiej, niezauważalnej siły obraz upadł na ziemię. Pękła
rama w czterech miejscach, a szyba w drobnych częściach
rozsypała się po chropowatej podłodze z betonu. Świeca nie
zgasła, bo płomień ciemnieje zawsze za wcześnie lub za późno.
Nigdy w porę. Był to jedyny moment, gdy można było ujrzeć
to, co niewidzialnym namalował nieświadomie w miejscu bieg
czasu i kurcząca się przestrzeń, zamykająca w sześcian
wszystko co mogłoby istnieć.
Podobno gromy padają, trąby grzmią z nieba i
deszczem zalewa się ziemia, lecz bez obola wiary cisza i spokój
zewnętrzny, złudny. Nie ma nawet skowytu ptaków, ni dłoni
skąpanych w krwistych łzach, ni słowa z prochu i prochu z
resztek słów nie ma.
Podniosą kawałki starego drewna, zeżartego przez życie,
pozbierają drobne części szkła, lecz obraz nikomu nieznany,
nikomu już nie ukaże swego oblicza i leżeć będzie samotnie,
bezdźwięcznie, bezwonnie po kres, który tylko w swoich, sobie
znanych odcieniach, farb niewyczuwalnych dla zmysłów
rozlewa się po betonowej powierzchni. Nie zostanie
dostrzeżona kałuża krwi i odciski wyżłobione na płótnie. A
świeca nikły wydawać będzie skowyt, lichy blask i woń duszącą,
i świat chłonąć będzie wszystkimi zmysłami mizerną rozpacz
lamentnicy. Nadawać sens i celowość bezgrzesznie,
4
bezwstydnie zaspakajać lęk, przed nieznanym. W końcu świeca
zgasła.
–
Ta historia usytuowana jest w mieście – miasto jak
każde inne. Różniło się od pozostałych nazwą i poziomem
uelementowienia jego mieszkańców – maleńkością znaczenia
pojedynczego życia i zaawansowaniem budowy żywej machiny
z trybów ludzkich istnień. Choć to bez znaczenia. Pierwsza
różnica nic nie wnosiła, druga uwidaczniała się tylko pod
wpływem dogłębnej analizy.
Wszystkie machiny więc stanowiły, w tym kontekście,
jeden wspólny gatunek. Gatunek organizmów zbudowanych z
ludzi – z malutkich, samotnie nieistotnych komórek, liczonych
na dziesiątki, setki tysięcy – i wszelakich wydzielin, wydalin,
produktów i tworów tych komórek, które mgliście powstawały
w każdej niezliczonej chwili.
Już od wczesnego ranka zaczynała się synchroniczna
praca miejskiej ludności we wszystkich gałęziach życia
współczesnego, po to tylko by wieczorem miasto mogło
odpocząć, a nocą, razem ze swoimi podzespołami, mogło
usnąć kojącym snem.
5
Szedłem do pracy tą samą drogą co zawsze. Mijałem te
same postaci co każdego poprzedniego dnia. I z grubsza mój
dzień od kilku lat wyglądał łudząco podobnie. Każda zmiana w
moim życiu okazywała się być tylko inną wersja tego samego,
tym samym w innym wydaniu, inaczej opakowane lub
przyozdobione.
Wiadomo, zmieniał się mój nastrój albo aura tła, nic
innego. Tym samym jeszcze do pewnego czasu kształtował się,
dość płynnie, sposób postrzegania przeze mnie otoczenia. Były
takie momenty, że pragnąłem wyjść z tego świata dokądkolwiek
i nie wrócić – teraz dziwnie wydaje mi się to całkiem normalne,
w jakimś moim własnym pokrętnym rozumowaniu.
Innym razem doświadczałem prze-silnego uczucia
motywującego mnie do podróży: wyruszyć przez ten znany, a
zarazem nieznanym mi świat w poszukiwaniu czegoś bliżej
nieokreślonego, czegoś innego, jakiegoś obcego życia, które
mógłbym zaadoptować po części lub w całości jako własne,
prawnie bądź bezprawnie, nieważne, byle oddalić się od tej
nijakiej codzienności. Zapewne potrzebowałem uciec również
od siebie. Jednak zaraz rozsądek skutecznie mnie pacyfikował i
te moje niebezpiecznie potencjalne czyny tłumił, oczywiście
nie dotykając przy tym źródła – myśli, które pozostawały wciąż
na swoim niezmienionym miejscu, kumulując się z nowo
powstałymi we wnętrzu pozornie nieskończonego umysłu. –
6
Na potem? Czułem się zaśmiecany przez nie.
Dzięki tym wahadłowym zmianom mogłem zarówno
pozostać w świecie 'realnym' jak i przenosić się na chwile nie
podlegające zbyt skomplikowanym wyrzutom sumienia w te
wszystkie odmienne krainy, obce mi i obce mojemu światu,
światu miast, a właściwie tego jednego jedynego miasta
niewolników. Stąpałem po granicy życia i śmierci. Zdrowia
psychicznego i wariactwa nigdy jej nie przekraczając w żadną
stronę. Prawie uciekałem i prawie powracałem, zawsze w
odpowiednim, choć nieznanym mi czasie. Świadomie?
Powracałem myślą do jakiejś powszechnie uznanej prawdy. Na
szczęście lub nieszczęście rozsądek nie pozwalał postradać mi
zmysłów do końca. Tkwiłem zawieszony pomiędzy
skrajnościami, zewnętrznie jak każdy zwykły mieszkaniec tej
celi. Byłem całkowicie rozwarstwiony – tonąłem w
sprzecznościach, antagonizmach istnienia i nieistnienia
zarazem. Czułem, że każde jedno moje słowo podważa
poprzednie.
Kiedyś, pamiętam, bywały takie momenty, że łakomie
chłonąłem wszystko co było codzienne, zwyczajne.
Spożywałem z największym kunsztem, jaki był mi znany każdy
najdrobniejszy szczegół postnego życia, w prostocie odnajdując
tajemniczą głębię – na ułamek sekundy, złudnie.
Z dbałością sączyłem także wszystkie miniaturowe, w
moim odczuciu nadzwyczajne chwile, otrzymane lub żywcem
7
przeze mnie zagrabione, upijając się wysysaną z nich
przyjemnością w ilości znacznie większej niż posiadały. W
efekcie tego nie miałem nic. Próg wrażliwości na codzienność i
nadzwyczajność już dawno uniósł się niemożliwie wysoko.
Wszystkie myśli przestały prowadzić dokądkolwiek. Cokolwiek
się nie wydarzyło, okazywało się tym samym. To samo ujęte w
inne słowa, w inne kolory i dźwięki, z tym tylko, że te słowa,
kolory i dźwięki również były mi znane, z innych przeszłych
tematów, niezapomnianych doświadczeń, które z biegiem czasu
stawały się boleśnie jałowe, nieodwracalnie poznane i jątrzyły
się sentymentem, którego źródłem w istocie było cudowne
przeżycie zamienione pod wpływem czasu w niegojącą się,
ciągle rozgrzebywaną powrotami wspomnień raną. Zamiast
zabliźniać i koić sprawiały nieracjonalne cierpienie, ale też do
czasu. Potem wszystko zlało się w jedno słowo – anhedonia.
Cały świat zaczął jawić mi się w matematycznej
precyzji, powtarzalności i nieznośnej przewidywalności
następnych gestów, skurczów mimicznych obcych, a znanych
mi twarzy. Gdybym mógł zapomnieć. Raz jeszcze to samo
poznawać, ale zupełnie od nowa. Niestety było to z oczywistych
względów nie możliwe, nie miałem na to nawet krzty nadziei.
Zupełnie nie wierzyłem – i słusznie. Bowiem zdawałem sobie
sprawę, że właśnie tak wygląda życie od teraz do końca, od
zawsze do nigdy. I wszystko wygląda tak samo nieznośnie
8
znajomo.
No chyba tylko poza jedną jedyną kwestią, która mnie
ciągle, niezmiernie nurtowała. Pytanie na które nie mogłem
znaleźć żadnej sensownej odpowiedzi, istota człowieczeństwa,
gdybym chociaż mógł uchwycić ją w jakiś sposób, jakikolwiek,
czymkolwiek, choćby jednym słowem, choćby na jedną chwilę
- nie byłem w stanie.
Zgodnie z wpajaną mi złudnie od młodości wiedzą
człowiek jest gatunkiem wyższym ponad zwierzę. Głównym
atrybutem jego jest posiadanie duszy, dziwnej, niemożliwej, nie
dającej się ogrodzić ramami nauki czy nawet granicami
poznania, a mimo to pewnej w jakiś ponadzmysłowy,
intuicyjny, nienamacalny sposób. Z tym tylko, że wszystko co
jest musi mieć jakiś przejaw bycia. Przecież musi się jakoś
uzewnętrzniać by było. Czy to ponad zmysłowo przenikać
przez taki czy inny świat, czy choćby za sprawą materii
oddziaływać pośrednio na zmysły. Jakoś musi – inaczej nie ma.
W ciele nie dusza a umysł żyje – podpowiadał mi
rozsądek – kieruje ciałem i sprawia to widzialne, namacalne
życie, a umysł w żadnym wypadku nie jest duszą, nie jest
nacechowany jej przymiotami, wręcz odwrotnie, umysł jej
przeczy.
Nie zawsze, przynajmniej nie musi jej przeczyć –
ripostowała następna myśl.
Czy może coś istnieć bez dowodu na swoje istnienie? A
9
może dowody na istnienie czegokolwiek są złudne, wymyślone,
i nic nie istnieje i istnieje zarazem, bez dowodów lub pomimo
dowodów, tych potwierdzających i tych podważających. Istnieje
w swoim nieistnieniu, a w swoim istnieniu nie istnieje - opętały
mnie złudne myśli. Tłumiłem je i wzniecałem jednocześnie
nazywając moim życiem, moim sensem i celem. Tak właśnie
mijał mi czas w mieście.
10
Próba
Chciałem zaznaczyć, że samotność mniej doskwiera
kiedy się z niej coś czerpie. Jednak już poczucie wyobcowania
potrafi pogrążyć życie całkowicie. Wystarczy popatrzyć na
otaczających ludzi – wszyscy na równi samotni. Każdy jest sam.
Sam z kimś lub sam bez kogoś. Jedni płaczą, drudzy się śmieją,
ale zawsze sami. Sami płaczą lub sami się śmieją – nikt za nich
tego nie robi. Samotność to istnienie, to jakaś wolność
niezbywalna.
Życie jest samotnością – przyglądałem się obcym, a
jednocześnie znanym od lat postaciom w poszukiwaniu
jakiegoś potwierdzenia lub chociaż pewnego zaprzeczania
istnienia duszy – skoro jest samotność to może i dusza istnieje?
Tym samym zaprzeczałem sensowi własnego życia i
11
obecności własnej duszy jednocześnie potwierdzając je –
bezsensownie wbijałem się w niepewność.
Dusza skryta w jakiejś postaci, w wielu postaciach,
dziwnych twarzach i zachowaniach. Czemu nie widoczna? mijałem ludzi każdego dnia, w drodze do pracy, w trakcie
pracy i po pracy – mijałem. Ludzi niespełnionych, żyjących
jeszcze tą ostatnią kroplą wiary w spełnienie. Istniejących tylko
dzięki zwątpieniu we własne wątpliwości. Przejawy
biologicznego wpływu napędu konkretnych ośrodków w
mózgu i przeciwstawiania się im przez inne określone
struktury – gdzieś tam pod kopułą czaszki zlokalizowane odpowiedzialne za hamowanie. Trwanie wpojone w
zachowania poprzez naturę, genetykę, ukształtowanie
kulturowe, cywilizacyjne i społeczne. Stawianie oporu trwaniu
zdaje się być jakimś zaburzeniem w funkcjonowaniu, czy to
somatycznym czy psychicznym.
Bo wszystko czego dotknie nauka jest w stanie wyjaśnić,
nazwać i zniszczyć w jakimś sensie. Jest w stanie obalić to co
wcześniej nazwała, obalając tym samym część samej siebie. Ale
nie jest w stanie przywrócić czegoś czego już nie ma. Zapewne i
wiarę może dotknąć, która przestanie być wiarą – stanie się
nauką – a tym samym straci swoją istotę, wartość nadrzędną
przeciwstawiającą się wiedzy – wnioskowałem.
Z drugiej półkuli wydobywał się kontrargument –
nauka bez wiary prysnęła by jak bańka mydlana. W końcu
12
nauka ma swoje fundamenty głęboko zakopane w wierze,
chociażby w jej zasadność i prawdziwość empiryzmu – szedłem
i myślałem.
A ludzie chodzą i patrzą od lat tymi samymi drogami,
ścieżkami wydeptanymi wspólnymi siłami, do tych samych
miejsc niezmiennie, bezwstydnie chodzą, zaglądają tam gdzie
nie pójdą ze strachu – niepotrzebnie się boją, a może właśnie
potrzebnie. Może w tym ich odrealnieniu, niebyciu, była jakaś
realność, może to właśnie była kwintesencja bycia. Kiedy tak
dzień w dzień powtarzali bezwiednie te same bezsensowne
czynności, może wtedy nabierały one sensu.
Bo gdy wszyscy poddawali się cudzemu życiu, wtedy
nikt już nie tkwił w obcym, a każdy we własnym. Może w
efekcie zacierania się granic pomiędzy tymi pojęciami: „cudze”
i „własne” przestawały one istnieć, a ich miejsce wypełniało
pojęcie słowa „wspólne” – ich wspólne życie, ich wspólne zło i
wspólne dobro, jedno słowo przeciw samotności.
–
W tym samym momencie ich bóg podpisywał pakt z
szatanem, ich krwią i ślina. Słowa wystarczające by żyć –
bezpieczne. Po drugiej stronie otchłań bez żadnych zmiennych,
13
bez końca i początku, samotne trwanie w nicości i wszystko
nic, gdy spojrzy się w martwą stronę słońca. Czas to tylko
błędne koło, przestrzeń założona dla orientacji zmysłów, a
zmysły wytworem paktu pomiędzy tym ich bogiem i szatanem.
–
I kiedy tak rozmyślałem o tamtym przede mną stało już
nowe zdanie. – Wszechobecna wiara. Wszystko, zarówno to jak
i tamto jest kwestią wiary. Każda czynność, ta najgłupsza i inna
sensowniejsza opiera się na niej. Każde, nawet najdrobniejsze
twierdzenie jest w niej zawieszone. Więc nic nie jest pewne –
pewność to przecież kwestia siły wiary, w gruncie rzeczy
pewność jest niepewnością w innej szacie.
Nic nie jest pewne, chociaż nie – byłem czegoś pewien.
Byłem pewien swojego własnego odwiecznego ja. W
przeciwieństwie do prawdy, zawsze cudzej lub wspólnej, nie
trzeba w nie wierzyć, jest pewne. Ale nic z niego.
Samo w sobie jest jak piekło, ubrane z sensem w historie
jak niebo pomiędzy podłogą a sufitem. Tam, gdzie naturalnie
zamieszkała próżnia, tam gdzie pustelniczy habitat pustki, tam
zmyślają się sowie dźwięki. Układają się tam słowa w smutnych
zdań wyrazy i znaczą coś, w stanie ciągłego strachu przed
14
bezsensownością, przed uznaniem ich wyrazu jako jeden z
wielu, jako kolejnego pustego wytworu świadomości. Oby jak
najmniej zdawały się złudne, jak najbardziej prawdziwe.
Intuicja, nauka, moralność, religia mając przybliżać, celowo
oddalają od kwintesencji, od pełni niczym nieskalanej, zawsze
samotnej, od całej, mieszczącej się w naparstku świadomości
świata. Oddalają jak podkoloryzowane, czasem skłamane
ludzkie historie, które dla ukojenia, zabicia niezbywalnej
samotności i nadania czegoś niczemu muszą mieć zmyślony
początek i koniec. Całe są zmyślone dla ukojenia. – Z nowego
zdania formowała się jakaś nowa teoria, być może złudna i
miałka – nieważne, bo...
Gdy tak szedłem kolejny raz, tą samą drogą do pracy, tej
samej od lat, coś się zmieniło. Żeby opuścić sześcian trzeba
najpierw uwierzyć, że się w nim tkwi. Uwierzyć w jego
zmyślony początek i koniec, i w jakąś historię uwierzyć,
chociażby krótką – trudną opowieść o jego nieskończenie
pustym wnętrzu.
15
16
Spór
Miałem dziwne poczucie jak gdyby padało od zawsze.
Skóra przesiąknięta wilgocią, świat pokryty jedną obfitą kałużą
z jakiejś lepkiej błotnistej mazi. Wszystko było jedno. Niebo
gęsto pościelone ciężkimi chmurami. To właśnie ono,
bezkresne niebo zasłaniało słońce. Jakąś nieprzyzwoitą rozkosz
musiałem czerpać, by nie utopić się we własnych myślach,
zgniłych i niepotrzebnych. Musiałem bronić się przed
nadchodzącą z każdej strony pustką, nie pozwolić pochłonąć
się jej bez reszty, pozostać.
Poważne stanowisko, które zajmowałem wymagało ode
mnie wewnętrznej walki z własnymi sprzecznościami, które na
równi intensywnie zalewały mój umysł nie pozostawiając
17
suchego miejsca na opanowanie – również wymagane.
Siedziałem przy biurku naprzeciw przełożonego, w
obecności współpracowników i wpływowego petenta.
Dotychczas uchodziłem przed nimi za zdolnego, dobrego
pracownika i jeszcze lepiej rokującego na przyszłość. Ochoczo
służyłem pomocą i sumiennie wypełniałem swój urząd przez
kilka dobrych lat. Nieświadomie zapracowałem na tą opinię
poświęcając naiwnie całego siebie.
– Pan to się tylko na parkingowego nadaje. Nie ma pan
bladego pojęcia o podstawowych sprawach, banalne błędy, nie
przystoi.
– Nie popełniłem żadnego błędu. Proszę mi wskazać
gdzie się pomyliłem. – jak się później okazało były to ostatnie
słowa, które wypowiedziałem we własnej obronie.
– Pan nie ma, powtarzam, zielonego pojęcia o co w ogóle
chodzi. Pan wykazuję niekompetencję każdym swoim zdaniem,
każdym najmniejszym ruchem udowadnia pan, że tylko zawód
parkingowego jest panu pisany. O ile w ogóle przy takiej
postawie jest pan zdolny do pracy, jakiejkolwiek. Oczywiste są
liczne błędy wynikające z pańskiej ignorancji... – potok słów
zdawał się mieć końca.
Rozglądnąłem się po pokoju, wszyscy skupiali
bezwstydnie wzrok na mojej twarzy. Wgapieni czekali z czystą
ciekawością jak potoczy się ta cyrkowa batalia, o dobre imię i
prawdę – jedną jedyną istniejącą – ktoś musiał mieć rację.
18
Przełożony w kolejnych zdaniach formułował brzmiące
poprawnie tezy, słuszne dla konformistycznego ucha i łaso
zdobywał punkty, które opierały się na tylko mi
niezrozumiałym systemie. Czułem jak przestaję istnieć,
godzony absurdem szarży i sytuacji, miejsca, czasu w jakim się
znalazłem. Ale nie chciałem tak łatwo poddać się bez walki, bez
żadnego sprzeciwu.
Kształtował się we mnie kontratak, sam z siebie, z
własnej afektywnej furii próbował się wydostać, na dwóch
frontach, z których tylko jeden mógł być frontem walki. Walki
o nic, bo na dobrą sprawę w każdej bitwie są tylko ofiary, nie
ma żadnych bohaterów, zwycięzców i zwyciężonych.
Absurdalnie bezsensowna walka. Nie chciałem, lecz z każda
minutą byłem bliższy złożeniu broni.
Mogłem się zgodzić i jakoś wybrnąć z tej sytuacji.
Przepraszając ofiarować temu barbarzyńcy myśli skruchę, lecz
zupełnie jej nie czułem. Wprawdzie nie było we mnie prawdy,
ale w nim jej także nie było. Gdybym chociaż uwierzył w
słuszność jego racji... – nie mogłem, znajdowała się tak nisko,
tak prostacko jak pluskwa – zdeptać ją. Drugim frontem,
mogłem pogrzebać go żywcem, ośmieszyć, znieważyć i odebrać
wszystko na czym zbudował swój świat – nie byłem w stanie.
Bynajmniej nie ze względów etycznych, nie z powodu strachu
przed nieubłaganą i zapewne równie brutalną zemstą, a właśnie
na wzgląd o moje dobre imię. Jego on pragnął, je chciał mieć
19
złożone w ofierze. W tej sytuacji traciłem imię przed ludźmi,
kopany i pluty, odzierany z godności tylko po to by nie stracić
własnego imienia przed sobą – milczałem.
– Pan nie wie ile jest trzysta na cztery, a może trzysta na
dwa, ile to jest? Sto pięćdziesiąt, a trzysta na cztery? Niech
sobie pan to rozłoży. Ile jest dwieście na cztery... no
pięćdziesiąt, a sto – dwadzieścia pięć. Więc ile? Ile to jest – pan
się tylko na parkingowego nadaje... – milczę, choć ciągle dwa
fronty we mnie wzbierają.
–
Tykanie zegara ściennego. Za oknem ruch wahadłowy
gałęzi drzewa, z której sfrunął wróbel... – mimowolnie mój
wzrok, a tym samym i uwaga skupiła się na owej scenie.
Hipnotyczność tego zjawiska ostudziła mnie i moje obawy.
Odrealniony zastygłem w bezruchu.
–
To proste pytania, odpowiedzieć prosto i upaść do
20
poziomu, na którym on chce mnie widzieć. Stać się posłuszny,
wyzbyty z siebie, grzecznie tkwiący w jego świecie banału.
Może dać w mordę i uspokoić stan wzburzonego umysłu nie
zważając na nic, odpłacić pięknym za nadobne. I wstydzić się w
lustrze twarzy własnej co cudzym ryjem się stała – nie.
Świadomie pogrążałem się w tym wyobcowaniu dziwnie
bliskim mojemu sercu.
–
Siedemdziesiąt pięć – przeliterował jak dziecku
dotkniętemu upośledzeniem umysłowym. Wskazał na kartkę z
moim podpisem, gdzie widniało owe siedemdziesiąt pięć. –
Błędny jest cały pański tok myślowy, że to pan inaczej widzi, a
jeden jest obraz. Wszyscy tutaj widzą to samo, tylko nie pan.
Nie rzecz w tym, żebym zwrócił uwagę na te dwie cyfry jako
niepoprawne, są one w gruncie rzeczy poprawne, ale pan nawet
nie ma najmniejszego pojęcia dlaczego tak jest, pan tylko
przypadkiem je w dokumencie umieścił. Nie ma tutaj miejsca
na przypadek. Liczba w papierach ma znajdować się celowo i
świadomie, ale co ja będę mówił, pan się na parkingowego
nadaje tylko. Tylko na parkingowego.
Udowodnił tym tylko mi nieznanym systemem, że miał
rację. Moje rozumowanie prowadziło dokładnie tam, gdzie
jego. Wyniki były tożsame. O co chodziło? – po prostu w jego
historii nie było miejsca dla takich rozwiązań jak ja, zdarza się.
Oczy zaszły mi mgłą. Cała sala biła brawo, a ja zbrukany
odszedłem. W ich oczach jako winny, nie godny piastowania
21
poważnego stanowiska. Odszedłem w poszukiwaniu pytań i
odpowiedzi. Odszedłem wchłaniany przez pustkę.
–
Czas płynął, a ja siedziałem zamknięty wstydząc się
siebie i świata. Pokuta za niedokonane życie. Kolory powoli
blakły, smak zanikał, zmysł powonienia zatracał się w
nierealnych zapachach ze wspomnień. Nie jadłem, nie piłem.
Skóra stawała się szorstka, nie wrażliwa na dotyk i ból.
Wszystko było jedno. Unikałem spoglądania w lustro i z
biegiem czasu moje ciało zdeformowało się w umyśle.
Zapomniałem gdzie jestem, kim byłem – tak nikłe miało to
znaczenie.
Jakiś przeraźliwy głuchy hałas wypełniał tą
wszechobecnej ciszę. Czasami nasilał się, szumiał lub buczał.
Czasami słyszałem tylko pisk lub jakieś nieznanego
pochodzenia kapanie, tykanie, stukanie, czy to z kranu, czy
wskazówki zegara? – nie wiedziałem.
Przestawałem rozróżniać dzień od nocy, górę od dołu,
prawo od lewa. Sen i czuwanie zlały się w jeden stan i
straciłem poczucie pozycji, którą aktualnie przybierałem, czy
jestem na łóżku, na podłodze, na krześle? Wszystko
22
przestawało istnieć. Wszelkie uczucia oraz emocje zanikały.
Obojętny na świat traciłem zdolność do pojmowania
słów, ich znaczenia, konstrukcji i istoty, celu ich wypowiadania.
Świat kurczył się albo rozpływał trawiony przez umysł – sam
nie wiedziałem co dokładnie się dzieje i w zupełności mi to nie
przeszkadzało.
Początek i koniec wydawały mi się jakimiś fikcyjnymi
postaciami, być może z jakiejś biblii – o której nic nie
wiedziałem, czy mitologii bez znaczenia. A pytania..., wszelkie
pytania takie jak „skąd jestem?”, „dokąd zmierzam?” i inne
równie absurdalne nie wymagały żadnej odpowiedzi. Nie
oczekiwały nawet milczenia, bo ich po prostu nie było.
–
Analizując a posteriori swój przypadek dotarłem do
kilku ciekawych artykułów, publikowanych na łamach
międzynarodowych czasopism, traktujących o deprywacji
sensorycznej i zmyślnych konstrukcjach służących do redukcji
bodźców i w efekcie pozbawiania mózgu impulsacji aferentnej,
wzbudzania objawów wytwórczych oraz deficytowych. Nie
wykluczone, że w takim mechanizmie rozwijały się u mnie
halucynacje i anhedonia. Nie wykluczone są także inne
23
tłumaczenia tego co zaszło, łącznie z tym, że działo się to tak
samo świadomie jak cokolwiek innego. I nie ma możliwości
zbadania, udowodnienia prawdziwości, posługując się tylko
intuicyjnie potwierdzonymi metodami. Jedno jest pewne, nie
było w tym nic nadprzyrodzonego.
Magia, racja, dobro i sens mają nie wiele wspólnego z
prawdą. To tylko wybrane odpowiedzi, zresztą wymyślone na
potrzeby wyimaginowanych pytań. Ale nie o tym jest ta
historia.
–
Chcąc ujrzeć jakąś postać, znak obecności jakiegoś
człowieka paradoksalnie pogrążałem się w samotności,
oślepiony bezkresną jasnością świata. Niebo z ziemią było nie
do odróżnienia. Horyzont w śniegu bielił się nieuchwytnie i
tylko pamięć podpowiadała, że gdzieś musi być wytyczona ta
granica pomiędzy górą a dołem, ale niebo kpiło ze mnie
przybierając ten sam odcień co zamarznięta pokrywa gruntu –
krok stawiać za krokiem przed siebie, nie zmieniać kierunku i
iść stanowczo, wytrwale raz wytyczoną ścieżką we własnej
wyobraźni, niepewną i groźną. To chyba była jedyna szansa by
dojść do jakiegoś celu, który mógł ale nie musiał istnieć i tak
24
miałem dość małe szanse na to, że wcześniej mróz nie skuje i
mojego ciała.
Wiatr sprzymierzony ze wszystkimi siłami natury
utrudniał każdy oddech, sypał śniegiem po oczach i gardle. Nie
czułem palców, małżowin usznych i nosa. I wtedy zbierał się
jeszcze silniejszy podmuch, i śnieg jeszcze bardziej zimny, i
jasność bardziej jaskrawa. Już nawet nie wątpiłem – nie miało
to znaczenia. Ktoś za mnie wyciągał do kolan w śniegu
zatopione nogi i za mnie zanurzał kolejne kroki w ciężkiej
lodowej pokrywie rzeczywistości. Wchodziłem w marazm,
krok za krokiem...
25
26
Pogrążenie
Kiedy się ocknąłem jasność odeszła w zapomnienie.
Sześcian o niekreślonym wymiarze, ścian sześć, z czego
dwie jako sufit i podłoga – tylko które? To jest sedno pustki.
Tutaj nie ma kierunków, ściana nie ma faktury, więc nie jest
gładka ani chropowata. Nie jest zimno, ani nawet nie jest w
temperaturze ciała, bo nie ma ciała i nie ma temperatury. Nie
ma koloru, nie ma zapachu, żadnych cech nie ma. Nie nazywa
się sześcian i nie ma ścian sześć. W ogóle nie ma ścian, jej po
prostu nie ma, a to co ją opisuje jest zmyślone.
Więc powiedz mi drogi bracie dlaczego? Ja wymyśliłem
pytanie, a Ty wymyśl odpowiedź. Po co? – to pytanie dla ciebie
miła siostro, uporaj się z odpowiedzią, która z założenia nie
27
będzie dobra, ani zła, chyba, że ktoś pomyśli inaczej. A w tym
już moja umyślona głowa by wymyślić zmyślone argumenty w
zamyśle podważając jago złudnie zmyślone pomysły. I tak od
ubzduranych narodzin do równie bzdurnej śmierci operujemy
ich pojęciami, które nie są w swojej istocie dobre ani złe – ich
po prostu nie ma.
Czyżby cała sztuka życia polegała na tym, żeby stać
stabilnie, nawet gdy się odlatuje? Zawsze być pomiędzy ziemią,
a niebem i nie być w tym samym czasie... – myślałem i w tych
własnych myślach się zatapiałem. Tonąłem w bezkresie
bezrzeczy i złudnego poszukiwania.
–
Ocknąłem się nie zorientowany w czasie i przestrzeni,
poprawiłem fryzurę odgarniając włosy z oczu, z czoła, z głowy,
z ciała, z tego niechronologicznego czasu i z tej
niezorientowanej przestrzeni – z całego świata. I miałem
wszystko w dupie – bez obrazy. Byłem bierny jak głaz, jak skała
i wszystko było mi jedno, i nie było.
A tam w kącie jakaś skulona postać, kuliła się i
skowytała, skomlała, skowyczała, zawodziła wkulona w swoje
skomlenie, skowyczenie i skowytanie. To był skowyt i pisk
28
przez dłonie – zatykała sobie nimi usta, przez dłonie to było
skomlenie i skowyczenie, kulenie się w kącie, rzucanie po
ścianach i podduszanie, i rozpacz tam była jakaś bezsilna i
duszenie bezskuteczne własnymi dłoniami, kulenie i rzucanie
sobą po ścianach.
– To nic nie da. – pomyślałem i powiedziałem
niewzruszony.
– Nie wytrzymam, nie dam rady, pomóż mi – a i pewnie
bym mu pomógł, ale mi się zupełnie nie chciało. Skowytał,
skomlał i kulił się w rozpaczy przez łzy, w tej pustce. - uduś
mnie, zabij, uderz, kopnij!
– To nic nie da. – pomyślałem i powiedziałem
niewzruszony.
– Zarżnij mnie oburącz, wydłub oczy! – a i pewnie bym
posłuchał, ale w ogóle mi się nie chciało słuchać.
– To nic nie da. – pomyślałem, a on rzucał się po
ścianach, podduszał i kulił, skomlał, skowytał, własnymi
dłoniami dusił, skowyczał.
– No zabij mnie, no zabij, tak ładnie proszę.
– To nic nie da. – nie zmieniałem zdania. I usiadł w kącie
nieco uspokojony, skulił się i skomlał po cichu.
I nawet nie wiem kiedy ale wrócił dokładnie tam skąd
przyszedł.
29
–
Wiosna to pora roku, w której układają się piękne
zdania. Smukłe litery kiełkują w smaczne słowa i kwitną
znaczeniem. Soczyste pędy zbudzonych z marazmu łodyg
ukazują życie, by na nowo rozpocząć rok w pełni skąpane w
witalnych sokach. Przyjemny koloryt mieniący się w
promieniach orzeźwiającego słońca koi zmarznięte,
wyczekujące w zwątpieniu dusze, a one skwapliwie łapią
spragnione oddechy i szczerymi uśmiechami próbują
przebaczyć naturze i sobie w jej objęciach, to, jak bardzo
oddaliły się w zapomnieniu, poszukując światła w zgasłych
słowach.
Ten oto obraz ukazał mi się na ułamek sekundy, gdy
głęboko zanurzałem się w pustce. Był nierealny, nie teraz, może
niedługo przyjdzie i wybawi, na razie jawił się ku uskrzydleniu
myśli i bez znaczenia było, że tylko jako niewyraźny,
przejaskrawiony omam. Wydawać może się miałkie to
tworzywo i nawet może być całkowicie takie – trudno, tylko je
posiadałem.
Próbując odstąpić w spokoju od samotności wymyślają
się słodkie historie, i nawet gorycz potrafi być słodyczą w
niezobowiązujących opowieściach, i sufit z podłogą potrafi
30
zamienić się miejscami tylko po to by łatwiej i pewniej było, by
było lepiej, gdy gorzej już być nie może, gdy gorzej i lepiej
znaczy to samo, znaczy nic, nic nie znaczy i nie ma szans na
znaczenie.
–
Czas płynął, a ja zamknięty w pustce nadal nie byłem w
stanie wydobyć żadnego słowa. Krople krwi spływały po moich
wargach, drążyły bruzdy od kącików ust po brodę, i odrywały
się ode mnie cieknąc na podłogę, po której pełzło całe
robactwo mojego umysłu, całego mojego świata. Owady spijały
łakomie moją krew. Słyszałem miarowe kapanie oraz stukot
chmary zwinnych odnóży, a dźwięki dochodziły z wnętrza
mojego ciała, tykał we mnie rozstrojony zegar.
To przedstawienie jednak nie napawało mnie strachem
– w ogóle . Zanemizowany cieszyłem się, że nie jestem sam, że
karmię sobą ten okrutny, acz piękny obraz robaczywej uczty.
31
32
Kobieta
Sześć ścian pozostawało to same.
Kolejny raz ocknąłem się nie wiedząc kiedy. Przetarłem
suche i spierzchnięte usta.
Wzrok adaptował się ostrożnie do zmienionych,
nieznanych mi wcześniej warunków. Wyłaniał się leniwie senny
obraz, klarowały rozmazane kolory, kontury przybierały swoją
formę. Kształty powoli przestawały falować, dwoić się i troić,
fenomeny świetlne spłycały z każdym oddechem. Czy to już
jest ten realny widok?
Jak na starej pocztówce znieruchomiałe oblicze świata.
Sentymentalnie proste i kuszące swoim wyblakłym aromatem,
który po latach, nie wiedząc czemu, może przybierać dowolne
33
nuty i intensyfikować się wedle własnej dziwnej natury.
Zagadkowej natury zmysłu powonienia. Dopiero teraz ten
obraz zaczynał ożywać, teraz kiedy już ujrzałem go wyraźnie,
kiedy go poczułem i dotknąłem.
Alabastrowy stolik ustawiony centralnie w przestrzeni
mojej złudnej percepcji. Cztery wiklinowe krzesła – jedno
wolne. Trzy postaci. Cztery wysokie kieliszki – trzy napełnione
szampanem, i szmaragdowa butelka w stalowym oszronionym
wiaderku z wnętrza którego sublimowała się woda – ulotna
scalała z rześką wonią i świeżym aromatem dojrzałych
truskawek. Było tak jakoś przejrzyście. Klarowne powietrze
napawało każdy oddech spokojem, bezchmurny błękit
przepuszczał przezroczyste myśli, zaspakajając nieokiełznane
potrzeby i słowa otulając w gładkie satynowe wyrazy.
Uleciał ze mnie cały szpetny grymas – forma stała
przemieniała się w miękką nieuchwytną aurę jak podmuch
oczekiwanej odwilży.
Ujrzałem piękno, które w swojej prostocie, skromności
urastało do niewyobrażalnie estetycznych doznań. Wśród
trójki nieznajomych była pewna kobieta. Euforyzowała mnie
każdym ruchem, jej spojrzenie przenikało do najgłębszych i
najbardziej wrażliwych komórek mojego istnienia. Jej delikatne
usta skąpane były w najprawdziwszej czerwieni świata, tak
34
smacznej i tak zmysłowej, że wszystkie moje uprzednie chwile
gromadzone od zawsze w pamięci blakły i niepotrzebne
przestawały istnieć. I tak upajałem się w rozkoszy, karmiłem
każdym jej gestem, soczystym aksamitnym uśmiechem i grą
mrugających powiek wybrzmiewających cudowne melodie w
nieznanej mi tonacji molowej.
–
Witamy, niech pan się do nas przysiądzie,
zapraszamy – męski głos wyrwał mnie do obecności w tej
scenie. Nie rozkojarzył jednak mojego skupienia i powoli, nie
odrywając wzroku z jej zmysłowej urody, usiadłem
nieświadomie, lub półświadomie na tym jednym wolnym
wiklinowym krześle naprzeciw pochłaniającego mnie bez
reszty piękna.
–
Widzi pan, – kontynuował – celebrujemy ważną i
doniosłą chwilę w naszym życiu – wypowiadał te słowa
spoglądając na kobietę, która dała mi więcej przyjemności niż
ktokolwiek inny. – W towarzystwie mojej siostry – to ta druga
pani – zaręczyłem się dzisiaj z moją ukochaną. Jeśli ma pan
ochotę i będzie tak szczodry dołączyć się do naszej radości, to
zapraszamy... To co? Naleję panu szampana.
I wtedy zaczęło wiać, wiatr zdmuchnął letnie kapelusze,
powywracał krzesła, kieliszki rozbiły się o kamienie. W jedną
sekundę niebo okryło się najciemniejszymi cumulonimbusami.
Kłębiaste myśli niczym pioruny kotłowały się w umyśle
35
pokrywając mrokiem wszystkie zmysły, oczy nabrzmiałe
krwistym spojrzeniem, zwierzęce sapanie i drżące ruchy. Spadł
grad. Swąd zwęglonych nadziei rażonych błyskawicami
rzeczywistości – żwirem otarcie twarzy ze złudzeń. Wszyscy
wstaliśmy. I jedna myśl wolna „to niczego nie kończy”. I
niepełny spokój do mnie powrócił, choć nadal szalała burza.
Ulewny deszcz popłynął z nieba zastępując grad.
–
Uciekajcie schronić się pod dachem – ujął jakieś
papiery i ruszył w którąś stronę, wszystko jedno – zaraz tam do
was dojdę. – Siostra też gdzieś zniknęła.
Zostaliśmy sami. Ja i Ona – zlękniona ujęła moją dłoń i
zaczęliśmy biec przed siebie. Dłoń miała drobną, przyjemną i
tak bardzo prawdziwą, że nie mogłem uwierzyć w to, że
mogłaby być tylko złudzeniem. I biegliśmy razem
gdziekolwiek, dokądkolwiek, pod dach.
Nasiąknięta chłodną wodą łąka pluskała pod każdym
krokiem i obmywała nasze stopy. Pod dach biegliśmy, nie sufit,
nie pod niebo tylko dach, co nie zamyka, a ochrania, nie
wyznacza, a swobodnie wisi, i pod dachem i na dachu można
być. Tak krótko to trwało.
–
36
Dobiegliśmy gdzieś i schroniliśmy się pod jakimś
cudownym daszkiem. Zziębnięta przytuliła się do mojej piersi,
a ja spytałem w swoim wnętrzu siebie dlaczego? –
niepotrzebnie. Usłyszała. Widziałem jak w jednym momencie
przywraca się, odbudowuje w umyśle obraz całego jej świata,
jak przypominają się jej mętne zaręczyny i obca postać
narzeczonego. I jakieś cierpienie pojawiło się na jej twarzy – to
ta molowa melodia.
– Nie wiem, kocham go, znamy się długo, właściwie od
zawsze i jest moim całym światem. Nie mogłabym go zostawić,
nie chciała. Kocham go, jest moim życiem, życiem, które jest
takie jakie jest, ale jest moje. I jego również jest to życie, nasze,
nikogo innego. Przyzwyczajamy się do tego co mamy i
przestajemy dokonywać zmian. Nie wiem dlaczego, miałabym
rezygnować z czegoś co jest mi tak bliskie i tak potrzebne? A te
wszystkie lata, nasze wspomnienia? Co z nimi? Wprawdzie
ciąży mi ta monotonia, ale natura ma swoje piękne, dobre
oblicze i to drugie, smutne. Uczyłam się kochać przez lata i on
nauczył się miłości do mnie. Wspólne mieszkanie, znajomi...
Trud zdobywania zrównoważyć szalą nieznanego, czymś o nie
określonym terminie trwania, nieznanym? – odsunęła się ode
mnie i pod przykryciem złudnej pewności spojrzała błagalnym
wzrokiem prosto mi w oczy.
37
Rozwarstwiona pomiędzy dwie sprzeczności mogła
dokonać tylko jednego wyboru. Tak bardzo chciałem jej
pomóc, choć nie wiedziałem jak. Miałem wrażenie, że ona
podobnie jak ja czuje – nie oni, a my znamy się od zawsze, nie
on, a ja jej całym światem i ona mnie wszystkim.
Miłość, którą kierowała do niego była naszą miłością.
Próbowałem zmyślić jakieś prawdziwe odpowiedzi na jej
niepotrzebnie wymyślone pytania, ale nie było takich.
Myliła kochanie z przywiązaniem. Przywiązanie z
oddaniem. Relacje wzajemne z bezinteresownością. Słowa z
wyrazami i sens z wymysłem myliła. Nie mieliśmy szansy.
Wtedy zjawił się on ze swoja siostrą, mówił coś
bełkotliwie, obejmował niezgrabnie swoją narzeczoną,
uśmiechał się jakoś tak nieszczerze i widok z pocztówki zaczął
się rozbijać, kształty falować, dwoić się i troić. Pojawiły się
jakieś fenomeny wzrokowe i koloryt się rozproszył. Aromaty
wyblakły, aż zanikły całkiem. Pozostałem sam bez złudzeń w
tym bezwymiarowym sześcianie.
–
Kapało coś ze mnie. Coś ze mnie spływało. Bez
jakiejkolwiek szansy nadzieja traci znaczenie. Staje się tym
38
samym słowem co wątpliwość i beznadzieja, niewątpliwość.
Kolorom trzeba nadać cechę by istniały, nadać
świadomie jakąś barwę. Jeśli możliwość ku temu nie zaistnieje
kolor nie stanie się i tylko w barwnych historiach będzie
sztucznie wymyślany na potrzebę zalepienia pustki. Ale w
rzeczywistości pustki nie da się zalepić. W zmyślonym świecie
bajki owszem, ale tam wszystko służy jedynie poczuciu
wypełnienia. A pełnia? A pełnia..., a pełnia..., nie wiem. Nie
wiem czy istnieje pełnia. Co to jest pełnia? Negacja pustki.
Negacja..., co to jest negacja?
–
Biel alabastrowego stolika pokryta plamą krwi
rozrzedzanej przez ciężkie krople gęstego, ulewnego deszczu.
Czerwień staje się przezroczysta jak woda, jak woda spływa w
głąb ziemi, jak woda zrasza piach i nasyca glebę. Paruje jak
woda i tworzy krwiste chmury. – Cyrkulacja krwi w przyrodzie.
Przecież to również jest zmyślona historia, w której
pełnia i pustka są tym samym, znaczą to samo. Nic nie znaczą.
Amen.
39
40
Krew
Szedłem wybrukowaną granitem aleją wzdłuż granic
swojego umysłu. Nocne latarnie wysyłały ciepłe światło
ujawniając smugi skąpego mżenia i wilgoć gruntu. Płynęły z
rynien kamienic ostatki deszczu rozlewając się na przekór
studzienkom na kamienny trakt. Spoglądając na wprost w
nieskończoność ukazywała mi się tylko mgła. Im dalej
patrzyłem tym mgła była gęstsza i coraz to mniej
przepuszczalna dla wzroku albo z większą skutecznością
pochłaniająca obraz. Tak było ze wszystkich otaczających mnie
stron.
Spuściłem więc wzrok w kierunku kroków i stąpałem
bez celu uważnie, nie wiedząc przecież skąd i dokąd zmierzam
tą granitowa aleją. Czułem każdym milimetrem sześciennym
41
stopy fakturę brukowanej powierzchni, każdą bruzdę i każdy
nawet najmniejszy kamyk, śmieć czy niedopałek – wszystko
rzeźbiło odciski na moim ciele.
Nie na tym polega uwaga by omijać nieznane, by
obchodzić wszystkie zauważone kałuże. Uwaga jest czymś
zgoła innym. To jakaś staranność. Staranność w doznawaniu
wykonywanych czynności, nie żadna tam rozwaga chroniąca
przed złym postawieniem stopy. Nie zachowanie mające na
celu kierować ruch nóg poprawnie. Uwaga to sama
świadomość stawiania stopy i świadomość tego na czym się ją
stawia. I szedłem tak skąpany w wymyślonych słowach i
myślach niepotrzebnych.
–
Sześcian otacza z sześciu stron, sześcioma ścianami w
sześciu kierunkach. I kiedy próbuje się wyjść poza, otrzymuje
się wrażenie, tylko złudne dostaje się wrażenie, że cel został
osiągnięty. I stoi się nadal w tym samym sześcianie, który
otacza w sześciu kierunkach, sześcioma ścianami, sześć stron
świata. I cicho w nim jest, i głucho, i pusto.
Zmyślają się więc dźwięki, szumy, piski, aż wreszcie i
zmyślą się melodie, i głosy, i słowa w wyrazy się zmyślą. A z
42
tych wyrazów zdania. Do zdań usta i gardła, i twarze jakieś się
zmyślą. Zmyślą się jakieś postaci byle nie było tak cicho, tak
głucho, i pusto.
–
Słyszałem proste wyrazy, a z tych wyrazów słyszałem
proste zdania, o oczywistych, niewydumanych znaczeniach.
Dość stabilnie stały w umyśle niewyszukane konstrukcje,
oparte tylko o dosłowność i zrozumienie ich treści przez
oczywistego odbiorcę.
Postaci dwie, kobieta i mężczyzna, oboje o rysach
zwyczajnych, ani smutnych, ani wesołych. Sprzeczali się o coś
bliżej nieokreślonego, błahego, choć w ich argumentach była
pewna niezmącona racja. Drzemało w nich poczucie
słuszności, czy to za sprawą intuicji, czy może na skutek
jednotorowego rozumowania. Tak powstają łatwe rozmowy w
labiryntach naturalnie trudnych tematów. Bo trudne jest to co
nie istnieje.
– Tak, byłem tam, widziałem - bronił się mężczyzna.
– Nie, nie byłeś, zdawało ci się. Ja to wiem - broniła się
kobieta.
– Byłem trzeźwy, dobrze pamiętam, byłem i widziałem.
43
– Nie mogłeś być, to nie możliwe, śniło ci się.
– Nie, jak to mi się śniło, przecież nie spałem.
– Tak, spałeś. Spałeś ze strachu.
– Widziałem.
– Nie! - Oboje w jednym momencie spojrzeli na mnie. –
Był czy nie był? – A ja nie wiedziałem, i już otwierały mi się
usta by to powiedzieć, powiedzieć, że nie wiem, i że nie ma to
dla mnie znaczenia, kiedy oboje z powrotem spojrzeli na siebie
i równocześnie wyznali sobie – On nie wie.
I tak zakończyła się ich sprzeczka o nic. On podstawił
dwie filiżanki, a ona z dzbanka nalała do nich gorącej herbaty.
Po chwili podstawił i trzecią.
– Siadaj, napijemy się herbaty, porozmawiamy. –
Usiadłem.
Piliśmy herbatę w przyjemnym milczeniu. Tak jak
wszędzie się cokolwiek pije. Po prostu. Nielogicznie. Na całym
świecie, wszyscy ludzie coś piją, lecz nie są spragnieni. Zresztą
nigdy nie ugasiliby pragnienia, więc nie pija po to by je gasić, a
piją, czy to na chłód czy gorąc, czy słodząc dwie łyżeczki, czy
smakując gorycz, piją. Bo nie o to chodzi, żeby się napić, pije
się po to by pić.
W tym milczeniu i piciu herbaty tworzyła się jakaś
myśl.
–
44
Zanurkowałem w bezkresie chłodnej toni oceanu, w
ciekłości przelewających się z każdym ruchem tez i
przeciekających argumentów przez nieprzystosowane do
posiadania, nieszczelne zbiorniki umysłu. Dłoń moja
wyciągnięta w głąb, by jak najwięcej sięgnąć, wypierana była
zasadami hydrodynamiki i tą samą chwilą pochłaniana naturą
wirów oceanicznych, z których obie i zasady i natura
sprzeciwiały się moim dążeniom. Gdy już czułem istotę
odwieczną w swojej garści na przekór wszystkiemu chwyciłem
mocno i stanowczo, i na przekór wszystkiemu jąłem ujętą ku
powierzchni, niczym statek z nieznanych kontynentów do
brzegu przybijać...
–
Myśl ani smutna, ani wesoła, ot taka po prostu –
dziwaczna. Nie zaczynała się i nie kończyła. Nieskończona, ale i
nigdy nie rozpoczęta. – Niezaczęta, więc z drugiej strony nie
było jej wcale – bez początku nie ma istnienia więc i nie może
być końca.
A wszystko właśnie tworzy się bez konkretnego
45
początku i końca, bez prawdy i kłamstwa, bez 'tak' i bez 'nie'.
Powstaje bez przyczyny i bez celu by trwać bez racji i bez
przypadku. Powstaje tylko po to by było, a jest dlatego, że
powstało. To nie jest smutne, ani wesołe.
Plus jeden i minus jeden daje zero. Równa mieszanina
kwasu i zasady jest obojętna. Coś co ma swoje zaprzeczenie nie
może być, może tylko się wydawać w jakimś odniesieniu. Zaraz
przecież się pomyli i stanie się zaprzeczeniem swojego
potwierdzenia – będzie czymś odwrotnym, więc nie będzie
wcale.
I w tym momencie pojawiło się 'nic'. Pozornie po
drugiej stronie znajduje się wszystko, ale sumując wszystko też
otrzymamy nic.
Wszystkiego nie ma, bo wciąż powstaje, a 'nic' jest, bo
go z założenia nie ma. Nie podlega powszechnemu
obowiązkowi posiadania początku i końca.
'Nic' nic nie oznacza, oznacza nic i nie oznacza nic. Nic
nie wnosi, jest prawdą i kłamstwem naraz, bo go nie ma i jest
zarazem. Istnieje ten jakiś niebyt nicości.
Nic nie może być pewne. A te ich 'tak' i 'nie', o których
prawdziwości byli święcie przekonani to właśnie było jak wiara
i zwątpienie, a raczej wiara w zwątpienie i zwątpienie wiary,
które tylko i wyłącznie w parze są, więc ich nie ma. Summa
summarum są niczym, wszystko jest nic, a nic to w zasadzie
wszystko.
46
Pojęcie wiary zakłada istnienie zwątpienia i odwrotnie,
dobro zakłada istnienie zła i wzajemnie, a 'nic' nic nie zakłada i
wszystko zakłada, że nic, czyli nie zakłada, nie wydaje się, więc
jest.
W ich pojmowaniu 'nie wiem' było czymś, coś znaczyło,
bo usilnie próbowali udowodnić słuszność swoich wymysłów.
A moje 'nie wiem' oznacza tyle co 'nie wiem', oznacza tyle co
nic. Jest niczym, jest prawdą i kłamstwem w przeciwieństwie
do tych ich 'tak' i 'nie', bo prawda i kłamstwo nie istnieje i
znaczą dokładnie tyle samo, tyle co nic i tyle co 'nie wiem'
naraz i z osobna. Taki oto świat pustki, gdzie tylko nic jest i nic
tylko nie jest. Wymyślony świat.
– Jeszcze herbaty? – spytała mnie kobieta.
–
Będąc już na stałym lądzie, wyciągnąłem przed siebie
zamkniętą dłoń. Patrzcie - myślałem. Spójrzcie co jest w tym
wszystkim, czym jest to wszystko, co z dalekich morskich
wojaży, z głębin niedosięgniętych ludzką percepcją wydobyłem.
I otworzyłem bezwstydnie, bezdźwięcznie, bezwonnie przed
ich światem, i ich światu, zamknięta złudną dłoń. A w dłoni to
co z umysłu prawdziwe ujrzeli – Nic!
47
Całe moje życie było niczym i będzie niczym. Więc nie
musiałem już milczeć ani przed światem, ani przed sobą –
milczenie nie miało znaczenia w nicości, również było niczym.
– Nie, dziękuję. Wystarczy mi już herbaty, zresztą pewnie
będę się już zbierał.
– Zostań jeszcze, zaraz przyjdą znajomi, napijemy się w
spokoju piwa. Posiedzimy, pogadamy... Nalegam. – Zostałem
jeszcze. Miłe było ich towarzystwo. Przyjemne było spędzanie z
nimi czasu. Puste i kojące.
To był błąd. Uwierzyłem w historię, którą sam
napisałem. Tak bardzo potrzebna była mi ucieczka od
przeszłości. Zdawało mi się – złudnie – że dłużej nie zniósłbym
tamtego dawnego stanu samotności. Wpadłem w opowieść jak
pułapkę – nie było wyjścia. Musiałem wziąć na siebie wszelkie
jej konsekwencje.
–
Wieczór mijał niezauważalnie szybko. Włączony w prąd
cudzego życia traciłem pojęcie o całym własnym istnieniu.
Przyjemna muzyka wprawiała w zapomniany nastrój, krótkie
48
dialogi o niczym pozwalały poczuć się bezpiecznie i błogo w
swojej ubogiej, a jednak rozkosznej otulinie. Wiedziałem, że
ani ja im, ani oni mnie nie mogą nic dać. Bez ciążących
zobowiązań i pod wpływem zapomnienia wchodziłem w
dziwnie prostą aurę. Nie był jednak to stan upojenia
alkoholowego lub odurzenia jakąś podobnie działającą
substancją. Euforia biegacza byłaby bliższa definicji tego co
doświadczałem, w związku z przypuszczalnym mechanizmem
powstania. Jeśli natomiast chodzi o objawy..., ale nie chodziło o
objawy.
Obraz przyjemnie nie wyraźny, rozmazany, kolory
jakieś przejaskrawione o bardzo szerokiej gamie wysycenia.
Głównie ciemne, nocne barwy, brązy, czernie, fiolety upstrzone
z rzadka nadjasnymi punktami, intensywnie odciskającymi się
w pamięci siatkówki oczu. Dotyk głęboki ponad miarę, nie
zostawiał żadnych śladów – tak mi się tylko wydawało.
Pewnie tańczyliśmy, śmialiśmy się. Cokolwiek można
byłoby zrobić w takich okolicznościach zapewne robiliśmy. Nie
wiele z tych wydarzeń pozostało w mojej głowie. Dobrze nawet
nie pamiętam ile jeszcze osób mi towarzyszyło, a ich twarze już
zupełnie mi się zatarły w nicości. – Chyba pięć, cztery. Na
pewno był wśród nich jeden chłopak – pamiętam męski krzyk,
a może... tak to chyba był krzyk gospodarza – jednak nie
pamiętam.
49
Jakieś piski – pochodziły od co najmniej dwóch kobiet.
Naraz musiały piszczeć lub z osobna. A potem już nic. Nic
kompletnie nie pamiętam, aż do tamtego momentu. Aż do
wtedy w głowie mam dziwnie czarną pustą planszę.
A w tamtym momencie wszystko już było jasne,
całkowicie rzeczywiste. Cisza była tą samą ciszą, która istnieje
chyba tylko w świecie realnym. Powiew powietrza wpływał
najzwyczajniej, ocucał tak wyraźnie jak wyraźna może być
tylko prawda. Stałem w świetle nieco oślepiającej mnie lampy i
słyszałem usilne dobijanie do drzwi – tak oczywiste, że można
byłoby je po stokroć powtórzyć w wyobraźni i będzie tym
samym waleniem pięścią w zamknięte drzwi. Tak dobija się
policja.
Jej ciało miało dokładnie taką wagę jak mieć powinno,
krew była tak samo ludzka jak została stworzona. Prawdziwa
krew. Stałem sam w pokoju i zakrwawionymi rękami
trzymałem zsuwające się na podłogę martwe ciało nieznanej mi
kobiety, a przy moich stopach leżał skąpany we krwi nóż.
50
Sen
Ugrzązłem na dobre w pustej celi, osadzony samotnie
pomiędzy cztery ściany, podłogę i sufit. Mur nie do przebicia.
Byłem winny. Tak winny jak wina została stworzona.
Całkowicie. Bez początku i bez końca. W pełni winny tej swojej
winy.
Obdarty z najmniejszego pozoru niewinności
pozostałem z nią sam na sam. Skazany przez nią i na nią
skazany. W jednym słowie zapętliła się przyczyna i skutek. I
słów brak mi było na swoją obronę. – Winny!
W żaden sposób nie mogłem uzmysłowić sobie jak
doszło do tego. Nie wiedziałem ani kiedy, ani dlaczego się to
stało, lecz bez wątpienia byłem winny. Może nawet ta
niewiedza i zupełny brak wątpliwości potęgowały jeszcze moją
51
winę, a może to one nią były. Nie wiedziałem. Koszmarne
poczucie bezsilnej beznadziei.
Stawaliśmy się razem w sobie jednym ciałem. Ja i ona –
moja wina. Bezdźwięczny bezwyraz. Abstrakt absolutny.
Wszystko i nic. Byłem winny swoja własną winą.
Uwięziony nią w samym środku mojej samotności
próbowałem rozpalić w sobie nadzieję, lub chociaż jakąś małą
wątpliwość wzbudzić. Bez skutecznie.
Nikła możliwość ruchów niezaspakajająca żadnych
potrzeb, w przestrzeni tak ciasnej i bezlitośnie okrutnej,
wywoływała we mnie psychiczne osłupienie. Stawianie kroków
w koło, tych samych, żadnych, w tym samym miejscu. Krążenie
bez celu w nicości. Skrępowane ciało i umysł. Dusiło mnie.
Czas dłużył się w nieskończoność, a do głowy nie przychodziło
żadne trafne, a zarazem logiczne rozwiązanie. Jak wyjść z tej
chorej sytuacji, jak oczyścić się z winy i opuścić strony tej
szpetnej historii? – złudnie szukałam odpowiedzi.
Należy cofnąć bieg zdarzeń, może odtworzyć jego tok,
mój tok. W kontekście namacalnej prawdy, która doprowadziła
mnie tutaj, zdawały się te myśli zupełnie desperackie i miałkie.
Byłem winny i żadne rozważania pokroju „nie byłbym w stanie
tego dokonać” nie umniejszały mojej winy, nie uwalniały od
kary i nie oczyszczały mnie przed samym sobą. Byłem winny.
Całkowicie winny w mojej osobistej winie.
52
Usiadłem na pryczy i zamknąłem oczy. Niech chociaż
nastąpi jeden fałszywy dźwięk w częstotliwości, która wzbudzi
we mnie cień, chociaż cień wzbudzi wątpliwości i zrodzi tym
samym we mnie pożądaną nadzieję. Tym razem nie nastąpił.
Nie wybrzmiał znikąd. Samotnie w obliczu winy nie
wiedziałem nic. Nie miałem w głowie żadnego obrazu
przyszłości.
–
Sam się tutaj wpakowałem, więc musiałem się teraz sam
stąd uwolnić. Jeśli jest wejście musi i być jakieś wyjście, by
razem mogły istnieć i nie istnieć tym samym. Nie pozostawało
mi nic innego, jak tylko kontynuować tą historię, zbudować jej
ciąg dalszy i przyjąć godnie takim jakim będzie, w sposób
chłodny. I lżej mi się zrobiło, i łatwiej. Zaskakujące zwątpienie
ku nadziei zmierzało. I umysł przestał być tak ciasny, i kroki
tak w miejscu przestały być. Niech będzie co będzie byleby
było. I będzie, i było, i następował dalszy ciąg zdarzeń – że
złudny bez znaczenia, w końcu to nic. Nie szkodzi nic, nic nie
wadzi, nie krępuje.
Położyłem się i zasnąłem paradoksalnie twardym,
kojącym snem, który w tych warunkach, jak by wynikało z
53
domysłów i zasłyszanych opowieści, jest czymś nienaturalnym,
a wielce pożądanym, zwłaszcza w pierwszych dniach
odizolowania od kolorytu codzienności, w tej przytłaczającej,
ponurej przestrzeni więziennej celi, niemogącej niczym, nie
wiadomo dlaczego, przypominać domu. Dla mnie to miejsce
przypominało jak najbardziej dom, przynajmniej to, co
uprzednio nazwałbym miejscem bytowania swojego umysłu, a
co za tym idzie i siedliskiem dla ciała. Wprawdzie złudnie
przypominało, ale przypominało – myślałem. – Jednak nie do
końca.
W tym przypominaniu, na przekór wszystkiemu, było
coś niepodobnego, nieprzyzwoitego, coś czego nie zaznałem do
tej pory, co pozwoliło w jakimś odmiennym, cudzym spokoju,
a zarazem bez wszelkiej zbędności, bez niepotrzebnego
pragnienia pogrążyć się bez skazy, w nieszlifowanym całym
dobrodziejstwie przeznaczenia powszechnie rozumianej nocy,
jak mniemałem z ogólnych zasad funkcjonowania organizmów.
Spałem snem błogim. Ach, cóż to jest za uczucie. Być i
nie być naraz. Żyć i nie żyć w tej samej chwili. I czasu nie liczyć
zbędnego, oderwać się od wszystkiego całkowicie. Zapomnieć.
Utracić wszystko bez lęku, w ogóle, bez niczego. Śnić...
Nie nosząc w sobie słów, ni wyrazów oddawać się bez
reszty nocy. Ach, cóż to za cudne uczucie, choć krótkie.
54
Śniadanie
Kiedy się obudziłem było już widno. Dość wypoczęty
po śnie usiadłem z powrotem na pryczy. Nastał nowy dzień, a
razem z nim nastało nowe pytanie. Zapętliło się gdzieś w
podświadomości co jakiś czas próbując się przez nią przebić.
„Czym jest ta rzeczywistość i co w niej będzie dalej?” Na razie
nie było nic.
W związku z brakiem odpowiedzi i jakiejkolwiek wizji
na jej znalezienie pozostawało mi czekać. Co robić? – chyba
tylko tyle i tak nadto, bo zwyczajowo czeka się na coś – ja
czekałem chyba na nic. Ale czekałem... Czekałem, aż coś
przyjdzie, aż się coś zjawi, jakaś zmiana, drobna chociażby,
zmiana w czymkolwiek... Czekałem na cokolwiek. Aż coś się
wydarzy... – musi. Nie ma innego wyjścia wydarzy się coś. Bez
55
słów przecież nie ma historii.
Nasłuchiwałem więc ciszy i wypatrywałem stałości.
Czekałem... Coś się przyniesie, coś przyjdzie, chociaż tak błaha
rzecz jak pora śniadania – bo przyjdzie na pewno. Zawsze
przychodzi, to i teraz przyjdzie – to nieuniknione. Wszakże nie
musi przychodzić śniadanie razem z czystym faktem przyjścia
na nie pory, ale przecież kiedyś na pewno przyjdzie ten czas na
nie – tylko kiedy?
Pusto. Wszystko wylało się z głowy minionej nocy. Na
twarzy nie rysował się żaden wyraz. Czekałem... I coraz
bardziej byłem w tym świecie, i coraz głębiej piętnował się on w
moim umyśle, i nie piętnował zarazem, może nawet pustoszył
to co tam zostało.
Niepokojący spokój, nijakie oczekiwanie na równie
nijakie zdarzenie w tym łatwym, nieskomplikowanym świecie,
aż za łatwym i zbyt prostym. Choć wbrew, moim własnym,
pozorom coś było w nim inne i stawało się z minuty na minutę
trudniejsze i coraz bardziej skomplikowane.
Gdy wtedy spojrzałem ponownie odmiennym,
porannym wzrokiem no to, co wcześniej oglądałem po
zmierzchu zobaczyłem to coś innego. Nie drzemała już w tej
celi moc mojego wyzwolenia, jedynie ogarniająca zewsząd
rezygnacja naszeptującą bezsensem.
Bezsens. Musiałem bronić się wszystkimi siłami umysłu
by kierować na przód swoją historię i stawiać w niej
56
jakiekolwiek kolejne słowa w wierze, że dokądś zmierzają. Bo
dokądś muszą przecież zmierzać. Coś musi być. Musi być coś
pewnego. Czekałem... To jak się tutaj znalazłem stawało się
coraz większa zagadką.
Przypadkiem, nie przypadkiem – Jestem winny. Ja, ten
niewinny stałem się winny. A w mojej winie była wina, bardzo
wielka wina, i cisza była, i pustka, i śmieszna niewinność w
mojej niewiedzy skąd się wzięła ta wina. A wkoło tylko cisza co
nie potwierdzi, ani zaprzeczy.
–
Niestosowny niepokój narastał w nielogicznym ciągu
bezsensownej bezrzeczy. Puste zdania wypełniały pusty umysł.
– Skoro jestem winny, ktoś musi być niewinny. Ktoś, kto
nie jest winny bo ja jestem, a jestem, dlatego że noszę w sobie
winę – szeptałem pod nosem. – Moja wina jest ich
niewinnością, a ich niewinność bezpośrednio świadczy o mojej
winie. Więc jestem winny! Tylko z tego względu? Tylko po to
by oni mogli istnieć jako niewinni? – nie mogłem tego pojąć. –
Niewinni co nie mają winy, a nie mają jej bo ja ją mam –
bełkotałem. – Ci niewinni co mają coś, czego ja nie mam. Mają
niewinność, a winę w zamian dostałem ja – gubiłem się w tym
57
wszystkim. – Mam to co mam, żeby oni mogli dostać to co
dostali. Gdyby nie było winnych nie byłoby i niewinnych. O to
im chodzi! Na tym im tak bardzo zależy! – wpadałem w
paranoję.
Tylko po to jest wina i niewinność, żeby ktoś mógł stać
się lepszy, żeby ktoś mógł gardzić gorszymi. Po to te dwa
pojęcia wymyślili, żeby to właśnie oni, a nie jacyś inni,
decydowali kto będzie z którym z nich związany, które pojęcie
kogo będzie piętnować lub kogo będzie zdobić.
Poprzez samowolne dokonanie schizmy świata,
nabywają prawo do rozdania swoich kart wedle własnej, zawsze
złudnej racji, byleby ugrać jak najwięcej z niczego. Jednak
zapominają przy tym, że ich lepszość jest zasługą właśnie
gorszych. Przecież oni nie byliby lepsi gdyby nie ci gorsi.
Zatem i odwrotnie, odpowiedzialność za gorszość
gorszych ponoszą lepsi. To ich jest wina! Czyżby niewinni byli
winni? – chwytałem się panicznie wszystkiego co przychodziło
do głowy. – Winni? A jeśli mylnie wnioskuję i gorszość
gorszych faktycznie jest ich zasługą, a nie żadną tam winą?
–
58
Bez żywych nie byłoby martwych, bez zabitych
ocalonych i całkowicie byłoby pusto na świecie bez naszych
historii. Gdyby nie odrzuceni, nie byłoby wybranych.
Poświęcenie nie istniałoby bez plugawości. I nie byłoby w
nicości żadnych dążeń.
Czystość w oderwaniu od brudu jest niemożliwa. Biel
by rzucać się w oczy nieustannie wymaga czerni. Czy w takim
razie jest coś co nie podlega swojej przeciwności, nie jest przez
nią zniewolone? Coś co istnieje poza tym błędnym kołem i jest
w pełni od niego niezależne?
Nic! Bardzo sprawiedliwy, a zarazem ciekawy jest świat,
w którym tkwimy. Nikt nie ma nic i wszyscy mają wszystko, a
mimo to wydaje się, że nie po równo.
–
Częściowo uwierzyłem. Przyszła pora śniadania i nawet
samo śniadanie przyszło przyniesione. Było mdłe, jadłem bez
smaku i ochoty. – Tak jak po nocy następuje dzień, tak po
rozkoszy przychodzi anhedonia. – Odrywałem ciężkie i
czerstwe kawałki czarnego chleba. Powoli gryzłem, popijając tą
ich nieświeżą wodą, by uformować jakikolwiek kęs. I kiedy już
wydawało mi się, że jestem w stanie go przełknąć, on cofał się
59
nieposłusznie z powrotem do ust będąc uprzednio prawie już w
gardle. – Jestem winny. – Więc mieliłem go nadal, ciągle
nasączając papkę tą ich wodą. I próbowałem na nowo
przełknąć to co mi dali a ja zmieliłem. Lecz zamiast tego
rdzawy posmak ziemistej treści odwracał dokonany proces – za
grube fragmenty, by je takimi połknąć. I znowu domielać
musiałem, dogryzać, zwilżać wodą usta, aż wreszcie kęs
przeszedł przez nie całe i stanął mi w gardle. – Jestem winny
czy niewinny?
Moment ten, trwał zaledwie kilka sekund. Bowiem
decyzje musiałem podjąć natychmiast – kęs zalegał w gardle i
swoją obcością blokował drogę do płuc dla życiodajnego
powietrza. Połknąć czy wypluć?
Przełknąć do końca, poddać się im, czy sprowokować
wymioty i zwrócić kęs na podłogę? Na ich podłogę, ich kęs, z
ich chleba, nasączony ich wodą, z moich własnych wnętrzności
wyrzucić, z mojego, tylko i wyłącznie mojego środka, z gardła
własnego zwymiotować we własnej obronie, z ust swoich
wypluć na ich podłogę, gdzie przecież jego miejsce – mignął
ciąg wyrazów w podświadomości.
Czy połknąć, uwierzyć w rację, w ich rację uwierzyć
święto, i stać się częścią cudzej historii, której tak bardzo nie
chcę, ale którą, nie widząc lepszego wyjścia, jestem ze strachu
w stanie pokochać i oddać się jej mogę bez reszty, wystarczy, że
uwierzę, a będzie.
60
Wtedy wyobraziłem sobie cały ten proces obrzydliwej
konsumpcji, trawienia i wchłaniania ich historii oraz
metabolizowania jej na własną – boleść. Poczułem
nieprzyjemny moment przechodzenia kęsa przez przełyk,
posmak cierpkiej porażki, ale i zaspokojenie. – Co lepsze?
Doświadczyłem stanu potencjalnego wypełnienia
mojego wnętrza, ale od razu poznałem obcość cudzego ciała w
moim ciele. Okropność mojego ciała z ich ciałem w sobie
Ohyda aktu stawania się jednością z nimi, a co za tym idzie
uznania ich niewinności za prawdę i rację świętą – wbrew sobie
zaadaptowanie ich złudnego sensu i celu w życiu opartym o
zasadę winy i niewinności, poświęcenie siebie na walkę z
winnymi więźniami świata – w zamian być może otrzymam
uniewinnienie.
To proces nieskończony i nieodwracalny...
–
Oczy miał zmęczone i obce, wpatrzone w jeden punkt w
nicości. Powstał pisk w jego głowie, o częstotliwości coraz
wyższej i coraz większej intensywności. Pisk niemiłosierny
powstał w jego głowie z bezsilności.
–
Jestem niewinny! – wykrzyknął pełnią gardła, przy
61
okazji wypluwając kęs stojący w gardle.
Wpadł w jakiś nadzwyczajny szał. Gwałtownie wstał,
wywracając talerz ze śniadaniem. Zaczął miotać się po
ścianach, kopać, walić pięścią i płakać w tym wszystkim.
–
Jestem niewinny! Słyszycie?! Jestem nie winny! Ktoś
inny, ktoś obcy, nie ja! Ja jestem nie winny! - literował swoim
żalem. – Niewinny! – przez zaciśnięte zęby cedził. – Więc
odpierdolcie się ode mnie bo ja jestem nie winny! To wy
jesteście winni. Wy! Słyszycie? Wina jest wasza i tylko wasza,
zabierzcie ją sobie ode mnie... – opadł wycieńczony na podłogę
w kałużę wylanej wody i własnych łez wydawanych
bezdźwięcznie, bezgłośnie, bezsilnie. Pisk całkowicie ustał i
znowu nastała cisza.
–
Wydobywają się z ust kamienie, koryto rzeki spłycają, a
woda wciąż tak samo rwąca, równie nieposłuszna, wylewa się
przez swoje brzegi. Zalewa pola, wchłania w głąb w glebę w
drodze powrotnej ku swojemu nurtowi, tego samego.
Przeciw elementom skalnej masy burzy się jej toń, by
porywać je ze sobą, ze swoim prądem zabrać ku ujściu, w piach
62
obrócić po dnie. A usta te same spijają z rzeki kamienie.
Kamienie przechodzą swą drogę szorstko, drażnią i
kłują podniebienie. Stukają o zęby trąc ich powierzchnie,
dopóki nie zetrą całych w najdrobniejszy miał.
A potem gdzieś zalegają zapomniane, aż przyjdzie
moment, gdy bez torsji wyleją się z powrotem z ust do rzeki.
Uczucie oczyszczenia jest zauważalne dopiero gdy
zmysły pobudzone zmianą, uznają stertę kamieni przed swoim
obliczem i strumień wydobywający się z wnętrza za kojący.
Choć jest to na domiar przykre uczucie to dopiero wtedy
poznaje się pełnię i cechy tej pełni, która ograniczyła żołądek,
wtedy kiedy przestaje zalegać. I czuje się to całe zło zalegania
zapomniane ale kiedyś zalegające nieświadomie. A to wszystko
dzieje się naprawdę, ku prawdzie. A prawdy nie ma.
63
64
Socjalizacja
Spójrz, spokojny pejzaż wiejskiej, przepysznej rzeki. W
letnim słońcu z kamiennego koryta błyszczy się woda. Owady
w locie chmarami lśnią się ponad rześkością. Pod leszczynami
w cieniu szumi kojąca swoboda. I piękno, i życie, i fragment
obrazu nieskalanego, spod pędzla mistrza nieznanego –
arcydzieło. Po prostu.
–
Wybrałem historię, albo – sam nie wiem – ona mnie
wybrała. Tym samym do mojej celi został przeniesiony inny
65
więzień. Miał twarde rysy twarzy i mocne spojrzenie. Jego tęgie
ciało wytatuowane było pewnie w całości, widziałem jedynie te
części, które odsłaniała odzież, silne przedramiona sine od
tuszu, szyję żylastą, łyse sklepienie czaszki i potylicę pokryte
znakami, których znaczenia nie znałem. Długo był już
zamknięty, i doświadczony w tym świecie musiał być, w świecie
celi.
–
Prawe moje, lewe twoje – wskazał na pryczę po
swojej prawej, a mojej lewej.
–
Więc, które jest moje łóżko?
–
Chuj to kojo – wskazując na swoją prawą. Więc
wstałem i przeniosłem się z prawego, a według więźnia z
lewego na to po swojej lewej, a tamtego prawej.
–
Nie kumasz – gwałtownie uderzył mnie w twarz. –
To moje kojo. Chuj to kojo. Od teraz jestem celowym. –
Przerwał i po chwili milczenia, nie zmieniając wyrazu twarzy
wznowił cwaniacko – Jesteś nowy? Grypsujący czy frajer?
–
Grypsujący... – niepewnie odpowiedziałem, nie
wierząc w jakiekolwiek tego znaczenie.
–
To się stawiaj! – i strzelił mnie znowu w twarz
niczym pocisk przeciwpancerny.
Odepchnąłem go, tą jego ogromną posturę i spojrzałem
bezpośrednio mu w oczy, bez strachu, bo nie miał już strach
dla mnie żadnego znaczenia. O to chodziło? – pomyślałem. Nic
nie miało znaczenia, ale wszystko je nabierało i wiara się
66
wzmacniała, że to jest. Że to jest prawda.
–
No! Słuchaj kasztan...
Zaczęła się opowieść o tym co jest prawe, co jest lewe,
co to kojo i co oznacza 'chuj to kojo', o tym i o tamtym. Była to
brutalna
historia
inter-punktowana
przemocą
jako
nieswoistym testem przydatności do grypsujących, agresywną
próbą czy rzeczywiście nie jestem frajerem.
Pierwsza lekcja była o tym i o owym.
– W cieniu jesteśmy my grypsujący i nieludzie, czyli
frajerzy, widzisz? Albo szpącisz albo cie przecwelują.
– A można nie grypsować i nie być frajerem?
– Nie bądź taki apropak, milcz jak wykładam. –
Gwałtownym ruchem jak gdyby chciał mnie znowu uderzyć i
wystraszyć równocześnie rzucił się całym ciałem na moje ciało.
Poklepał mnie po potylicy i mówił dalej. – No. Tym masz
działać, owego nie ruszaj. To jest prawe a to jest lewe. I nie pluj
kiedy ćwierkam, widzisz? Jak podklepywanie na bajere umoczy
to się udupisz i poślę cię do dołu. Kupiłeś to? – przerwał,
wyraźnie czekając na odpowiedź.
– Kupiłem, podklepuj dalej.
– Masz flinte dupy. Wielu by chętnie zgrzało ci kichę. Ale
przy mnie będziesz czysty. A cwele nie mają lekko, jeden wielki
pinkiel, widzisz? Mało jest tutaj rozrywki i każda okazja jest
67
gitna, by wrzucić beret na ogon, to nie dla mnie, a potem
gnojić, aż do wyklepki na wolkę. I taki cwel nie ma życia w
hotelu, nie ma lekko, widzisz? Uderzy mu w sufit i bachnie się
na struny, albo na linę zanim doczeka gwizdka – przerwał, po
karku pogładził i kontynuował. – No, to teraz powiedz czy
masz jakiś czaj? – pokiwałem przecząco. – Nieważne, tak się
składa, że mam pełny autobus. Widzisz kasztan jakim gitny?
Wyciągnął, nie wiadomo skąd, dużą paczkę herbaty,
postawił na stole obok grzałki.
– Kasztan, zaparz to ostro, w podskokach, odpalę ci. No
już, no... śmigaj ostro kasztan!
Zapatrzyłem się ulotną chwilę na stół, grzałkę i herbatę,
i zrozumiałem, że sam muszę wynaleźć naczynie na napar – tak
właśnie się czułem, jak wynalazca pod naporem wyższej
konieczności. Nie miałem innego wyjścia. Stanąłem na pryczy i
z sufitowej lampy zdjąłem kulisty klosz. Przemyłem w brudnej
umywalce pokrytej zaciekami i kamieniem, by następnie zalać
do pełna wodą. Postawiłem na stole, wsypałem zmielonych
liści, potem wsadziłem grzałkę do środka i podłączyłem to do
kontaktu. Udało się, takie proste, ale przełamać barierę
bezsensu tych czynności nie było łatwo. Więzień, kontent,
zakończył rozmowę zdaniem:
– Kiranie czaju to nie tylko rozrywka, widzisz?
68
–
Nie widziałem, ale udawałem, że widzę. Właściwie
chciałem zobaczyć, ale nie widziałem. Pchało mnie coś do
przodu, choć nie była to wiara tak oczywista jak zwykło się ją
postrzegać. Była to wiara w historię, która nie ma końca, a
wierzyć w historię to właściwie to samo co uwierzyć w jej sens.
Natomiast sens bez celu jest bezsensem, od czego chciałem
uciec. Posiadać cel zarazem znaczy uwierzyć w koniec, ale ja
nie wierzę, chciałbym, ale nie wierzę, pragnę, ale nie wierzę.
Wierzę jedynie, że mogę uwierzyć w cokolwiek, ale nie wierzę
w nic poza tym jednym.
Tylko dzięki ogromnej chęci poznałem kolejną lekcję,
która traktowała o stałych i dogmatach słów zakazanych.
–
Pamiętaj kasztan, tutaj nie ma niektórych słów,
zapomnij o nich, ja ci je zakazuję.
–
Jakich słów?
–
No wiesz, tych wszystkich przystojnych i
purpurowych...
Pokrętnymi ścieżkami tłumaczył mi jakie słowa nie
istnieją. Nie mógł ich użyć bo były zakazane, nie istniały, więc
niecierpliwie kluczył a ja słuchałem tych mętnych wywodów,
tylko po to, by nauczyć się tego czego nie ma. Tego czego nie
wolno i co nie znajduje się pod postacią słów, albo może tego
69
co drzemie w tych słowach tylko po prostu nie wolno z tego
korzystać, ale jest, z tym że bez nazwania nie ma znaczenia,
więc tak jakby nie było.
Do tej pory nie mam pewności, czy aby na pewno
dobrze zrozumiałem przekazaną mi lekcję. Słowo purpurowy
zastępowało słowo czerwony, a co za tym idzie i kolor był
zastępowany kolorem. Natomiast pod przykryciem słowa
przystojny, przystojna, przystojne były zamknięte niemal
wszystkie superlatywy, ale w taki sposób, że owy przystojny już
nie oznaczał nic pozytywnego, wręcz przeciwnie. Słowo
niewola było dozwolone, ale już wolność była zakazana –
według tego języka nie istniała, a może po prostu według
więźniów nie ma wolności. Postanowiłem to sprawdzić.
–
Czyli, jak dobrze rozumiem wolność nie istnieje, to
czym w takim razie jest niewola? – zapytałem. Reakcja była
natychmiastowa.
–
Milcz kurwa pierdolony berecie – w ten sposób
przekonałem się, że wolność rzeczywiście jest tutaj zakazana.
Zrozumiałem również czym właściwie jest wolność
sama w sobie. Swobodnie zrobiłem to co było mi zakazane
przełamując tym niewolę i spotkałem się z prawdziwie szybką
reakcją. Wolność nie kończy się tam gdzie zaczyna wolność
drugiego człowieka. Wolność się w ogóle nie zaczyna i w ogóle
nie kończy. Wolność tylko w wymyślonych historiach ma swoje
granice.
70
Nie wiem ile czasu minęło zanim się ocknąłem po tym
jak dotkliwie pobił mnie. Właściwie to utraciłem przytomność
po pierwszym uderzeniu, więc nawet nie mam pewności czy
w ogóle mnie pobił.
–
Współwięźniowie nauczają współwięźniów. Wspólnota
wzajemnego nauczania. Starsi uczą młodszych tego, czego inni
starsi nauczyli ich kiedy oni byli jeszcze młodsi. I tak się dzieje
od lat niezmiennie.
Wprawdzie czasami coś wspólnymi siłami uda się
podważyć, lecz natychmiast należy zastąpić podważone czymś
innym, nowym, ale w pełni zgodnym z pozostałymi
niepodważonymi naukami. Złe zastępuje dobre i staje się
dobrym na miejscu złego. Lewe zastępuje prawe i staje się
prawym na miejscu lewego. Tego trzeba się nauczyć.
Z tych wartościowych rzeczy należy również zdobyć
umiejętność dzielenie wszystkiego na dwie kategorie: dodatnią
i ujemną, a gdy wrzuci się do jednego worka coś zbyt
jaskrawego lub skrajnie brzydkiego to tych kategorii jest więcej,
trzy, czasami cztery, więc dodatkowe są mniej dodatnie, mniej
ujemne, średnie, ponad dodatnie, ponad ujemne i tak dalej, co
71
także wypada poznać.
Natomiast te kategorie rzeczy na grupy się dzieli,
podgrupy i warianty tych podgrup, gdzie każdy zbiór zawiera
wszystkie pojęcia o wspólnych cechach. Na przykład czerwone
przedmioty to jabłko i samochód, bardzo blisko spokrewnione.
Dzięki tym cechom zbiory różnią się od siebie. Tak właśnie
różni się człowiek od maliny.
Żeby się to ładnie zgadzało należy wprowadzić klasy
podziałów wyszczególniające tym razem kategorie, grupy,
podgrupy, klasy i warianty cech, bo przecież można segregować
w różny sposób, oczywiście tylko zgodny z nauką.
A jest po co. Bo przecież trzeba wszystkimi siłami
stworzyć w nicości jak najwięcej, by móc jak najwięcej uzyskać
z niczego i jak największy w niczym wprowadzić porządek.
Należy chcieć jak najwięcej, ale wyłącznie tak, żeby nikt
tego nie wiedział, że się chce. A mimo to wszyscy wiedzą.
Nawet, jak sprawia się dość wiarygodne wrażenie, że wcale
wiele się nie chce, i tak wszyscy wiedzą, że w gruncie rzeczy się
chce, oj chce się. A jak udaje się szczerość, albo nawet szczerze
się szczerzy i otwarcie mówi, naprawdę, że wszystko się chce, to
tylko zbytecznie oznajmia się światu to co przecież dawno już
każdy wie. Więc ukryć należy szczerość by nie była bezczelna.
By prawda nie była dziką prawdą.
Jeśli już o tym to dodać należy słów kilka, o
prawdziwości czegokolwiek, która zatwierdza się poprzez
72
nazwanie, to jest prawdziwa sztuka – nazywać rzeczy po
imieniu. Gdy nazwa się już utrwali to wypada dodać do niej
kolejne człony, i dzielić, segregować w nieskończoność.
Niektóre rzeczy wymagają kolejnej, trudniejszej nazwy
by skutecznie ukryć jej znaczenie przed ogółem. I
wyselekcjonować szczególne jednostki, którym będzie dane
odkryć zaszyfrowaną nazwę.
A wszystko chyba tylko po to by wciąż dzielić, i dzielić.
Na tych, którzy wiedzą i tych którzy nie wiedzą, na zawsze
lewych i permanentnie prawych, no i na takich co są źli – bo to
normalne i naturalne, że tacy gdzieś muszą być do pary z
dobrymi. I wszyscy, ci co wiedzą i ci co nie wiedzą, zarówno
prawi jak i lewi, a nawet ci źli od razu są w stanie wskazać
dobrego, a dobry owszem uznaje swoją dobroć, lecz musi, na
skutek wrodzonej skromności, bo przecież nie ma żadnego
wyboru, sprawiać pokorne przed ogółem wrażenie, że nie
uznaje. W końcu i tak wszyscy to wiedzą, że swojej dobroci w
zupełności nie uznaje, bo tego wymaga skromność, i sama
dobroć też nakazuje jak najmniej się afiszować, a zwłaszcza z
tym co się ma i co się uznaje, zaprawdę?
Stąd biorą się 'my' i 'oni', i walka pomiędzy 'nami' i
'wami', o 'to' przeciw 'tamtemu', byleby było coś w nicości. A
wszystko jedno byle coś. Więc wszystko jedno nawet, że pragną
tak bardzo byle czegoś, to i tak zawsze nic powstanie z nicości.
73
Niech pragną, niech tworzą to swoje byleco z nicości, co
niczym już zawsze będzie na wieki i wierzą, że w końcu czymś
się to stanie, bo wszystko jedno. A różnorodność jest i bez słów
i nie ma jej zarazem bez słowa.
74
Wolność
Kiedy się ocknąłem zakrwawioną twarz otarłem
rękawem. Dłonie splamione nieskrzepniętą krwią wytarłem o
spodnie.
–
Nie wierzę. Ani w to, ani w nic – pomyślałem
głośno.
Tym właśnie oczyściłem się z winy. I nie ma już
więzienia, nie ma więźnia, nie ma jego więziennego slangu, nie
ma niewoli, nie ma czarnego chleba i rdzawej wody, kirania
czaju, kasztana, grypsujących nie ma i frajerów. Wszyscy są
frajerami, którzy wierzą w takie historie. Ci co nie wierzą, nie
wierzą w frajerów i w te frajerskie zmyślone historie nie wierzą,
nie wierzą w nic bo nie są w stanie opisać niczego, czyli są
frajerami. Ale mimo to każdy grypsuje na swój sposób w
75
swoim świecie wyobraźni. Ja również.
Dziwna sytuacja, opisałem coś czego nie ma. Chciałem
czegoś czego nie ma i mam to coś. Jak można mieć coś czego
nie ma? Chciałem i mam. Jeżeli nie ma to jak mogę to mieć,
skoro to jest niczym. Opisałem nic i mam nic. Więc wierzę w to
– zresztą złudnie – że mam coś co jest niczym, więc nie mam
niczego. Uwierzyć w nic to naprawdę coś.
–
Jedyne czego nie byłem w stanie stwierdzić to tego czy
jestem wolny.
–
Graj pozytywnie – usłyszałem z jednej strony.
–
Defetyzm, defetyzm, a masz! – dobiegało z drugiej.
–
Tak nie można, daj inną... Albo niech ci już będzie.
– Ich bóg zastanowił się chwilę i rzucił na stół jopka czerwo –
Lewa moja. – grał z szatanem w karty.
–
Hola, hola, jeszcze on – nie odwracając wzroku od
swoich kart szatan wskazał na mnie przygiętym
przedramieniem – siadaj, bronimy wylicytowanego przez Ich
boga kontraktu.
–
Gracie w dwójkę w brydża? – zapytałem zdziwiony.
–
A co to źle? Nie można? – Ich bóg subtelnie
76
przesuwał wzrok pomiędzy kartami, które trzymał w ręce a
tymi kartami na stole.
–
W trójkę gramy, to nie dobrze? Ale przyjemnie, ha –
szatan w pełni skupiony na grze wycedził przez usta.
–
Cztery osoby trzeba do brydża – oboje spojrzeli na
mnie. Ich bóg z politowaniem, a szatan z oburzeniem.
–
Po pierwsze, nie jesteśmy osobami, po drugie, my
możemy wszystko. Gramy w brydża w dwójkę a czasami w
trójkę. Napijmy się – zaproponował szatan. Przechylił pełną
butelkę nad pusty kieliszek. Nic nie leciało, a na stole pojawiła
się mokra plama – Ich boże nalej bo mi nie leci.
Ich bóg odstawił pusty kieliszek na bok, sięgnął pod
stół, wyciągnął pustą butelkę i kieliszek jakby pełny. Przechylił
flaszkę nad wypełnionym wodnistą cieczą szkłem i polała się
woda, z pustego do pełnego, tak że pełne się nie przelało,
jeszcze bardziej się wypełniło a puste nadal pozostało puste.
Nic nie skapało na stół. Szatan chwycił kieliszek, napluł do
niego i podał mi – Pij!
–
Nie musisz pić. Jesteś już nasycony, twoje
pragnienie minęło. – miło zwrócił się do mnie ich bóg.
–
Pij! – nalegał szatan.
Dualizm wszechrzeczy dał się mi we znaki. Pić albo nie
pić, oto jest pytanie. A może ani nie pić ani pić. Zaro pomiędzy
przeciwnościami. Milczenie i bezczynność w miejscu
zadawanych mi pytań i narzucanych na nie odpowiedzi. Tak
77
albo nie. Nie albo tak. Ani nie, ani tak, i tak i nie, i nie wiem.
– Nic, nie ma to znaczenia, bierność wobec waszych
historii, całkowite zero! – wykrzyknąłem zagoniony w
narożnik, oświecony moją własną drogą. – to jest wasza
historia i wasza sprawa, mnie ona nie dotyka.
– To historia wymyślona przez ludzi, przez ciebie, dotyka
ciebie. Stworzył nas człowiek na podobieństwo siebie. Nadał
nam wymyślone atrybuty, nieśmiertelność, wszechmoc. Nadał
mi wymyślone przez siebie dobro jako oręż, szatanowi zło
naprzeciw mojemu dobru. Ludzkość potrzebuje określić to
czego nie jest w stanie pojąć, więc wymyśla historie i wierzy w
ich rację. Nie ma racji w tym co wymyślone, w tym co wydaje
się. Wydaje się, że można pojąć. Nie można. A to czego nie
można pojąć jest ale nie będzie nigdy nazwane, podlega tylko
wierze. Więc uwierz.
– Bo to wszystko to nic, pustka, wszystko jest zmyślone.
Śmiertelność przeciw nieśmiertelności, ich niemoc wobec
wszechmocy naszej, skąd mogą to wiedzieć, a mimo to są tak
jakby pewni. Okłamują się tym, a pewność opierają na wierze
lub na nauce, intuicji i innych bredniach, bezsens, bezcelowość.
W nic nie wierz! – dodał szatan.
– Ale jest coś, jest pełnia, wszystko jest, wszędzie jest
prawda, wystarczy uwierzyć. Racji nie ma nigdzie, nie było i nie
będzie. Ale niestety to właśnie jej ludzie najbardziej potrzebują.
– Ich bóg zakończył myśl.
78
Rozproszyły się ich mgliste twarze i nadprzyrodzone
postury. Zgasła we mnie nadzieja na to, że ostatnim pewnym
bastionem prawdy może być ludzka dusza. Większość ludzi
jedyne czego pragnie to być. Być lepiej widzianym, mądrzej
widzianym, zabawniej, czasami poważniej, czasami milej lub
groźniej. Nie mogą być najzwyczajniej sobą, bo ich nie ma,
pustka jest w ich środku, a to co widać złudne i kłamliwe,
skóra, słowa, ruchy i emocje grane w wypracowany przez całe
pokolenia sposób. Ludzie wierzą w łatwe opowieści, by było im
łatwiej. Wierzą w znane, cudze historie w strachu przed
zagubieniem we własnej, trudnej w stworzeniu, mozolnej w
poprowadzeniu, ale własnej, jedynej, prawdziwej. I niestety
tylko współudział w tej zbrodni przeciw naturalnemu
ludzkiemu potencjałowi może zapewnić namiastkę spełnienia,
poczucie ucieczki od samotności w bezpieczeństwo, poczucie
istnienia.
Więc nie ma na świecie ludzi, człowieczeństwo nigdy
nie istniało. W miejscu człowieka z drugim człowiekiem od
zawsze jest kultura ludzkości – jedna wspólna historia dziejów
nikogo. Jesteśmy zaprogramowanymi komórkami obcego nam
ciała, którego imię cywilizacja. Nie istniejemy sami. Nie
istniejemy w ogóle – pomyślałem i jakoś nieprzyzwoicie lżej mi
się zrobiło. Wszystko jest bez sensu, więc nie muszę nic. Jestem
wolny.
79
80
Powrót
Stąpałem stonowany po ścianach sześciennej bryły
zamykającej pustkę, żadnym krokiem nie zbliżając się do
krawędzi i nie oddalając tym samym od środka – od jądra
próżni. Wkoło mnie z pustki rodziły się wszystkie litery,
symbole i dźwięki, znane i te nieznane. Ciemna zieleń pięła się
w każdym kierunku po mrocznej florze deszczowego lasu
myśli. Pnącza wiły się po innych pnączach czepiając pędami
innych pędów. Nićmi wiążąc inne nici i kolce innymi kolcami
koląc. Pustą pełnością w pełni pustosząc pełną pustkę.
Stawiałem kroki ku pełni – samej z siebie. Bez
znaczenia, że była bezcelowa i bezsensowna, bo pełnia jest
wypełniona wszystkim.
Krawędzi nie było moim zamiarem dotykać. Środka nie
81
moim zamiarem oddalać. Stąpać stonowany bez wymyślonego
sensu i takiego też celu, by stąpać, by jakoś. By kroczyć. By
brodzić. By iść. By żyć?
Wchodzić i wychodzić. Być i nie być w tej samej chwili.
Nie nosić się ku sufitowi i nie czołgać przez podłogę. Pojawiać
się i znikać, zagłębiać, unosić. Czuć, wątpić, wierzyć i
rozmyślać. I wszystko i nic – zawsze i nigdy – naraz i po kolei.
W pośrednich stanach od tak do nie. Pomiędzy nie wiem a
wiem, pośrodku prawdy i kłamstwa w tym samym momencie.
Bez racji, bez dowodów, bez intencji i bez wstydu.
Wtedy sześcian, malutki jak kostka do gry, stał się pod
moją stopą. Uklęknąłem, podniosłem, do kieszeni schowałem.
Może na potem, może na zawsze, może na nigdy.
Nad głową górował głęboki koloryt błękitnego nieba
pomieszanego z bielącym puchem chmur w jego zakamarkach,
Przebijało się jakieś, wcześniej niepoznane przeze mnie słońce.
Mogło być ciepłe, jaskrawe, stłumione lub zimne, kojące. I
powierzyłem władze nad górą, jej samej, górze, a dołowi
oddałem panowanie nad dołem. Moje pozostało moje.
Rzeczy nie da się określić ani przed nimi, ani po nich.
Można się strać je określać, można próbować – powstają piękne
opowieści. Nic w pustce to wszystko w pełni. Aposterioryzm i
aprioryzm, plus minus racji, dualizm wszechrzeczy, eternalizm,
relatywizm, racjonalizm, nihilizm – piękne historie. Anihilizm
82
i ainterioryzm...
–
Słucha mnie pan? – zrezygnowany, ale tym samym i
uspokojony, przełożony wyrwał mnie z objęć złożoności.
– Przepraszam, zamyśliłem się.
– Zamyślił się pan, ach... – mlasnął znacząco i
przekrzywił wyraz własnej twarzy na jedną stronę, potem na
drugą, przeczesał dłonią włosy, a następnie ją machnął
niemrawo – Dobra, dajmy już spokój, to jest nie ważne. Niech
mnie pan źle nie odbiera i się nie gniewa, nie obraża.
– Nie mam w zwyczaju nosić w sobie jakichkolwiek
urazów. To była tylko rozmowa.
– Owszem. Więc wracajcie już do pracy – wstał z krzesła,
kiwnął nieznacznie zmęczoną głową, najpierw na mnie, potem
na moich współpracowników, wyrażając tymczasowe
pożegnanie.
Wychodziłem ostatni z gabinetu, a za mną rozpuszczał
się jego obraz, trawiony jakby kwasem, czasem zapomnienia.
Znikał gabinet, znikało biurko i krzesła znikały, okno, zegar
ścienny i wszystkie te papiery na stertach, podłoga i sufit
znikały i wszystko co pomiędzy nimi było. Kiedy stałem już
jedna nogą w drzwiach, nie istniało nic za mną. Pusta czarna
nieprzestrzeń. Przez otwarte na oścież drzwi biła świetlna biel,
oślepiająca, w związku z tym przechodząc przez drzwi
wchodziłem do zbyt jasnego pomieszczenia, zbyt jaskrawego by
83
wiedzieć gdzie wchodzę. Ale wszedłem.
84
Zakończenie
Czułem się jakby cały dzień padało, choć nie byłem tego
dnia obecny. Zapadał zmierzch, powoli jak zwykle. Jak zwykle
robiło się ciemniej i bardziej nocnie. Wtedy zawsze wyostrza
się wzrok, a mimo to jeszcze przez chwilę widzi się obraz
rozmyty lub niewyraźny. Dopiero gdy zapalą latarnie dochodzi
do naszej świadomości jak całkowicie klarowne stało się nasze
spojrzenie. Przez tą krótką chwilę jesteśmy w stanie w pełni
ujrzeć czas i wszystkie zmiany, które w nas zaszły i stały się w
naszym otoczeniu, od poranka aż do teraz. Trwa to wprawdzie
zaledwie
ułamek
czegoś
bliżej
nieokreślonego,
bezwymiarowego, ale poczucie spokoju wynikające z
zajmowania czystej pozycji obserwatora oraz jakieś dziwne
spowolnienie są w stanie wydłużyć to zjawisko w nielogiczny,
85
trwający bez początku i końca czas. W obliczu braku wpływu
na przeszłe fakty, na dokonane przez nas czyny jesteśmy
zawieszeni bezsilnie w pustym żalu. Już nic nie podlega
zmianie. Już się wydarzyło wszystko co mogło się wydarzyć.
Szedłem wzdłuż kamienic i spoglądałem na ludzi.
Nieświadomi po całym dniu pracy wędrowali dokądś
ku odpoczynkowi. Ku zapomnieniu niezrealizowanych potrzeb
i pragnień. Wędrowali dokądś oddalając tym samym byle od
siebie swoje złudne marzenia, i pewną jeszcze tak niedawno
swoją wizję życia. Wyobrażenia o przyszłości, o człowieku,
znaczenie świata czy jakiekolwiek innej wartości zasypiają
razem z ich zmęczonymi, poddanymi burzy obietnic umysłami.
Wszystko jest o wszystkim.
Z zaułków dobiegały głosy. Kobieta o smutnej, brzydkiej
twarzy wołała dzieci swoje, rozbiegane po wybrukowanej po
sam horyzont przestrzeni.
Grupa młodych mężczyzn pewnie stawiała złudne
kroki, kpiąc tym z otoczenie, zaczepiając obcych sobie ludzi,
przechodniów. Naiwna rozrywka podejmowana z rozpaczy.
Dwie dziewczyny zakamuflowane pod nowoczesnym
strojem i przyjemnym, dość silnym makijażem czekały pijane
na nieistniejącą przyszłość, od czasu do czasu podśmiewając się
z siebie i swoich autoironicznie żałosnych kreacji.
Z okna jednego mieszkania wypatrywała w bezruchu
mglista postać innych mglistych postaci w bezruchu.
86
Mieszkanie obok światło zapalone w kuchni, na przestrzał
małżeństwo kłócące się przy kolacji, wstali z krzeseł. A
naprzeciwko, pod kościołem brudny, zaniedbany bezdomny,
pewnie zawszawiony i spragniony, żebrał podśpiewując sprośne
historie. Odległy był od zmysłów. Przechodzili obok niego
jacyś młodzi kochankowie objęci w zobojętnieniu na świat.
Nakręcali, tylko sobie znane uczucie by trwało jak najdłużej,
chociaż jeszcze kilka godzin. I dłużej nie trwało.
Wszystkie dźwięki z osobna były hałasem, wspólnie
tłumiły się i względna cisza, spokój dla zmysłów panował.
Wszystko jest o czymś.
Przechodziłem pod bramą na rynek. Zgarbiona kobieta
w chuście na głowie sprzedawała zwiędnięte zawinięte w folię
kwiaty, bezskutecznie.
Dwudziestoparolatkowie obu płci, alternatywnie ubrani
– to znaczy ubrani w zniszczone skórzane kurtki, koszule w
kratę, masywne buty zbrojone ćwiekami – ci miejscy aktywiści
uczesani awangardowo, zachowujący się nietypowo w sposób
świadomy w jakimś ich pokrętnym i
błahym sensie,
buntownicy przeciw wszystkiemu – w tym sobie – żałośnie
śpiewali i grali nieudolnie na zmaltretowanych instrumentach
zbierając drobne na wino lub heroinę. Żebrali o przyjemność.
W wiotkim pokrowcu na gitarę leżało kilka monet.
Zlewali się z otoczeniem jak wszystko po zmroku, po
przejściu tamtej klarownej autorefleksji. I inni też ludzie
87
chodzili, tańczyli, skakali o tej porze w tej ciasnej miejskiej
przestrzeni. Wszyscy chodzili gdzieś i kiedyś chodzili, bo nic
jest o niczym.
Na rynku przy stołach wystawionych na zewnątrz
siedzieli obcy sobie ludzie i znajomi, pijąc, jedząc, rozmawiając.
W jednym miejscu tacy, w drugim inni, tutaj reprezentanci
średniego wieku, tam młodzież, a obok żwawi staruszkowie.
Pili co innego, jedli co innego, słuchali innej puszczonej z
knajp muzyki, i nawet rozmawiali innym tonem, różnych słów
używając, odmiennie budując zdania poruszające odrębne
tematy. Ale wszystko co robili było w tym samym celu – w celu
zapomnienia się w którejś ciekawej historii.
Na środek placu rynkowego zajechał czarny, błyszczący
sedan.
Wysiadła
młodziutka
prostytutka
wysyłając
schematycznego buziaka w kierunku grubego, łysego kierowcy.
Oboje byli zadowoleni. Wszyscy byli zadowoleni w tym stanie
zatracenia lub może w tej pozie przyjmowanej publicznie.
Nawet pijana kobieta, w rozmazanym od płaczu
makijażu była zadowolona ze swojej sceny. Póki świat ich
widzi, póki świat ich słyszy trzeba grać. Aż nastał całkowity
mrok. Noc pełna całą swoją mocą przebiła światła ulicznych
lamp i nastrojowe płomienie świec ustawionych na stolikach.
Pokryło się wszystko czernią w mojej głowie. Wszystko jedno.
Wszystko nic w mojej historii.
88
–
Czułem się jakby cały dzień padało, choć nie padało
wcale. Wszystko, a zarazem nic. Świadomie przypadkowe i
przypadkowo świadome. Pytania są zmyślone, odpowiedzi na
nie również. Nic i wszystko. Żaden dowód nie istnieje. A jeżeli
wydaje się, że na tych papierowych stronach pokrytych
czarnymi znakami jednego z kilku wymyślonych przez
człowieka alfabetów jest jakiś dowód na istnienie czegokolwiek,
stwierdzający, potwierdzający lub obalający jakąkolwiek treść
lub chociaż jedno pewne zdanie, chociaż odrobina prawdy,
jedna krwista łza – niestety nie ma – wydaje się. Słowa
zawieszone w pustce potrafią złudnie wypełnić i czas i
przestrzeń. Są w stanie wzbudzić setki tysięcy cząsteczek, tych
małych żywych komórek tworzących miasta, ale nie są w stanie
niczego dać naprawdę, chociaż jednej osobie, nawet jeśli jest tą
jedyną, wyjątkową – złudnie.
Nie znam powodu powstania tej opowieści. Nie znam
jej celu, ani sensu. Wymyśliłem ją od samego początku po
koniec bez jakiejś realnej potrzeby – pewnie z lęku przed
nicością – i sam jestem wymyślony przez siebie i kolejne
rozdziały tego dzieła. Jestem bohaterem historii i tkwię
wyłącznie w jej granicach, w których zresztą nie mieszczę się
cały – więc nigdy nie byłem i nie będę cały. Pojęcia wcześniej i
89
potem nie dotyczą fikcji. Życie nie znajduje się wśród
wymyślonych treści. Jestem poza życiem, więc mam swój
początek i koniec – jestem historią. Bo tylko historie zaczynają
się i kończą, i to tylko jednym słowem. Wymyślonym.
90
91
92
Spis treści
Obraz................................................................................................3
Próba..............................................................................................11
Spór.................................................................................................17
Pogrążenie......................................................................................27
Kobieta...........................................................................................33
Krew...............................................................................................41
Sen..................................................................................................51
Śniadanie........................................................................................55
Socjalizacja.....................................................................................65
Wolność..........................................................................................75
Powrót............................................................................................81
Zakończenie...................................................................................85
93