Ile w nas obywatela_wystep_popr
Transkrypt
Ile w nas obywatela_wystep_popr
Ile w nas obywatela?1 W demokracji ateńskiej udział w rządzeniu państwem uznawany był za prawo i obowiązek każdego obywatela. Uważano, że ten, kto nie bierze udziału w rządzeniu i tak musi podporządkować się decyzjom podjętym przez innych, a więc zamiast być podmiotem władzy, staje się jej przedmiotem. Już wówczas jednak zdawano sobie sprawę, że rozstrzyganie każdej kwestii w formie całkowicie uczestniczącej byłoby zarówno czasochłonne, jak i mało wydajne. Istnienie przedstawicieli – reprezentujących pojedynczych obywateli było więc – także w Atenach – konieczne. Ale już wówczas obawiano się czy wybrani reprezentanci będą realizowali wolę wyborców i poszukiwano metod rozwiązania tego problemu. Wydawać by się mogło, że istniejący od czasów starożytnych Greków system przedstawicielski na przestrzeni wieków udało się doprowadzić do perfekcji. A jednak dziś jesteśmy świadkami coraz częściej pojawiających się sygnałów, że coś w tym systemie szwankuje. Spada frekwencja wyborcza tak w wyborach parlamentarnych, jak samorządowych. Maleje liczba członków partii politycznych. Co chwila słychać opinie, że obywatele są w coraz większym stopniu wyalienowani i nieufni w stosunku do procesów i instytucji demokratycznego uczestnictwa. Prof. Chantal Mouffe2 stwierdza wręcz, że kryzys demokracji i reprezentacji jest faktem. Jak to jest możliwe dziś, kiedy instytucji występujących w imieniu obywateli jest wiele i każda wydaje się mieć mandat do reprezentowania ich interesów? Być może rację ma prof. Ulrich Beck, który stwierdza: „Jesteśmy gdzieś pomiędzy światem nowoczesnym, a tym, co ma przyjść po nim. Wciąż mamy państwa narodowe, mamy rynki pracy (…), partie, związki zawodowe skrojone na miarę wczesnej nowoczesności. Problem polega na tym, że bronimy starych instytucji, chociaż świat już do nich nie pasuje”3. Może stworzony system nie do końca odpowiada na złożoność świata, w którym żyjemy? Być może dziś ten wielowymiarowy obywatel-wyborca, obywatel–pracownik, obywatel-pracodawca, Tekst stanowi podstawę wystąpienia, będącego wprowadzeniem do dyskusji panelowej w czasie sesji pod tym samym tytułem zorganizowanej w ramach V OFIP w dniach 19-20 września 2008. 1 Jacek Żakowski „Koniec. Rozmowy o tym, co się popsuło w nas, w Polsce, w Europie i w świecie”. Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2006 2 3 tamże obywatel-mieszkaniec, obywatel-działacz czy konsument nie jest jednak w pełni reprezentowany, a jego głos niezbyt liczy się w prowadzonych debatach? Wyjaśnienie źródeł tego stanu rzeczy stanowić mogłoby przedmiot wielu analiz polityczno-społecznych. Zależnie od preferencji akcenty można kłaść na procesy globalizacyjne, rosnącą ludzką obojętność i bierność czy w końcu rozwój Internetu, jako nowoczesnego medium komunikacji, zastępującego tradycyjne formy udziału w życiu publicznym. Tak czy owak, wydaje się, że problem jest. Bo choć świat zmienia się na naszych oczach, można powiedzieć, że zmiany te w małym stopniu dotyczą systemu reprezentacji. W innych warunkach system wolnych wyborów tak parlamentarnych, jak samorządowych był przedmiotem marzeń czy celem dążeń. Dziś, można już zastanawiać się czy stworzonego porządku nie trzeba zmodyfikować i uzupełnić. Nie dlatego, że sam w sobie jest zły, ale dlatego, że nie zapewnia już wielu obywatelom partycypacji w życiu publicznym. Bo choć pewnie trzeba się pogodzić, że uczestnikami nawet najbardziej otwartej rzeczywistości nigdy nie będą wszyscy, to może jest szansa, żeby głos miało więcej niż dziś obywateli. I żeby ten głos mieli częściej. Problem jest – co oczywiste - złożony i próba precyzyjnego jego wyjaśnienia znacznie przekracza ramy jednej dyskusji, siłą rzeczy ograniczonej do kilku jego wymiarów. A więc po pierwsze nasz reprezentant w parlamencie. Spadek frekwencji wyborczej, wspomniany wcześniej, jest bardzo wyraźnym sygnałem niepokojącego zjawiska. Albo obywatele nie są zainteresowani tym, kto i jak nimi rządzi, albo wątpią, że ich głos coś zmienia. Pierwsza teza wydaje się bardziej ryzykowna - dość mieliśmy w ostatnim okresie dowodów na to, że jednak obchodzi ich to, kto a w szczególności jak rządzi. Pozostaje zatem drugie rozwiązanie, że obywatele-wyborcy nie wierzą w moc swojego głosu. Przyjęty bowiem schemat wybierania przedstawicieli i rządzenia pozbawia w rzeczywistości wyborców wpływu na postępowanie wybranych przez nich reprezentantów przez 4 lata kadencji. To, że akurat w ostatnich wyborach frekwencja wyniosła prawie 54% co było najlepszym wynikiem od 1989 roku – pozwala przypuszczać, że na scenie politycznej działo się coś takiego, co zmobilizowało nawet najbardziej wątpiących w moc swojego głosu. Mieliśmy chyba do czynienia bardziej z formą protestu niż nagle obudzoną wiarą w system wyborczy. Obywatel głosujący w wyborach bowiem nie tylko głosuje na listę partyjną nie mając większego wpływu na to, kto ostatecznie otrzyma mandat poselski, ale także musi zdać się na dobre lub złe decyzje swojego przedstawiciela. A więc co prawda, ma on formalne prawo do współdecydowania o przyszłości swojego kraju, wyrażane poprzez kartkę do głosowania, ale to prawo zostaje zawieszone w chwili wrzucenia kartki do urny. Na mocy samej Konstytucji „Posłowie są przedstawicielami Narodu. Nie wiążą ich instrukcje wyborców”. W krańcowej sytuacji wybrany przedstawiciel może nigdy nie spotkać się z tymi, którzy go wybrali. Zwycięzca wyborów ma prawo przez cały czas swojej kadencji realizować dowolną politykę, bez porozumienia i uzgodnienia swojego postępowania z wolą mieszkańców swojego okręgu wyborczego. Nawet oglądając gorszące sceny w parlamencie, obywatel-wyborca musi uznać, że decyzje tam podejmowane są w jego najlepszym interesie. Czy można się więc dziwić, że zainteresowanych taką formułą ubywa? A to dopiero wierzchołek góry lodowej, bo w praktyce kluczowe decyzje podejmuje rząd – z całym jego aparatem, w tym urzędnikami, na których nikt nie głosował. W wielu wypadkach to oni właśnie stoją za bardziej lub mniej akceptowalnymi decyzjami. Mało tego. Dość wspomnieć, że na Prawo i Sprawiedliwość, do niedawna partię władzy w wyborach 2005 roku głosowało niewiele ponad 3 miliony obywateli. Na Platformę Obywatelską w 2007 roku swój głos oddało ponad 6 milionów obywateli. Oczywiście takie są reguły gry – ten, kto wygrywa, dostaje największą liczbą głosów, rządzi. Ale czy na pewno w imieniu prawie wszystkich uprawnionych do głosowania obywateli? A co z tymi, którzy głosują na przegranych kandydatów lub świadomie oddają nieważny głos, bo nie znajdują nikogo, komu by zaufali? Czy można rządzić nie zwracając uwagi na opinie tych osób – w końcu też obywateli? Obecny system daje takie możliwości. Ale przecież nie ogranicza także innych. Czy odpowiedzią na te dysfunkcje jest demokracja lokalna? Jeszcze tak niedawno wydawało się, że lokalni liderzy, radni, burmistrzowie i prezydenci miast będą troszczyć się o sprawy swoich miejscowości, a więc i ich obywateli, znacznie lepiej od decydentów ze stolicy. Sprzyjać temu miała przede wszystkim bliskość fizyczna do spraw ludzi, o których decydują. Dzisiaj już widać, że nie wszędzie to się udało. Często najważniejsze decyzje zapadają bez porozumienia z mieszkańcami. Najbardziej spektakularnymi wyrazami rozbieżności między działaniami samorządów a oczekiwaniami obywateli są konflikty dotyczące czy to likwidacji szkoły, budowy drogi i jej przebiegu, lokalizacji spalarni śmieci itp. Wówczas nie tylko okazuje się jak trudne są to problemy, ale także jak niewiele lokalne władze robią, żeby ze swoją społecznością sprawę przedyskutować zawczasu. Konsultacje społeczne – także na poziomie lokalnym – są ciągle piętą Achillesa wielu samorządów. Reprezentantów wybranych w wyborach lokalnych, tak samo jak posłów, nie wiążą instrukcje wyborców. Ale czy oznacza to, że mogą być głusi na potrzeby, oczekiwania i wizje rozwoju własnej społeczności swoich wyborców? Że mogą wspólne pieniądze wydawać bez uwzględnienia ich opinii? Otóż mogą. Ale czy muszą? Przykłady z innych krajów pokazują, że np. w społecznościach, w których zostały wprowadzone odpowiednie mechanizmy, lokalna władza przestaje rządzić a zaczyna w coraz większym stopniu służyć mieszkańcom. Jednakże nawet wprowadzenie zasad demokracji uczestniczącej na poziomie samorządu lokalnego nie rozwiązuje wszystkich problemów. Samorząd bowiem, nawet najbardziej oświecony, nie ma szansy reprezentować wszystkich grup interesów. Jednym ze sposobów – rozwijanym przez lata – reprezentowania takich grup jest formuła dialogu społecznego. To w jego ramach pracodawcy i pracownicy dogadują się sami lub w składzie poszerzonym o stronę rządową. W naszym niejako imieniu podejmowane są uzgodnienia w Komisji Trójstronnej – instytucjonalnej formie tego dialogu. Tu wielu z nas, jako pracownicy, a część także jako pracodawcy, ma swoich przedstawicieli. Członkostwo w Komisji Trójstronnej wyznaczają kryteria reprezentatywności. Reprezentatywne – w oparciu m.in. o liczbę członków - związki zawodowe i organizacje pracodawców wraz z rządem dyskutują o kwestiach, które mają wpływ – co ważne - na życie także tych, którzy członkami żadnego związku zawodowego ani organizacji pracodawców nie są. Coraz wyraźniej chyba widać, że i ten rodzaj reprezentacji ma swoje ograniczenia. Problemów jest kilka. Po pierwsze tak związki zawodowe, jak organizacje pracodawców, biorące udział w pracach Komisji Trójstronnej, muszą spełniać ustawowo określone kryteria, między innymi liczebności. Nie wszystkie zatem istniejące związki zawodowe i organizacje pracodawców w tych pracach mogą wziąć udział. Tylko te, które zrzeszają co najmniej 300 tysięcy członków będących pracownikami, w odniesieniu do związków zawodowych, i te, w skład których wchodzą pracodawcy zatrudniający więcej niż 300 tys. pracowników, w odniesieniu do organizacji pracodawców. Wziąwszy pod uwagę fakt, że - jak się szacuje - tylko około 15% pracujących z 15 mln pracowników jest członkami związków zawodowych, trzeba stwierdzić, że ustalenia podejmowane przez 3 centrale związkowe w Komisji Trójstronnej nie mogą w oczywisty sposób wyczerpywać oczekiwań wszystkich pracowników. Tym bardziej, że zależnie od branży mogą być one różne lub nawet sprzeczne. Podobnie jest w odniesieniu do organizacji pracodawców. Jeśli bowiem na koniec czerwca br. Istniało, zgodnie z danymi GUS, ponad 500 tysięcy różnego rodzaju spółek, to ile z nich w istocie jest członkami 4 organizacji pracodawców wchodzących w skład Komisji Trójstronnej? Na przykład Polska Konfederacja Pracodawców Prywatnych Lewiatan skupia 3 tysiące firm, Konfederacja Pracodawców Polskich 600 – załóżmy, że pozostałe mają podobną liczbę zrzeszonych. Widać więc z tych danych, że tak związki zawodowe, jak organizacje pracodawców, spełniając ustawowe kryteria reprezentatywności, reprezentują tylko niewielką część obywateli w ich roli pracownika lub pracodawcy. Kto jednak reprezentuje tu samo-zatrudniających się lub bezrobotnych? To jeden problem. Drugi jest innej natury. Niegdysiejsze negocjacje między pracodawcami i związkowcami komplikuje fakt, że dziś rząd, jako przedstawiciel skarbu państwa jest właścicielem znacznej części majątku produkcyjnego. Państwo jest właścicielem kopalń węgla, kontroluje największe rafinerie, niemal całą energetykę itd. Jest także pracodawcą dla ogromnej rzeszy osób. Nie jest problemem, że próba rozstrzygnięcia wielu problemów odbywa się na forum Komisji Trójstronnej. Ale kto jest tu stroną czego? W ogóle można powiedzieć, że czasem zwykły obywatel się gubi, nie wiedząc kogo – czyj interes - reprezentują np. organizacje pracodawców zrzeszające przedsiębiorstwa państwowe lub związki zawodowe pracowników poszczególnych działów administracji publicznej. I kto w dyskusji bierze stronę obywateli-konsumentów, wynegocjowanych ostatecznie rozwiązań? Czy ponoszących są to związki koszty ewentualnie zawodowe, organizacje pracodawców czy rząd? Ten problem dobrze widać przy dyskusji o wcześniejszych emeryturach, toczącej się częściowo w Komisji Trójstronnej – częściowo na ulicach Warszawy. To także pokazuje, jak trudno jest nawet w tym ciele – przechodzącym swoje problemy – znaleźć konsens. Nawet jeśli porozumienie w Komisji Trójstronnej zostanie osiągnięte to koszty – szacowane przez niektórych na 3 tys. złotych rocznie ponosić będą także ci, którzy w toczącej się dyskusji w ogóle nie brali udziału. Nie oznacza to, że dialog społeczny nie ma sensu. Ale ma on – tak jak inne formy reprezentacji - swoje ograniczenia, czasem mniej, a czasem wyjątkowo wyraźne. Te ograniczenia mogą być w pewnej przynajmniej części niwelowane przez inne formy reprezentacji, jakimi są organizacje społeczne. Nie ma co udawać, że ten system jest bez wad i znosi wszystkie deficyty chociażby wcześniej wymieniowych. Też z całą pewnością nie reprezentuje wszystkich. Ale wydaje się, że w części zagospodarowuje jednak te wymiary obywatelstwa, które nie mieszczą się w ściśle zakreślonych ramach procedur wyborczych czy ustawowo określonych warunków reprezentatywności. Szacuje się, że członkami organizacji że jest ok. 4 milionów obywateli. Tu konsumenci, bezrobotni, bezdomni, mniejszości narodowe, dzieci, kobiety czy inne grupy nie wchodzące wprost w opisane formy reprezentacji mogliby znaleźć mechanizmy do wyrażenia swojego głosu. Niektóre z tych grup są lepiej, inne gorzej zorganizowane. Ich liczebność także jest różna. Ochotnicza Straż Pożarna szacuje, że czynnych członków ma powyżej 400 tysięcy, Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze ok. 60 tys., Związek Harcerstwa Polskiego ponad 120 tys., Polskie Stowarzyszenie Osób z Upośledzeniem Umysłowym - 13 tysięcy członków. Ogólnopolska Federacja Organizacji Pozarządowych już wśród swoich członków posiada niektóre z nich. Osiągnięcie reprezentatywności – problem nad wyraz często podnoszony przez partnerów społecznych - na poziomie związków zawodowych czy organizacji pracodawców - 300 tysięcy członków - to nie jest już zatem problem. Pytanie znacznie ważniejsze dotyczy tego, czy naprawdę chodzi tu o liczby? Przekornie można by zestawić te liczby z członkostwem w partiach politycznych. Prawo i Sprawiedliwość podaje, że ma 13 tysięcy członków, Sojusz Lewicy Demokratycznej 70 tysięcy, a za każdym razem wystarczyło to nawet do sprawowania rządów w państwie. A zatem odnosząc się z całym szacunkiem do konieczności prowadzenia negocjacji w gronie wiarygodnych, reprezentatywnych partnerów, warto przy tej okazji zastanowić się i nad tym, czy w każdych warunkach liczebność członków jest argumentem ostatecznym. Bo przecież i rozwiązanie problemu reprezentatywności w Komisji Trójstronnej nie rozwiązuje całości problemu. W kopalniach np. działa ok. 30 związków zawodowych. Zarządzający kopalniami narzekają, że nie sposób się z nimi dogadać, bo każdy związek chce czegoś innego. Organizacje pracodawców – pozostające poza Komisją Trójstronną – także nie zawsze zgadzają się ze stanowiskiem uczestników negocjacji. Z organizacjami pozarządowymi może być podobnie. Ale czy to wszystko oznacza, że zorganizowani w nich obywatele mają być pozbawieni głosu? Że tam, gdzie określone arbitralnie – choć ustawowo kryteria reprezentatywności nie są spełnione, zadowolić się trzeba tym, że ktoś podejmie decyzje w imieniu dużych grup społecznych? Może więc trzeba zacząć jednak myśleć w kategoriach innych form organizacyjnych, uzupełniających reprezentację związków zawodowych i organizacji pracodawców, może trzeba szukać innych metod dochodzenia do sensownych rozwiązań, wykorzystywać inne może wreszcie trzeba nauczyć się w większym stopniu istniejące ciała dialogu. Może trzeba demokrację przedstawicielską uzupełniać i to nie tylko demokracją uczestniczącą, ale także demokracją deliberatywną? Nie tylko po to, żeby zrealizować to, o czym pisze J. Staniszkis, że „dla rozwiązania problemu, czy „wyprodukowania wiedzy” potrzeba nam punktów widzenia innych niż nasz (…), że potrzeba nam „społeczeństwa” rozumianego (…) jako wiązka, rekonstrukcja punktów widzenia”4. Ale także po to, żeby zapewnić w jak największym stopniu to, że każdy obywatel ma gdzie i jak wypowiedzieć swoje zdanie, choćby za pomocą najlepiej go reprezentujących przedstawicieli. Bo form obywatelstwa jest wiele. Wszystkie, co naturalne, mają swoje ograniczenia. Tak będąc posłem, radnym, burmistrzem, pracodawcą, związkowcem, działaczem – dobrze byłoby mieć ich świadomość. I choć te rozważania prowadzone są pod hasłem „Ile w nas obywatela”, to precyzyjniej byłoby spytać czy obecny w nas obywatel ma wystarczającą liczbę form, instytucji i mechanizmów, żeby swoją aktywność skutecznie wykorzystać? Czy w obecnej kompozycji instytucji, mających wpływ na decyzje w państwie, nie brakuje istotnego głosu? Czy istniejące mechanizmy w istocie dopuszczają do głosu obywatela właśnie? I czy formalnie umocowani gracze nie odczuwają swoich ograniczeń w niektórych choćby kwestiach, o których przychodzi im decydować? To organizacje pozarządowe – jako inna forma reprezentacji obywateli - w tej chwili upominają się o miejsce w dyskusji nad strategicznymi, choć nie tylko, kwestiami. Ale czy istotnie jest to tylko ich problem? Czy dotychczasowi reprezentanci mają świadomość odpowiedzialności za decyzje podejmowane także przecież w imieniu tych, których nie reprezentują? Jest i druga strona tego medalu. Aktywność obywatelska nie jest na pewno naszą najmocniejszą stroną. Lata zajmie zbudowanie takiej kompozycji instytucji, mechanizmów i rozwiązań, w której każdy z nas będzie czuł się dobrze i w której będzie nas wielu. Ale kiedyś trzeba zacząć. Jest to więc – jak się wydaje - wspólny problem. 4 Organizacji, związków zawodowych, pracodawców, Jadwiga Staniszkis „Ja. Próba rekonstrukcji”, Prószyński i S-ka, Warszawa 2008 posłów i samorządowców – jak wzmocnić istniejący system uczestnictwa, jak usprawnić mechanizmy konsultacji i negocjacji, jak zapewnić, że głos aktywnych obywateli będzie miał na co dzień odpowiednie znaczenie i wagę. Bez rozwiązania tego problemu – a przynajmniej jego rzetelnego zrozumienia – trudno będzie mówić o społeczeństwie obywatelskim. A na pytanie „Ile w nas obywatela?” coraz trudniej będzie znaleźć satysfakcjonującą odpowiedź. Przy opracowaniu tekstu wystąpienia korzystano także z „Bez państwa. Demokracja uczestnicząca w działaniu” Rafała Górskiego, wydanej przez Korporację ha!art, Kraków 2007.