Szeptucha 15

Transkrypt

Szeptucha 15
Szeptucha 15
Świat przedsionka szpitalnego, czyli recepcji, nie uległ
żadnej zmianie po klątwie Szeptuchy. Po hallu nadal snuły się
rzesze przyszłych pacjentów, a bezduszna recepcjonistka
Jadwiga, tkwiąc w szponach zawodowej znieczulicy, nie
reagowała nawet rozszerzeniem źrenicy na wycieki krwi
tętniczej, żeby o patologicznych akcjach porodowych nawet nie
wspomnieć. Rajat wybałuszył migdałowe oczęta, ale wziął się w
garść, i ciągnąc za sobą Lelkę i kierowcę, przedarł się do
kontuaru.
– Umówieni jesteśmy – wyjaśnił władczo.
Jadwiga parsknęła złośliwym śmiechem i gestem polakierowanych
paznokci odegnała intruza na koniec kolejki.
– Daj spokój, nie znasz realiów – warknęła ostrzegawczo Lelka.
Kierowca pokiwał gorliwie głową, zgadzając się z opinią
dziewczyny.
Próby ponownego dodzwonienia się do Szeptuchy spełzły na
niczym. Telefon milczał jak zaklęty.
– Przepraszam – zagaiła grzecznie Aurelia, gdy nadeszła jej
kolej. – Szukam kogoś.
– A kogo?
– Mojej krewnej. – Lela zacukała się w jednej chwili, bo nagle
sobie uświadomiła, że w sercu stolicy, w ogromnym szpitalu,
pytanie o Szeptuchę nie ma najmniejszego sensu. – … Olesi.
– Oleńki? – W recepcjonistkę jakby piorun strzelił.
– Oleńki, Olesi, bez różnicy – potwierdził zmęczonym głosem
Rajat.
A dusioł w skórze kierowcy obślinił się na wspomnienie
kruchego dziewczęcia, które mu zwiało przy pomocy sił
nieczystych podczas okupacji. Może teraz żylasta jest, może
stara, ale nadal odpowiada za upokorzenie prastarego
stworzenia.
– Profesor wydał dyspozycję, by gości Oleńki niezwłocznie
skierować na oddział – wyjaśniła sztywno recepcjonistka. –
Bardzo proszę, sala numer 7, drugie piętro.
Nie tracąc czasu na dalsze dyskusje, Aurelia, gnana niepokojem
o prababkę, popędziła w stronę schodów. Rajat pobiegł za nią.
W kompletnym zamieszaniu nie zauważyli sadzącego za nimi
kierowcy i starej Stachańskiej, ciągnącej za sobą opierającego
się faceta w kaszkiecie.
– Rajat – rozbeczała się w windzie Lelka. – Prababcia chyba
chora poważnie, bo ta recepcjonistka taka poważna i opryskliwa
była.
– Niech panienka się nie przejmuje tak bardzo! Recepcjonistki
takie niesympatyczne z urodzenia chyba… – wciął się taryfiarz.
– Pan to kto? – wyszlochała Aurelia.
– Ja tutaj z klientką przyjechałem za wami.
Aurelia powiodła nieco bardziej przytomnym spojrzeniem po
reszcie zgromadzonych w windzie osób.
– A co szanowna pani Stachańska tu w tej windzie robi? –
oburzył się Rajat.
– Ty mnie tu, chłopcze, nie szykanuj! – parsknęła stara
sąsiadka. – Ja tu świadków mam! – Szturchnęła taksiarza
kościstym paluchem. – I on poświadczy, że tu się jakieś
zbrodnie odbywają.
– Ale my nic złego nie robimy – zaprotestowała Lela.
– Wy nie, ale on! – wrzasnęła Stachańska, celując żółtym
szponem w przebranego za kierowcę dusioła.
W tej samej chwili zgasło światło, a winda z niemiłosiernym
zgrzytem stanęła między piętrami.
– Co się dzieje? – wrzasnął Rajat.
– Zbrodniarz nas uwięził i właśnie umknął, by wprowadzić swój
zabójczy plan w czyn! – nakreśliła ponuro sytuację sąsiadka.
– Kurde, ja tu tylko po złote świnki… – jęknął taksiarz.
– Zapracować trzeba! Po pomoc dzwoń, baranie!
– Pani Zofio – Lelka starała się zachować rozsądek – o czym
pani właściwie mówi? Prababci coś grozi?
– A wszystkim grozi – sapnęła sąsiadka. – Ten wasz kierowca
zjadł waszego prawdziwego kierowcę i się w niego zamienił, i
teraz coś kombinuje.
– Dusioł! – wrzasnęli chórem Rajat i Lela, i w panice naparli
na drzwi windy.
– Chwilunia! – powstrzymał ich taksiarz. – Mam śrubokręcik,
który zaraz rozwiąże nasze problemy.
– A w dupie mam pana śrubokręcik! – wrzasnęła arogancko
Aurelia i wygenerowała z siebie błękitne światło.
Rajat natychmiast podszedł do niej i położył jej ręce na
ramionach. Winda jęknęła i ruszyła w stronę drugiego piętra.
Po chwili drzwi wypuściły z siebie pasażerów.
– Do sali numer siedem! Biegiem! – wrzasnął Rajat i puścił się
sprintem po archaicznym linoleum.
Lelka nie zważała na Stachańską i jej taryfiarza. Gnała za
Hindusem, modląc się w duchu, by babce nic się nie stało.
…
Szeptucha pogłaskała Oleńkę po buzi i odwróciła się w stronę
Waldka.
– Dość masz na dzisiaj – orzekła.
– Daj, Oleśka, spokój – burknął stary. – Na co mi siły
oszczędzać?
– Ot, choćby na to! – wrzasnęła prababka, odsuwając gwałtownie
wózek inwalidzki pod okno i rzucając się całym ciałem na łóżko
Oleńki.
Waldek kątem oka zauważył blondyna, który wtargnął do sali i
bez ostrzeżenia skoczył na łóżko dziecka.
– Na pomoc! – wrzasnął Waldek, wciskając przycisk alarmowy.
– Waldek! Po Jaśka leć, niech moją wnuczkę znajdzie! –
wrzasnęła Szeptucha. – To nie żarty!
Waldek wykrzesał z siebie wszelkie siły i w olimpijskim tempie
wytoczył wózek na korytarz. W połowie nieomal zderzył się z
grupą zziajanych ludzi.
– Oleńka! Jaśko! – zdołał wyksztusić i wskazał ręką kierunek,
a potem zemdlał z wysiłku.
Lelka przebiegła sprintem obok inwalidy i z hukiem otworzyła
drzwi pokoju numer siedem.
– Rajat! – wrzasnęła z mocą.
Chłopak podbiegł do niej i w ciągu kilku sekund ocenił
sytuację. Istniały zaledwie dwie istoty zdolne ochronić babkę
i tę dziewczynę leżącą na łóżku.
– Prababko?
– Róbcie, co trza! – sapnęła stara, próbując utrzymać
rozwścieczonego dusioła w zaklęciu ochronnym.
Lelka chwyciła Rajata za rękę, posypały się iskry i młodzi
zniknęli w mroku dziejów.
– Rusz się, do cholery! – wrzasnęła Stachańska do taksiarza. –
Pomóc trzeba!
Biedny taksiarz w stanie kompletnego szoku stał jak kukła.
– Daj mu, Zośka, spokój! – wydyszała Szeptucha.– Pomóc chcesz,
to leć do dyżurki po Jaśka, wnuka swojego przyszywanego.
Waldka, swojego szwagra, do pokoju każ odwieźć. A tu się nie
mieszaj. Na razie trzymam kurwiego syna w szachu, ale nie
wiem, czy sił mi stanie na długo.
– Jezu, rodzina mi się znalazła – przeżegnała się sąsiadka i
wybiegła na korytarz. Taksiarz ocknął się nagle i pobiegł za
nią.
…
Jaśka ukołysała właśnie bliźniaki i poszła do kuchni szykować
wigilijne pierogi. Dzieciaki dawały jej mnóstwo szczęścia i
jeszcze więcej zajęć, a święta miały to do siebie, że
nadchodziły rotacyjnie bez pytania, czy są mile widziane. A
robota, jak zwykle, sama się zrobić nie chciała.
– Mamo! – wrzasnął upiorny głos za plecami gniotącej ciasto
Janiny.
Kobieta odwróciła się błyskawicznie od stolnicy i stanęła
naprzeciwko swojej najstarszej córki Aurelii.
– Jezusie, aleś mnie, córuś, przestraszyła!
– Mamo! – Lela była bardzo poważna. Trzymała kurczowo za rękę
Rajata i z napięciem wpatrywała się w Jasię. – Prababcia ma
kłopoty. Dusioł…
– Dawno trzeba było pozwolić, żeby bliźniaki skończyły z ta
gadziną – syknęła mściwie matka Aurelii, bezwiednie obnażając
ostre siekacze.
– Teraz muszą z nim skończyć! – wtrącił nerwowym głosem Rajat.
– Mamo – dodała Lela. – Musisz nam pożyczyć bliźniaki! Bez
tego prababcia i inni…
– A w życiu nie dam dzieciątek! – żachnęła się Jasia.
– Mamo! – jęknęła Aurelka. – A prababcia?
– Dobra, idę z wami. Pierogi poczekają. Ale jeśli myślicie, że
narażę maleństwa na jakiekolwiek niebezpieczeństwo…
– Dobra, mamuś, to one narażą cały szpital na
niebezpieczeństwo, więc im samym raczej zbyt wiele nie grozi.
Przygotuj się, bo skoczymy wprost do szpitala i wylądujemy
przy łóżku bardzo chorej dziewczyny. A na niej będą siedzieć
prababcia i dusioł.
Jaśka o nic więcej nie pytała. Pobiegła do sąsiedniego pokoju,
chwyciła bliźniaki na ręce i skinęła głową. Para nastolatków
podeszła do niej i położyła jej dłonie na ramionach.
Niemowlęta spały jak susły. Skoczyli z głośnym syknięciem.
…
Jaśko stał kompletnie zdezorientowany w progu sali, a wszystko
to, co rozgrywało się przed jego oczami, kompletnie nie
poddawało się racjonalnym opisom. Oleńka, bledziutka jak nigdy
dotąd, leżała nieruchomo z otwartymi szeroko oczami. Tuż nad
nią lewitowała Szeptucha, najwyraźniej generując jakieś
połyskliwe pole ochronne, i starając się odepchnąć potężnego
blondyna atakującego łóżko. Mężczyzna szamotał się
chaotycznie, a spod jego skóry przebijały refleksy zielonych
łusek. Całość była kompletnie surrealistyczna, ale niewątpliwe
groźna. Profesor próbował podejść bliżej, ale jakaś bariera
osadzała go ponownie w progu.
– Nic nie rób! – miauknął Mruczek, bohatersko skacząc na pomoc
Szeptusze.
Powietrze zgęstniało. Z niespodziewanym hukiem przy łóżku
Olesi zmaterializowali się Lela z Rajatem i Jaśka z
bliźniętami.
– Dzieci! – wrzasnęła Jasia. – Bierzcie dusioła!
Nie sprecyzowała, które konkretnie dzieci z przywiedzionej
czwórki mają się brać za prehistorycznego gada, więc atak,
nieco chaotyczny, nosił znamiona pospolitego ruszenia. W
jednej chwili pościel Oleńki zakotłowała się, tracąc szpitalną
biel.
– Połóżcie go na podłodze! – zadysponowała prababka, podnosząc
się ciężko z łóżka.
Dusioł rozkrzyżowany na linoleum łypał złowrogo i co chwilę
zmieniał wygląd.
– Czas na was, dzieciątka – wyszeptała Jasia w stronę
śmiercionośnych bliźniąt.
Krwiożercze niemowlaki tylko na to czekały. Posadzone na
podłodze, poraczkowały w stronę potwora, i radośnie gaworząc,
zaczęły mu metodycznie zrywać zielone łuski.
– Jezu – mruknął Rajat. – Jakby się klockami Lego bawiły.
– No dalej, dzieci! – zachęciła maluchy Jasia. – Nie ma czasu.
Prababka odetchnęła z ulgą i spojrzała na tkwiącego w stuporze
lekarza.
– Jaśko – powiedziała łagodnie. – Idź no do Oleńki.
To podziałało. Chirurg ocknął się gwałtownie i przypadł do
łóżka córki, mierząc jej puls i sprawdzając źrenice. Wyglądało
na to, że nic jej się nie stało.
W tym czasie dusioł wrzasnął przeraźliwie i znieruchomiał.
Gadzi kształt zaczął powoli znikać i po chwili na podłodze
leżał przeraźliwie blady i zdecydowanie martwy chłopak odziany
w skórzaną przepaskę. W pokoju zapadła kompletna cisza,
przerywana pojedynczymi i raczej upiornymi, zważywszy na
okoliczności, perlistymi wybuchami śmiechu niemowląt.
– Jaśko – cmoknęła z zadowoleniem Szeptucha. – Coś mi się
zdaje, żeś serce dla Oleńki właśnie dostał.
– Żartujecie chyba? To jakiś potwór z dna piekła albo inne zło
wcielone!
– To i lepiej, Jaśko. To i lepiej! – zachichotała upiornie
stara.
– A dlaczego niby?
– Boć on tego serca nie używał nigdy, więc trafił ci się
zamiennik w doskonałym stanie.
…
Śnieg sypał bezgłośnie, ale wyjątkowo obficie. Las wyglądał
zjawiskowo. Mruczek z furią w oczach przedzierał się przez
sosnowy zagajnik, zżymając się na białe paskudztwo. Przez
chwilę pomyślał nawet bluźnierczo, że hordy krwiożerczych
komarów byłyby bardziej znośne. Tuż za nim szła dziarsko
Szeptucha, a obok niej Jaśko, ten lekarz z warszawskiego
szpitala.
– Jak Oleńka? – zapytała babka z troską.
– Stan stabilny, przeszczep powinien się przyjąć. Trzymamy ją
w śpiączce farmakologicznej.
– Jaśko, jak ojca, a nie jak lekarza cię wypytuję!
– Bledziutka, aż przezroczysta, ale widać w niej wolę walki.
Jest z nią teraz mój ojciec i całe plemię Stachańskich, razem
z tym taksówkarzem, co się do Zofii, no wiecie, wdowy po moim
wuju, przymieszkał, więc dlatego wyrwałem się na kilka godzin,
ale zaraz muszę wracać.
– Wiem, wiem. To już niedaleko – uspokoiła go.
– Ona taka młodziutka jeszcze…
– No właśnie, aż nie pasuje do takiego starego konia jak ty.
– Późno się dochowałem. Pięćdziesiątkę przeszło miałem, a żona
ponad czterdzieści. To pewnie przez to mała jest taka słaba.
Byliśmy już za starzy na rodziców, zresztą natura
zatriumfowała nad nauką. Żona przy porodzie zmarła i to moja
wina.
– Nie pleć, synek, głupstw! – ofuknęła go Szeptucha. – Co komu
los pisał, tego uniknąć się nie da, a ty za cienki w uszach
jesteś, żeby o tym decydować.
Choiny rozstąpiły się nagle i prababka poczłapała w stronę
brzozowego młodniaka. Ruin leśniczówki nie było widać spod
śniegu, ale zjeżona kocia sierść była najlepszym dowodem, że
trafili dobrze.
–
Andzia!
Wyłaź!
–
krzyknęła
Szeptucha.
–
Gościa
ci
przyprowadziłam.
Młodniak zaszumiał tajemniczo i pierzchnął na boki. Na polanie
została tylko niewielka choineczka, na której nagle wyrosły
świeczki. Jaśko przetarł ze zdumienia oczy i stanął jak wryty.
– No idź, z matulą się przywitaj. Zawsze miała teatralne
wejścia… Auć!
Na głowę Szeptuchy spadła okazała pecyna śniegu. Stara
otrząsnęła się jak kot i potulnie zamilkła. Stała i
obserwowała, jak Jaśko powoli podchodzi do drzewka, nagle
lśniącego setką mrugających światełek. Mruczek otarł się o
jaśkowe kolana i wskoczył mężczyźnie prosto w ramiona.
– Jesteś! Tyle lat minęło – zaszumiała Andzia.
– Mamo – szepnął Jaśko. – Pamiętam. Teraz pamiętam. Choinkę
ubierałem. Jakaś kobieta dała mi malowane orzechy.
– To była twoja babka.
– I ciebie pamiętam. Śmiałaś się do mnie. Taka młoda…
– Szczęśliwy jesteś, synku, w tym życiu?
– Bardzo. Mam
adoptował.
rodzinę,
córkę…
Waldek
Stachański
mnie
Choinka nagle rozżarzyła się czerwonym światłem, ale Andzia
najwyraźniej miała już dość tej zemsty, bo po chwili wszystko
przygasło.
– To dobrze, synu. Widzę, że Waldek winy swoje odkupił. Jakiś
ty przystojny! Jak twój ojciec całkiem.
– Opowiesz mi o nim? – poprosił Jaśko i przysiadł na pniu.
– Dawno temu, jeszcze przed wojną to było…
– Kocie! – szepnęła prababka. – Ostań tu z nimi. Ja do doma
idę. Nic tu po mnie.
Tymczasem Andzia jeszcze długo snuła wspomnienia jakby
opowiadała bajkę swojemu dwuletniemu synkowi. A Jaśko siedział
jak zaczarowany. Po policzkach ciekły mu łzy.
…
Przed chałupą czekała na Szeptuchę Lelka.
– I co? I co? – podskoczyła niecierpliwie.
– Wszystko się dobrze ułożyło. Andzia zachwycona, i coś mi się
zdaje, że jej dusza w końcu spokoju nieco zazna – odparła
prababka, gładząc dziewczynę po włosach.
– Prababciu, ja się boję trochę.
– Czegóż znów się boisz?
– Bo matka Rajata ma tu przyjechać na Wigilię… i ona jest
taka…
– Jaka?
– No, inna niż my.
– Musi być inna, skoro w Indiach dalekich wychowana.
– Ale oni są tacy nadziani…
– Czym nadziani? – nie zrozumiała prababka.
– Oj prababciu, no! Bogaci są.
– A my to nie?
– No, oni pałace mają…
– A my ten dom po ojcach, i las, który się nas słucha.
– Złoto, samoloty, hotele najdroższe wynajmują…
– A my rodzinę mamy, emeryturę niczego sobie, a ty całkiem
fajne kiecki.
– Z lumpeksu – wtrąciła z goryczą Lela.
– Dziecko! Nie w kosztownościach tkwi bogactwo, toż ci już
mówiłam.
– Oj, prababciu… – przewróciła oczami Aurelia. – Życia nie
znasz.
Szeptucha
zachichotała
z
głębi
prawie
dziewięćdziesięcioletnich płuc i cmoknęła szesnastolatkę w
czoło.
– Tak jak mówiłam – powiedziała z powagą w głosie, choć w jej
oczach tańczyły diabelskie ogniki – nie w kosztownościach tkwi
bogactwo, a w totalizatorze sportowym. Tak jakoś po tych
dożynkach trafiłam niechcący do kolektury i sprawdziłam
numery, a potem, jak się cofnęliśmy w czasie i pojechałaś do
sklepu po psią karmę dla słonia, to…
– Prababciu! Jesteś genialna! – wrzasnęła Lelka i puściła się
pędem do chałupy na poszukiwanie zwycięskiego kuponu.
– Ha! – mruknęła pod nosem Szeptucha. – Ale się zdziwisz, jak
zobaczysz kumulację.
A potem podreptała jak gdyby nigdy nic do domu, barszcz z
uszkami szykować. Jaśka miała przynieść pierogi, Lelka upiekła
makowce, a Boguś, szeptuchowy wnuk, szykował swoje popisowe
śledzie. Zapowiadały się bardzo ciekawe święta. A jak się
rajatowej matuli w Kierzbudach nie spodoba, to droga wolna!
Rajat i tak nie wyjedzie. Indie, choć piękne, to cierpią na
deficyt dwóch dóbr podstawowych: Aurelii i żurku. O!
…
Salon wyglądał zjawiskowo. Ściana z monitorami, szczelnie
otulona kotarą, ginęła za dorodną choinką ustrojoną zabawkami
wyprodukowanymi przez kolejne pokolenia dzieci. Mruczek,
powsinoga jeden, wrócił w końcu z lasu, zaraportował, że
odprowadził Jaśka na PKS, a teraz leżał na piecu i przeciągał
się leniwie. Długi stół nakryty białym obrusem dźwigał
półmiski z niezliczonymi potrawami.
– Lela! – krzyknęła Szeptucha.
– Co?
– No wychodźże z tej łazienki, zaraz goście się zjadą!
– No już! Kiecki dopiąć nie mogę!
– No to chodź tu, to ci pomogę.
Aurelia wynurzyła się z łazienki i podtrzymując nad biustem
sukienkę, podeszła do prababci. Wyglądała zjawiskowo. Sukienka
może i z lumpeksu, ale wyśmienicie uwypuklała jej smukłą
figurę.
– Mam coś dla ciebie! – mruknęła prababka. – Wprawdzie młodość
zdobi cię najlepiej, ale jak już o tych kamieniach tak żeśmy
gadały…
Szeptucha pogrzebała w kieszeni i wyciągnęła małe pudełeczko,
a z niego łańcuszek z medalionem.
– Co to?
– Medalion mojej matki. Posrebrzany ledwie, ale cenniejszy niż
wszystkie skarby.
– Dlaczego? – zaciekawiła się Aurelia.
– Szeptucha, jak znajdzie godną następczynię, to jej ten
medalion przekazuje.
– Och! Prababciu! Dziękuję! – westchnęła Lela i rzuciła się
starej na szyję. – Masz rację, to cenniejsze niż te głupie
kamienie!
– No ja myślę! Kazałam w środek wprawić trzy dwukaratowe
brylanty! – zarżała jak koń Szeptucha i wskazała prawnuczce
drzwi. – Goście idą, otwórz. Dzisiaj ty jesteś panią domu.
A potem chałupa rozbrzmiała głosami, śmiechem i pieśniami
intonowanymi przez upojonego czerwonym winem Bogusia, który
nieco złym okiem łypał na córkę tulącą się do Rajata. Klan
Hindusów nad wyraz gładko odnajdywał się w tej świątecznej
polskiej tradycji. Starsze siostry Rajata umiały nawet
odśpiewać kilka kolęd całkiem znośną polszczyzną.
– Dobrze ich tam nasz Józuś przećwiczył – szepnęła prababka do
Jaśki, kołyszącej na kolanach bliźnięta.
– Ano, prawie jak nasi – zgodziła się zębna, która sama z
Niemiec do wioski przyszła.
– Ech, żal, że mój Józek tego nie doczekał – westchnęła
Szeptucha.
– Bo śnieg taki, to dlatego! – wciął się w rozmowę wypchany
pierogami Rajat.
– Co tam, synek, prawisz?
– Nie zdążył, bo korki przez ten śnieg…
– Józek żyje? – wrzasnęła prababcia. – Czemuś nic nie gadał?
– A… bo nikt nie pytał – odparł rozbrajająco Rajat.
I naraz rozległo się łomotanie w drzwi. Szeptucha poderwała
się na równe nogi i pobiegła do przedsionka. A tam stał Józek,
otupując ze śniegu buty, i uśmiechał się od ucha do ucha.
KONIEC

Podobne dokumenty