Szeptucha 3
Transkrypt
Szeptucha 3
Szeptucha 3 SZEPTUCHA. NAJŁADNIEJSZA GMINA cz. 1 – Cichajta, ludzie! – Sołtys Alojzy Gąsior aż poczerwieniał z wysiłku, próbując przekrzyczeć zgromadzonych w szkolnej izbie mieszkańców wsi. Ci nie zwracali na niego uwagi, zajęci, jak na każdym zebraniu, wzajemnymi porachunkami i kłótniami. – Ja ci nogi z dupy powyrywam, jak twój chłopak się za moją dziewuchą będzie włóczył! – wygrażał Pawłowi Stachańskiemu Bogdan, rosły ochroniarz i wnuk Szeptuchy w jednej osobie. – A bo to twoja Lelka goni go od siebie niby? – roześmiał się szyderczo Paweł, ale przezornie schował się za plecami swojej rosłej małżonki Beaty. – Chamie jeden – rozsierdził się na dobre Boguś. – Dla ciebie i twoich pomiotów to ona jest Aurelia, a nie Lelka! – Zamknijta mordy! – Sołtys zaczął tłuc w biurko zdjętym ze stopy czarnym, lakierowanym pantoflem. – Ja już kiedyś coś takiego widziałam w telewizji – wyszeptała do ucha swojej kumosze babka Łopianowa. – No trza przyznać, że ón jak prezenter jakiś wygląda – odparła zachwyconym głosem powiernica Łopianowej i zapatrzyła się na sołtysa. – Ano! – cmoknęła z aprobatą Łopianowa. – A Boguś rację ma – szepnęła jej w ucho kumocha. – Stachańskie plemię niech się lepiej ze swoimi trzyma. A ciekawe, co na ten ambaras z Aurelką powie… no wiecie kto… jeśli się dowie. – Już wi. – Machnęła ręką Łopianowa. – Przyszła tu? – Jej kumocha zaczęła się nerwowo wiercić i wykręcać głowę w poszukiwaniu Szeptuchy. – A gdzie tam! Okiem duszy nas obserwuje. – O słodki Jezu! – Kobiecina przeżegnała się trwożliwie i wcisnęła plecy w oparcie krzesła. – Jak twój chłopak jeszcze raz na moje obejście wlezie…! – wrzeszczał w tym czasie Boguś. – To co? – W wymianę zdań wcięła się żona Pawła, ujmując się pod obfite boki. – Dupę śrutem mu nakarmię, zobaczysz, babo! – pogroził Bogdan, i przewracając krzesło, szybkim krokiem wyszedł z sali. – Cisza! Pieniądze są do wzięcia! – wycharczał sołtys w desperackiej próbie zwrócenia na siebie uwagi. – No to trzeba od razu było tak gadać, a nie jęzorem mleć po próżnicy! – odparła pogodnie stara Łopianowa i umościła się wygodnie na krzesełku, zamieniając się w słuch. Za jej przykładem poszli wszyscy zgromadzeni i po chwili zapadła upragniona, przerywana jedynie uporczywym bzyczeniem much cisza. – Słuchajta, ludzie – odchrząknął sołtys, rozpoczynając przemowę. – Pismo z powiatu przyszło, że Unia ma fundusze… – Eeee … – Machnął ręką Zenek Kapeluszny, dyskretnie pociągając winko. – Już raz dotacje mieli dawać i lipa z tego była. – Nie byłaby lipa, Kapeluszny, jakbyś pisma wypełnił i hektary po matuli obsiał, albo chociaż farmę strusi założył – zaprotestował Alojzy Gąsior. – I jeszcze tatula rentę by mi zabrali, bo dochód by wzrósł w gospodarstwie! – Wzruszył ramionami Zenek. – Nic tu po tej Unii u nas! – Prawda! – poparł Zenka jego kompan, ale można spokojnie założyć, że chodziło mu wyłącznie o to, by ten przekazał mu butelkę z winem. – Aj tam! – Machnął ręką sołtys i podjął wątek. – Szykuje się konkurs na najładniejszą wieś w regionie. Napisali tutaj – popukał palcem w papiery – że jak wygramy, to dostaniemy sto tysięcy euro na inwestycje. – Jakie inwestycje? – podejrzliwe zapytał Paweł Stachański. – Oj, no to już chyba od nas będzie zależało! – wyjaśnił Alojzy Gąsior. – Szkołę może odnowimy… – Powiódł oczami po zagrzybionej ścianie nad tablicą. – A co trza zrobić, żeby wygrać? – zainteresowała się Jadźka Cyranka. – Za miesiąc przyjedzie do nas komisyja i będą sprawdzać, czy w obejściach porządek jest, nikt szamba do rowów melioracyjnych nie odprowadza, czy dzieci głodne nie latają, a i las mają obejrzeć, czy śmieci nie ma. A! No i pomysłowością trzeba się wykazać, jakieś kwiatki posadzić może… – No to kaplica – wybełkotał Zenek, ocierając usta mankietem kraciastej koszuli. – Kwiatki może i zasiejemy, ale z lasu śmieci nie wyniesiem. – Wyniesiem, wyniesiem – uspokoił go sołtys. – Kontener mamy, całkiem pusty i nieużywany, to się wszystko tam wrzuci. – A kto niby? – obruszył się kompan Zenka. – A wy! Za osiem zeta za godzinę. Unia sponsoruje! – To się pomyśli – odparł z godnością Zenek, licząc z mozołem, ile win wyjdzie za przerzucenie słoików i starych gumiaków, co to mu jeszcze matula kazali do lasu zanieść. – Zużytych prezerwatyw zbierał nie będę! – rozpoczął negocjacje. – A te to Bolko wyzbiera! – zachichotał scenicznie Pawło Stachański. – Zabiję jak psa! – wydarł się wnuk Szeptuchy, wyskakując zza drzwi i dopadając do kundla Stachańskiego. W sali poszły w ruch krzesełka, baby z piskiem pouciekały pod tablicę, a sołtys z westchnieniem zgarnął papiery i wymknął się chyłkiem. Oj, przydałaby się wygrana. Na remont sali lekcyjnej i zakup nowych krzeseł… ot, choćby. … Mruczek z wrzaskiem poderwał się z ciepłego kącika za głośnikiem. – No nie wariujże, już wyciszam, wiem, drą się niemiłosiernie! – uspokoiła go Szeptucha i zredukowała głośność. Wizja też już właściwie nie była jej potrzebna. W największym monitorze królował totalny chaos, widoczny fragmentarycznie pomiędzy tumanami kurzu i kłębami zwartych w bójce ciał płci obojga. I, jak widać, głównym sprawcą zamieszania był jej rodzony wnuk Boguś. Kot oddalił się na sztywnych nogach w stronę drzwi i zamiauczał. – Masz rację – podsumowała babka, uchylając drzwi. – Ja też muszę zaczerpnąć świeżego powietrza. Polanka niosła pewne ukojenie. Niedawno nad lasem przetoczyła się orzeźwiająca burza. Przed domem grały świerszcze, dyskretnie pikał system monitoringu, a tresowane sowy czuwały na sosnowych gałęziach, wypatrując potencjalnych intruzów nadciągających od strony wioski. – Pójdziesz jutro do Bogusia i Jasi – zadysponowała Szeptucha, zwracając się do kota. – Miau! – zaprotestował zwierzak. – Pójdziesz, mówię ci! – rozsierdziła się babka. – O moją prawnuczkę tu chodzi. Ja Bogusiowi jutro wiadomość na telefon poślę, że Lelkę na wychowanie biorę. Nie może tak być, że ona się ze Stachańskim pomiotem prowadza. A ty masz mi dziewuchę jutro przyprowadzić i więcej na ten temat dyskusji nie ma – ucięła Szeptucha i przysiadła na zydlu przed letnią kuchnią. Na niebo wypełzał właśnie księżyc. Mruczek usiadł na progu i zaczął wylizywać zmierzwione futerko. Gości wołał. … Boguś szedł dopiero na drugą zmianę, ale sikanie go nad ranem obudziło, a jak już w wychodku usiadł, to mu się myślenie włączyło i krew go zalała na wspomnienie bezczelnej mordy Pawła Stachańskiego i na te insynuacje związane z Lelką. Położył się z powrotem koło Jaśki, ale nerwy mu spać nie dały. Kręcił się z boku na bok i wymyślał różne scenariusze zemsty. Tak mu się umyśliło, że skrada się za płotem Zofii Stachańskiej, bezszelestnie wkrada się na jej podwórko i namierza trzecie okno frontowe. Tam właśnie Pawło mieszka ze swoją grubą babą i synem Błażejem. W chwili, w której właśnie montował pod futryną pokaźny ładunek semtexu, Jasia szarpnęła go za ramię. Ochroniarz otworzył oko i – napotkawszy wzrokiem poważne oblicze małżonki – ziewnął przeciągle. Za wcześnie było i na harce, i na śniadanie. – Kot przyszedł – oznajmiła żona, cedząc słowa. – Jaki kot? – wymamrotał Boguś, owijając kołdrę wokół lewej nogi. – Kot. – Babci kot? – otrzeźwiał mężczyzna siadając w łóżku. – Bab-ci kot. – Janina wystukała paznokciami sylaby. – Czeka na werandzie. Najwyraźniej ma do ciebie interes. Boguś poczłapał na werandę, i trąc zaspane oczy, namierzył Mruczka. – Czego? – zagaił uprzejmie. – Zabieram Aurelię. Polecenie babki – wyjaśnił kot. – A więc jednak gadasz? Od dziecka to podejrzewałem! – ucieszył się Boguś. – Miau! – potwierdził dziewczyny. zwierzak i wskazał łapką pokój – Babka wiedzą, co robią – poddał się ochroniarz. – Zabieraj Lelkę. … Lelka szła naburmuszona za kotem i ostentacyjnie ziewając, ze złością tupała nogami w leśną ścieżkę. Za nic w świecie nie miała chęci przeprowadzać się do swojej zwariowanej prababci. No przecież jak się w szkole o tym dowiedzą, to obciach murowany. Zresztą, po jasną cholerę ma się tam przenosić? Ojciec coś mętnie tłumaczył, że do szkoły będzie miała bliżej, bo przystanek autobusowy to od babcinego domu tylko kilka kilometrów prostej drogi przez las i brzozowy zagajnik. Aurelia głupia nie była i wiedziała, że dorośli kręcą. Sprawa była z gruntu śmierdząca. – Miau! – zaanonsował swoje przybycie kot i przemknął przez polankę w stronę domu. Aurelia przystanęła nieopodal maliniaka i powiodła spojrzeniem po prababcinym obejściu. Nie była tu od kilku lat, ale najwyraźniej niewiele się zmieniło. Unikała odwiedzin jak ognia. Prababcia ją przerażała. Była dokładnie tak dziwaczna, jak o niej we wsi po cichu gadali, a Aurelii zła sława protoplastki potrzebna była do życia jak festyniarska kiecka, którą tamta przysłała jej przez kota na szesnaste urodziny. – Szlag by to wszystko trafił! – zaklęła półgłosem nastolatka i czubkiem buta kopnęła niewielki kamień. Ten odbił się od mchu i wylądował pod krzakiem malin. Kolczaste zarośla zaszumiały otoczyły dziewczynę. gwałtownie i błyskawicznie – Au! Cholera! Ratunku! – wrzeszczała Lelka, a krzaki podchodziły coraz bliżej. Ich gałęzie uplotły gęstą kratę więzienia. – Cichaj i paniki nie siej! – od strony chałupy dobiegł Aurelię szeleszczący głos. – Z nimi spokojnie i stanowczo trzeba. – Że co? – nie zrozumiała Lelka. – No normalnie – zniecierpliwiła się prababka. – Powiedz im „siad” albo „leżeć”. – Sssiad – wyjąkała dziewczyna, nabierając pewności, że babka jej ojca jest w stu procentach stuknięta. Krzaki oczywiście nie zastosowały się do polecenia. – Lelka, tu stanowczym trzeba być, a nie tak głosem baranim i z nogami jak galareta. Krzak musi wiedzieć, kto tu rządzi – poinstruowała ją Szeptucha. – No! Jeszcze raz! – Siad! Leżeć! – zawyła histerycznie Aurelia, a krzaki, nic sobie z niej nie robiąc, zacieśniły krąg. – Aj! – cmoknęła z dezaprobatą jej prababcia. – Jakbym nie wiedziała, żeś z mojej gliny ulepiona, to nawet może bym ci pomogła, ale pierdołą nie jesteś, to se sama radź. A jak już maliny wytresujesz, to nabierz wody ze studni i do doma chodź. Herbaty się napijemy i pogadamy. Aurelka stała nieruchomo pomiędzy kolczastymi krzakami, a po jej policzkach ciekły łzy. Była wściekła, rozżalona na swój ciężki los, który zesłał jej taką porąbaną rodzinę, a ponadto docierał do niej absurd położenia. No i jeszcze siusiu jej się chciało, a kucnięcie w kolczastej ciasnocie było równie niewykonalne, co niebezpieczne. Krzaki szumiały groźnie, a łodygi z ohydnym mlaskaniem plotły kolejne zasieki. Jeszcze żeby Błażej tu był, ale skąd niby miał wiedzieć, że jego dziewczynę uwięziły jakieś cholerne rośliny na podwórzu kopniętej prababci? A jakby tego było mało, nad podwórkiem zagrzmiało i zza sosen wytoczyła się kolejna burzowa chmura. Błysnęło sążniście i na podwórze chlusnęły wodospady deszczówki. Krzaki niezrażone falowały wokół niej, raz po raz otrząsając się z wody jak przemoczone wsiowe kundle. Lela miała wszystkiego serdecznie dosyć. – Leżeć! – zawołała z mocą, a krzaki zamarły. – Waruj! – Skoncentrowała spojrzenie na największym , który dotychczas skutecznie odgradzał jej drogę do chałupy prababci. O dziwo, krzak skulił gałęzie i odsunął się na bok. Reszta roślin bez szemrania odstąpiła i przycupnęła bezgłośnie przy jałowcach. Z nieba lały się strumienie wody, ale Aurelia kompletnie nie zwracała na to uwagi. – O ja pierdzielę! – wyraziła całokształt swoich przemyśleń. – Siad! – wrzasnęła z mocą, wskazując palcem samosiejkę. Krzaczek posłusznie podszedł i zagnieździł się w puszystym mchu nieopodal przemoczonych balerinek nastolatki. – Podaj łapę! – zażądała Aurelia, wyciągając dłoń w stronę malucha, a ten przydreptał posłusznie i wyciągnął w jej stronę gałązkę. Grzmotnęło. Pomruk nieba potoczył się po sosnowym zagajniku i zagrał groźnie nad dachem chałupy. W świetle błyskawicy mignęła twarz Leli. – W dwuszeregu zbiórka! – wrzasnęła, napawając się właśnie odkrytą mocą. Nie zważając na fatalne warunki pogodowe, dziewczyna musztrowała ociekające deszczówką krzaki. … – Ale ją wzięło! – zarechotała Szeptucha, przyciskając twarz do zalanej deszczem szyby. – Widziałeś? – Szturchnęła wylegującego się za monitorem kota. – Miau! – odparł zwierzak zdawkowo i nakrył uszy łapkami. – Oj, będą z niej ludzie! – ucieszyła się babka, i nie zważając na mruczkowe protesty, chwyciła zwierzaka pod pachę i poczłapała w stronę drzwi wyjściowych. – Leć i każ jej do chałupy iść. Dość już przemokła. – Miau! –zaprotestował kot. – A tobie nic nie będzie! A Lelka się przeziębić może i szlag trafi szkolenie – wyjaśniła uprzejmie babka i bez litości wywaliła kota na deszcz. Mruczek stawiał ostrożnie łapy i próbował omijać ogromne kałuże, bez większego powodzenia jednakże. Krótka, ale bardzo gwałtowna burza zamieniła podwórko w bajoro. Kot wyhamował na ostatnim schodku ganku i zamiauczał donośnie, próbując zwrócić na siebie uwagę Aurelii. Dziewczyna, totalnie zaaferowana tresurą maliniaka, nie zwróciła na futrzaka najmniejszej uwagi. – Miau! – poprosił błagalnie kot, wycofując się pod daszek i drapiąc pazurkami we framugę drzwi. – Aleś ty wygodniś – parsknęła Szeptucha i wsunęła nogi w gumofilce. – Lelka! – zawołała, schodząc mozolnie po schodkach. – Aurelia! – ponowiła. Bezskutecznie. Młoda nie reagowała, zajęta musztrą. – Lela! – Szarpnęła ją za ramię babka. Dziewczyna podskoczyła zaskoczona i nieprzytomnie spojrzała na protoplastkę. – Co się stało? – A nic, Leluś, ino mokra cała jesteś. Do chałupy nam trza, dziecko – odparła Szeptucha, i ciągnąc prawnuczkę za sobą, podreptała przez bagnisko podwórza do domu. – A widziałaś? Widziałaś, jak je tresowałam? – podskakiwała z entuzjazmem dziewczyna. Jej oczy błyszczały z podniecenia jak u małego dziecka podczas rozpakowywania prezentów świątecznych. – Widziałam. Toż mówiłam, że tu stanowczości trzeba – podsumowała neutralnym tonem babka. Na pochwały przyjdzie jeszcze czas, a teraz niech smarkata nie obrasta za mocno w piórka. Czary pychy nie lubią. Ciepło izby uzmysłowiło Aurelii stopień wyziębienia organizmu. Zaszczękała zębami, a z oklapniętych włosów lały się na jej przemoczone ubranie strumienie wody. – No i widzisz, zaziębisz się jak nic! – Załamała ręce babka i rzuciła w jej stronę ręcznik. – Idź, kąpiel weź, a ja herbaty zaparzę. Na szczęście woda naniesiona, to iść już do studni nie musisz. Aurelia, idąc do łazienki, nie była pewna, czy wzmianka o noszeniu wody dotyczyła herbaty, czy też raczej propozycji kąpieli w tych prymitywnych warunkach.