Cena życia

Transkrypt

Cena życia
Ireneusz
Krzysztof
Dołgowski
Cena życia
prawa autorskie zastrzeżone
powielanie, dystrybucja i wykorzystanie fragmentów
tylko za zgodą autora
Drobny chłopczyk, odziany w połatane spodnie
dresowe i kraciastą koszulę biegał z sękatym kijem po
podwórku donośnie wrzeszcząc „tatatatatata”.
Serie z wyimaginowanego erkaemu padały co rusz,
zabijając chowających się po kątach szkopów.
– Janek! Do domu! Czas na mycie!
– Mamo! Jeszcze troszeczkę. Proszę! Właśnie
przebiłem się przez obronę wroga.
– Piętnaście minut. Ani chwili więcej!
– Zawołasz mnie? - zapytał malec spoglądając do
góry na matkę w oknie.
– Zawołam, zawołam. No idź już. Pozabijaj tych
swoich wrogów. Albo lepiej weź do niewoli.
Będzie z nich pożytek – skorygowała się – A ja
w końcu bym miała chłopa w domu, co by
chłopakiem się zajął – mruknęła do siebie
zamykając okno.
Malec pobiegł przed siebie. Właśnie stwierdził, że z
góry lepiej będzie ocenić pozycje wroga i postanowił
wdrapać się na jedyne rosnące na podwórku drzewo.
Zwinnie wdrapał się po konarach na górę i stamtąd
wypatrywał wrogich oddziałów. Kiedy matka
ponownie zawołała go do domu, chcąc szybko zejść
na ziemię, przeliczył się, przeskakując z gałęzi na
gałąź. Jego noga trafiła w pustkę. Nieoczekiwanie
stracił równowagę. Ręce ześlizgnęły się z grubego
konaru i malec runął na ziemię.
*
– Obudź się! - ktoś szarpał Janka z rękaw koszuli
– Obudź się! Będziemy się bawić!
Chłopiec opieszale rozwarł powieki. Nad jego
głową widniał błękit nieba, przetykany bielą
pierzastych obłoków. Nagle, zupełnie
niespodziewanie ukazała się nad nim głowa
nieznajomej dziewczynki.
– Obudź się! - poprosiła – tak chętnie się bym z
tobą pobawiła.
Janek podniósł się do góry i rozejrzał się wokół.
Stało się coś dziwnego. Zamiast znajomego, szarego
podwórka, rozciągała się ze wszech stron zielona
równina pokryta krótką pachnącą trawą. Dziewczynka
prosząca go o poświęcenie jej czasu nie była tak
naprawdę dziewczynką. Widział trochę dziewcząt w
życiu. Kilka z nich nawet chodziło z nim za rękę do
przedszkola, a niedawno, w nowej szkole pocałowała
go jedna taka w policzek. One jednak były inne. Nie
miały złotych loków i takiej twarzy... no, niemowlaka,
a już na pewno nie miały skrzydeł!
Chłopcu przypomniały się opowiadania dziadka.
Kiedy chodził z nim w niedzielę do kościoła, siadali
na chórze i dziadek opowiadał ciekawe historie o
świętych i Bogu. Prawie zawsze występowały w nich
anioły. Ba! Podobno nawet Janek miał swojego anioła
stróża!
– To co? Pobawimy się? - zapytał cherubinek.
– No... możemy. W co się będziemy bawić?
– W berka? - aniołek był najwyraźniej niepewny,
czy Janek się zgodzi.
– Ciężko będzie. Ja nie mam skrzydeł...
– O! To nie problem. Ja nie będę latać. Dobrze?
– Skoro tak, to dlaczego nie? - zgodził się malec
– ale co dostanę, jak ciebie złapię?
– Nie wiem... - zastanowił się aniołek – Mam!
Pokażę tobie twoją przyszłość!
– O tak! Tak Tak! To wspaniały pomysł! - Janek
już widział oczyma duszy siebie w roli
wyzwoliciela wybijającego wstrętnych
Niemców, witanego przez tłumy ślicznych
dziewcząt, kiedy maszerował poprzez
wyzwolone wioski i miasta ze swym karabinem
w ręku.
– Ty gonisz! - skrzydlaty stwór dotknął go
delikatnie i odbiegł.
Janek był chyżym dzieciakiem. Przez całe dnie
biegał na podwórku, jednak anioła dogonić nie było
łatwo. Niby skrzydeł nie używał, ale przy zwrotach
dawały mu przewagę nad jego dwunożnym
kompanem. Bieg był długi i męczący. Ile razy już
miał dotknąć anioła, ten nagle przyspieszał i Janek
pozostawał daleko w tyle,
W końcu przysiadł w trawie i ciężko dysząc
wyszeptał:
– Nie mam szans! Nie złapię ciebie.
Anioł przerwał ucieczkę i podszedł bliżej chłopca.
– Wierz mi, lepiej żebyś mnie nie złapał.
Naprawdę. Nikt nie powinien znać swojej
przyszłości.
Janek spostrzegł, że jego przeciwnik na chwilę stracił
czujność i wykorzystał ten moment. Poderwał się i
doskoczył do anioła.
– I co teraz? - zapytał triumfująco trzymając
stworzenie za skrzydło.
– Puść mnie proszę! Skrzydła są bardzo
delikatne! Byle dotknięcie może je złamać.
– Dobrze, ale musisz dotrzymać danego mi
słowa!
– Ah, to sobie trzymaj za to skrzydło.
– Oszust! - Janek się zaczął denerwować –
Obiecałeś! Przegrywać nie potrafisz. Wstydź
się.
– Puść mnie! - ton jakim anioł to powiedział nie
uznawał sprzeciwu.
– No dobra... - chłopiec niechętnie puścił
skrzydło – Ale pokazać mi moją przyszłość
musisz! - dodał.
– Widzę, że się nie wykręcę. Dobrze. Słowo się
dało, kobyłka u płotu. Daj mi rękę – anioł
wyciągnął do chłopca swoją dłoń.
Dziecko bez zastanowienia dotknęło jej swoimi
palcami i obraz zielonej łąki znikł.
*
Stał przed blokiem który dobrze znał. Dom był
szary i smutny. Inny niż ten, w którym mieszkał.
Ulica była równie ponura, a huśtawki i drabinki
stojące na podwórku zardzewiałe za starości,
pozbawione siedzeń, pogięte. Wszystko tu było
smutne i szare. Nawet trawniki, na których nie rosło
ani jedno źdźbło trawy.
Janek siedział na obdrapanej, częściowo zarośniętej
mchem ławce. Jego rękę ściskał pasek, a w zgięciu
łokcia tkwiła igła, pełna smolistobrązowego płynu.
Ręka Janka bez jego woli popchnęła tłoczek i ciecz
wdarła się w żyłę, zatruwając cały jego organizm.
Chłopiec jak przez mgłę wiedział przechodzących
obok niego ludzi, którzy mu ubliżali, wyzywając go
od tchórzów, darmozjadów i nicponi. Kiedy
strzykawka opróżniona do końca opadła na chodnik,
nie widział już tego, co się wokół niego dzieje. Jego
świadomość przeszła w inny wymiar, a ciało opadło
bezwładnie na ziemię. Przechodzący ludzie nie
zwracali na niego uwagi. Ktoś podszedł, przeszukał
jego kieszenie, zabrał znaleziony banknot, po czym
kopnął nieruchome ciało i odszedł. Janek tego już nie
czuł. Końska dawka kompotu zabrała go w inny
wymiar. Jego oczy były znowu w świecie w którym
za rękę trzymał anioła.
– I jak? - zapytał cherubinek.
– Nie podoba mi się. Głupi sen. Nie masz nic
lepszego?
– Może... A co chciałbyś przeżyć, za
nim powrócisz?
– Wojnę. Chciałbym być żołnierzem. Z
karabinem w ręku przeć do boju, strzelać do
Niemców, wyzwalać naród spod ich panowania.
Tak jak załoga Rudego – dodał.
– Eh, ty dzieciaku... Dobrze. Niech ci będzie...
Pokażę tobie jeszcze coś - rzekł anioł i ścisnął
nieco mocniej rękę chłopca.
*
Dudnienie wybuchów było wszechobecne. Pociski
ze świstem przelatywały obok głowy, ocierały się o
mundur. Młody żołnierz szedł z bronią gotową do
strzału przed siebie. Dumny z wypiętą piersią, bez
strachu.
– Małkowicz! Idioto! Kryj się, bo ci z dupy sito
Niemcy zrobią!
Obejrzał się. Za nim przycupnięty przy ziemi
posuwał nie niemalże na czworakach jego kolega
szkolny Robert.
„Po co on się tak czai?”, przeleciało mu przez myśl.
„Przecież to my jesteśmy wyzwolicielami! Nas kule
nie zabijają. Ba nawet trafiać nie powinny!”.
Właśnie tym momencie jakiś zabłąkany pocisk trafił
Roberta w hełm. Głuche uderzenie, ciche mlaśnięcie
rozrywanego ciała i spod kasku kolegi popłynęła
struga krwi. On tego już zapewne nie poczuł. Jego
młode życie dobiegło właśnie końca. Jan przerażony
szarpnął jego ciałem.
– Robert?! - wrzasnął – Nie wygłupiaj się!
Przecież ty jesteś z tych dobrych!
Ciało Roberta leżało jednak nadał bezwładnie na
ziemi, która coraz silniej czerwieniła się od
wsiąkającej w nią krwi. Jan pojął, że nic nie wskóra.
Śmierć nie wybierała. Kosiła na równi i dobrych, i
złych.
„O! Niedoczekanie twoje! Nie pochylę głowy przez
wrogiem!”, powiedział sam do siebie.
Wstał i jak już poprzednio, ruszył w kierunku linii
wroga tłukąc z erkaemu co wlezie po szkopach.
Cud, czy nie cud. Nie trafiony, ba nawet nie
zadraśnięty, wskoczył do okopu i ściągnąwszy bagnet
z broni dźgał na wszystkie strony siejąc strach i
zniszczenie. Kiedy jego kompania dotarła jego
śladem do okopu, nie było już co robić. Niemcy leżeli
pokotem niczym śledzie w beczce, a Jan, zlany krwią
wroga, szczęśliwy i zadowolony, kręcił peta ze
zdobycznej machorki.
– Nieźle Małkowicz! Nieźle. Wykazałeś się
niezłą odwagą w obronie ojczyzny! - Kapral
poklepał go po palcach – wspomnię o tym w
raporcie do dowództwa! Awansujesz. Może
order dazą? Takich jak ty, więcej nam by tu
trzeba!
– E... szefie. Ja z miłości do ojczyzny tak. Kto jak
nie my ochroni kobiety i dzieci przez ręką
wroga?!
– Święta racja Małkowicz. Święta racja...
– Kapralu...
– Tak?
– Ale Bóg mi to wybaczy, prawda?
– A... no tak, tak... Chłopaki! - kapral zwrócił się
do innych żołnierzy – zabezpieczyć zdobyczne,
przeszukać trupy i do piachu. I szybko, bo się
tu jeszcze coś zalęgnie i na morowe powietrze
wyzdychamy.
– A swoich? - zapytał któryś z żołnierzy.
– Zabezpieczyć mienie i do piachu.
Kosztowności do sztabu, reszta do rodzin –
ro0zkazał - Z czegoś trzeba tę wojnę
finansować... - mruknął do siebie.
Najpierw śmierć kolegi, teraz ta wypowiedź kaprala.
Pewność Jana co do prawidłowości tego co niedawno
uczynił zaczęła się wahać. W końcu Niemcy, kiedy
dźgał ich w serca i podrzynał im gardła, różnili się od
niego tylko mundurami i językiem. Jeden nawet
klęczał i coś po szwabsku biadolił, pokazując
pomiętoloną fotografię, tyle, że Jan nie miał czasu się
nad tym zastanawiać czego ten chciał. Chlasnął
bagnetem po szyi i ruszył na następnego. Teraz
zaczęły przychodzić refleksje.
Wieczorem, kiedy leżał w ziemiance na pryczy,
jeszcze kilka godzin temu służącej jakiemuś szkopowi
za legowisko, dręczyły go obrazy minionego dnia.
Nawet kiedy zasnął, nie zaznał spokoju. Twarz
klęczącego przed nim Niemca nie chciała odejść w
nicość.
Na drugi dzień poszedł do kapelana, który zawsze w
bezpiecznej odległości posuwał się za frontem, aby w
razie potrzeby służyć słowem i posługą żołnierzom.
Duchowny zapewnił go, że to co uczynił było
prawidłowym. To końcu Niemcy w trzydziestym
dziewiątym zaczęli wojnę.Wymordoeali pół Polski i
większość żydów. Jakby on ich nie tłukł, utłukli by
oni jego.
Przez kilka następnych dni na froncie było cicho, a
żołnierze z przyjemnością odpoczywali po trudach
ostatnich operacji.
Pewnego dnia przyjechał łazik ze sztabu.
Niedługo potem wezwano Jana Małkowicza do
dowódcy kompani.
Młodzieniec stawił się i wyprężony jak struna
zameldował swoją obecność.
– Spocznij! - zwolnił go plutonowy – Małkowicz,
kapral zdał mi relację z twojego bohaterstwa
podczas ostatniego ataku, a ja przekazałem tą
informację ze wszystkimi szczegółami
dowództwu. Zostałeś wynagrodzony urlopem i
odznaczony orderem za ofiarność i odwagę!
Chorąży zabierze ciebie do sztabu na uroczysty
apel, a potem masz trzy tygodnie odpoczynku.
– Ku chwale Ojczyzny! - zasalutował Jan
wyprężając się ponownie jak struna – Ja nie dla
wyróżnień, ale z przekonania...
– Spocznij! Wim, wiem Małkowicz. No, a teraz
idź się spakować. Łazik wiecznie czekać nie
będzie.
Młody żołnierz zadowolony z siebie ruszył do okopu
po swoje rzeczy. Był szczęśliwy. Będzie się go
pokazywać jako bohatera. Inni pójdą jego śladem i
niedługo odzyskają tereny słowiańskie zabrane im
przez Prusów przed ponad tysiącem lat!
Z plecakiem na ramieniu ruszył s powrotem. Oficer
czekał już w łaziku i grzał silnik. Kiedy Jan wsiadł
bez słowa ruszył przed siebie.
Droga była wyboista. Wozem trzęsło i rzucało na
wszystkie strony. Mdłe światło przyciemnionych
reflektorów rozjaśniało tylko pierwsze metry przed
maską samochodu. Kiedy po dobrej godzinie tej
męczarni dotarli do sztabu, Jana bolały wszystkie
kości.
Zmordowany drogą wysiadł i z przyjemnością stanął
na własnych nogach. W tym momencie coś uderzyło
w jego plecy zbijając go z nóg. Świat zawirował.
Zapadła ciemność.
Powoli powracała świadomość tego co się stało.
Plecy bolały niemiłosiernie. Zapewne miał złamane
żebro, bo przy oddychaniu kuło go i piekło. Z trudem
otworzył oczy. Na stole przed nim stała jaskrawo
paląca się lampa. Reszta pomieszczenia tonęła w
ciemności.
– Wody! - rozległ się rozkaz.
Kubeł lodowatej cieczy spłynął strugą po młodym
żołnierzu.
– Za co? - szepnął ledwie słyszalnie Jan.
– Za miłość do ojczyzny gnoju!
– Spokojnie kapralu. Spokojnie – ktoś przerwał
wypowiedź.
Z cienia wyłoniła się szczupła twarz o wyglądzie
szczurzej mordy.
– I co świerszczyku? Przesadziłeś nieco z tym
przekonywaniem nas. Nie?
– Nie wiem o czym mówicie – wyszeptał z
trudem chłopak.
– A teraz?! - pytanie wyprzedził silny cios w
twarz.
Jan pokręcił tylko głową, szukając przy tym końcem
języka złamanego zęba. Wypluł go zanim padł
znienacka następny cios. Tam razem był on o wiele
silniejszy. Krew polała się po brodzie maltretowanego
żołnierza.
– Co? Myślisz, że nie wiemy, co tu jest grane?!
Nieźle to sobie wykoncypowaliście. Szkopy
poświęcili cały oddział po to, żeby nas
przekonać o twojej miłości do ojczyzny. W
nagrodę pewnie miałeś awansować, a potem
siać dywersję na tyłach?
– Kiedy ja nic nie rozumiem!
– Zrozumiesz... zrozumiesz... - pysk szura
wykrzywił się w paskudnym uśmiechu –
przyznajesz, że twoja babka to niemra?
– Nic o tym nie wiem – jęknął chłopak.
– Elektrody!
Jakiś osiłek zerwał siłą mundur z Jana i przyczepił
dwa kable rozruchowe do jego brodawek, a trzeci dop
genitali.
– To co? Jak babkę zwali?
– Różewicz.
– A panieńskie?!
– Nie wiem...
– Na pół mocy mu dajcie. Niech mu nieco jaja
sparzy!
Jan poczuł straszny ból i swąd palonego mięsa.
– To jak?! Nie miała może Rupenstein na
nazwisko?
– Nie wiem. Matka nigdy nic o niej nie mówiła, a
babka długo nie żyła... - wyszeptał.
– A może cię jeszcze raz poczęstować? - zapytał
szczuropodobny, po czym dał znak nie czekając
na odpowiedź.
Tym razem Jan poczuł tylko smród palonego mięsa.
Zdawał sobie sprawę, że to jego ciało tak cuchnęło.
Bólu jednak już nie czuł.
– To kochasiu tak. Pochodzenie niemieckie.
Kontakty matki z kuzynowstwem za granica. I
wszystko jasne. Zwerbowali cię, obiecali złote
góry, a może nawet pomoc przy ucieczce.
Poświęcili oddział dla zyskania naszego
zaufania...
– Kiedy ja z miłości do ojczyzny – wyjęczał.
– I co? Może myślisz ścierwo jedne, że my w to
uwierzymy? Nie doczekanie twoje. Ta wojna
może być tylko wygrana, a ty nam w tym nie
przeszkodzisz szkopie pierdzielony – szur
przyłożył lufę pistoletu do ust chłopaka i
pociągnął za spust.
Janek już nie poczuł jak jego mózg rozpryskuje się
po ścianie gabinetu przesłuchań.
– I co? Nadal chcesz być bohaterem?! - zapytał
aniołek.
Chłopiec z przerażeniem patrzył na niewinnie
uśmiechniętą twarz cherubinka. Bezwiednie pokręcił
głową. Szok jakiego doznał siedział głęboko w jego
duszy.
– Pokazać tobie coś jeszcze? - zapytał aniołek.
Czy Janek przytaknął, tego nie potrafiłby już
powiedzieć, ale palce jego uskrzydlonego towarzysza
ponownie zacisnęły się mocniej na jego dłoni. Świat
niespodziewanie zmienił swój wygląd.
*
Stał przed blokiem w którym mieszkał będąc
dzieckiem. To z jednego z tych okien wołała go
mama, kiedy spadł z drzewa!
Tym razem jednak dom był inny. Puste oczodoły
okien straszyły czernią osmalonych ścian.
Wewnątrz hulał wiatr wyjąc niemiłosiernie. Do tego
pogoda, typowa dla listopadowej szarugi, potęgowała
przytłaczające wrażenie jakie robił budynek na
chłopcu.
Janek zebrał się na odwagę. Z trudem wszedł po
zwałach gruzu do jednej z klatek schodowych i wspiął
się na piętro. Tutaj kończyły się schody. Część ich
runęła w dół odcinając resztę bloku od wejścia.
Mieszkanie po prawej, jak zapewne wszystkie inne w
tym domu, było nie zamknięte.
Drzwi odchylone ręką chłopca skrzypnęły
ostrzegawczo nie stawiając oporu.
Na ścianach małego pokoiku od strony podwórka
wisiały nadpalone resztki plakatów, na których
rozpoznawalne były jeszcze sylwetki samochodów i
motorów. Meble zostały już dawno wykorzystane
przez szabrowników na opał. Tylko rozrzucone po
podłodze, zniszczone samochodziki, klocki i cadrige
do komputera wskazywały na to, że kiedyś musiał być
to pokój dziecięcy w którym mieszkał chłopiec.
Smutny widok. Kiedyś ktoś w tym miejscu żył w
pokoju, szczęśliwy, i pełen wiary w przyszłość.
A teraz?
– Co towarzyszu? - usłyszał za sobą – ładnie nas
załatwili, nie?
Janek obrócił się. Przed sobą miał milicjanta w
średnim wieku, z paskiem siwawej, krótkiej bródki
pod wargą.
– No... chyba tak... - rzekł, nie wiedząc co
powiedzieć.
– Podobno w tym mieszkaniu zarżnęli całą
rodzinę. Tylko ojciec uszedł z życiem, bo
akurat był po przydział pożywienia, kiedy wróg
zaatakował.
– Ale dlaczego?
– Jak to dlaczego? Toż to wrogowie nasi! Panie,
przychodzą i mordują. Ot! Tak sobie, bo jest
okazja. Partyzanci cholerni. Szlag by ich...
– To i ja wiem, ale dlaczego są tacy bezwzględni?
Kobiety i dzieci, co się bronić nie mogą,
wybijać. Toż to nie ludzkie!
– Tak po prawdzie to i my im lekko nie
czyniliśmy, kiedy armia rdzenne tereny
słowiańskie wyzwoliła. Teraz się mszczą. Poza
tym wroga trzeba wybić do cna. Dzieci kiedyś
dorosną. Będą pamiętać kto zabił im ojca i
matkę, będą pałać rządzą zemsty. A kobiety
urodzą następne dzieci i będą im śpiewać
piosenki o bohaterskich tatusiach walczących z
najeźdźcą. Dlatego myśmy ich zamykali w
obozach śmierci. Nie udało się wybić
parszywców do końca i teraz się mszczą, robiąc
z nami to, co myśmy chcieli uczynić z nimi.
– No tak. Rozumiem. Reakcja i kontrreakcja...
– O! To to to... właśnie tak – stwierdził stróż
porządku.
– A ta rodzina, co tu mieszkała? - zapytał tknięty
przeczuciem.
– A co ma być? Facet wrócił, kobieta zgwałcona i
rozpłatana, a tak paskudnie, że ich chyba z
kilkunastu w kolejce być musiało, tak z niej
podobno ciekło, a dzieci bez głów. Fioła z bólu
dostał. Wziął siekierę i poszedł ich tropem. I
już nie wrócił. Podobno masę ich nasiekł zanim
sam zginął, ale ile w tym prawdy... kto to wie?
– Smutna historia. Bardzo.
– Tak właściwie obywatelu, to wy kto jesteście?
Jakoś was nie znam...
– Ja tylko przejazdem. Rodzinne kąty odwiedzić
chciałem, kiedyś tutaj mieszkałem.
– Musiało być to dawno, bo was nie pamiętam.
– Nie aż tak dawno, ale wyjechałem chłopcem
będąc z mamą. Malkowitz – przedstawił się
wyciągając rękę.
– Łapy do góry łajzo! - wrzasnął policjant
wyciągając błyskawicznie broń – Małkowicz
tutaj mieszkał i nie wrócił, ale to nie byłeś ty.
Znałem chłopa. Porządny był człek. Dumnym
być z niego. Ty to jednak nie byłeś!
Janek stał z podniesionymi rękoma nad głową
patrząc w wycelowaną lufę pistoletu. W jego głowie
przebiegały gorączkowo impulsy od neuronu do
neuronu. Stał w obliczu śmierci po raz trzeci w ciągu
tak krótkiego czasu. W pewnym momencie, gdzieś, w
jakimś zakamarku pamięci, pojawiła się twarz
celującego w niego mężczyzny. Twarz młodsza o
kilkadziesiąt lat.
– Jurek?! - zapytał wprost – Jurek Rosiewicz?
– Stul pysk szpiegu cholerny! - warknął policjant
– Zamknij się, bo ci jajca odstrzelę.
– Ale to ja! Janek. Byliśmy wtedy razem w
ogrodzie twojej babci, pamiętasz?
Wygłupialiśmy się i zsikałeś się od gilgotania.
O tym wiesz tylko ty, ja i twoja babcia. Nikt
więcej!
Odpowiedzi nie było. Zamiast tego szczęknęła
iglica i odgłos wybuchu zagłuszył jęknięcie
upadającego bezwładnie na ziemię człowieka.
Nie wszyscy lubią przypominanie tych detali z ich
życia, które chętnie by sami zapomnieli...
Siedzieli po turecku na wielkiej łące. Przed nimi
paliło się ognisko. Ręka aniołka nadal obejmowała
dłoń Janka. „Skąd on wziął tutaj drewno?! zastanawiał się Janek. Zresztą nawet gdyby było
gdzieś w okolicy suche drzewo, to pozostało by
jeszcze pytanie, jak je zebrał, przeniósł w jedno
miejsce, ułożył, no i oczywiście podpalił,trzymając
jednocześnie chłopca za rękę. Dlatego może dzieciak
nie pytał się o rzeczy nieważne. Miał jednak inne
pytania, na które potrzebował pilnie odpowiedzi!
– I jak się podobało? - zapytał uskrzydlony stwór.
– Szczerze? - odpowiedział pytaniem na pytanie
Janek.
Anioł przytaknął nie spuszczając rozmówcy z oczu.
– Nie bardzo - odpowiedział – chyba nie lubię
umierać...
– Ale zabijać chciałeś, prawda? Niemców, bo
niedobrzy, bandyci, hitlerowcy...
– A nie jest tak?
– Nie. To też ludzie. Tacy jak ty. Twoja babcia
naprawdę miała na nazwisko Ruppenstein. Kto
wie, może w nadchodzącej wielkiej wojnie
trafisz na swojego kuzyna i odstrzelisz mu
głowę?
– Chcesz mi powiedzieć, że mam ich krew w
moich żyłach?! - zapytał przerażony chłopiec.
– Więcej. Spytaj się mamy kto był twoim ojcem...
– Pytałem. Mama mówiła, że umarł w wypadku
samochodowym...
– Prawdę mówiła. Tyle, że nie całą. Kiedy była u
swojego taty w Niemczech, poznała twojego
ojca. Od razu wpadli sobie w oko. Nic
dziwnego, twoja mama to nadal piękna kobieta,
a dziewczyna była z niej pierwszorzędna.
Zakochali się, a że akurat moda była na szybkie
chodzenie ze sobą do łóżka... Co tu dużo
mówić. Matka wróciła, bo musiała, a on został.
Obiecał ją odwiedzić jak najszybciej. Kilka
tygodni później dostał wizę i w drodze do niej,
w pociągu, napadło go kilku takich, co
Niemców nie lubili. Wywlekli go z wagonu na
peron i zatłukli na śmierć. Wielu ludzi to
widziało, ale żaden nie przeszkodził. Niektórzy
nawet kibicowali, kiedy kopano go w głowę.
Na szczęście już wtedy nie żył. Szkoda tylko,
że nigdy się nie dowiedział, że będzie ojcem.
Może przyszło by mu się z tym światem łatwiej
pożegnać? - aniołek przewał na moment aby
zetrzeć łzę z twarzy – Niezależnie od tego.
Kiedy się urodziłeś, matka, bojąc się represji
podała za ojca przelotnego znajomego, który za
to wziął nawet pieniądze. Rozpił się jednak
przy nadmiarze gotówki i zamiast dbając o
pozory sypiać z młodą i apetyczną dziewczyną,
poświęcił się badaniu ilości alkoholu w
alkoholu. Długo nie wytrzymał. Pijany wpadł
pod samochód i po krzyku. Jak widzisz, mama
nie kłamała...
– Skąd wiesz to wszystko?!
– Tutaj się takie rzeczy porostu wie.
– To co mam robić?! Przecież takie życie nie
wiele jest warte. Jak bym nie czynił to i tak
kulka w łeb!
– Jeszcze masz sporo czasu, a życie ma to do
siebie, że przebiega po wielu równoległych
torach, przeskakując pomiędzy mini bez naszej
zgody i wiedzy.
– Naszej? Przecież nie jesteś człowiekiem!
– Ale mogłem nim przedtem być...
– Mogłeś... Byłeś?
Skrzydlaty nie odpowiedział, lecz tylko ledwie
zauważalnie schylił na moment głowę. Znaczyło by to
zatem, że był niegdyś człowiekiem.
– Co mogę uczynić, aby uniknąć tego losu?
– Tego nie mogę tobie jednoznacznie powiedzieć.
Sam musisz znaleźć przecznicę na której się
życie rozgałęzia i wybrać właściwą drogę. Czy
dobrze wybrałeś dowiesz się, kiedy będziesz u
celu.
– To wszystko? Niewiele jak na mieszkańca
niebios!
– Wiele. Niewiele. Pokarzę tobie jeszcze coś, ale
to będzie ostatni raz. Musisz się potem spieszyć
do swojego ciała. Jeżeli się udusi zanim
przybędziesz, będzie po wszystkim.
– Udusi?! Jak to?
– Każdy umiera na uduszenie. Zrozumiesz to,
kiedy będziesz starszy. Na razie jest to bez
znaczenia. Daj rękę – poprosił wyciągając
jeszcze raz dłoń w jego kierunku.
– Po co? - spytał Janek cofając jednocześnie
strachliwie swoją rękę.
– Nie bój się. Zdążysz na Ziemię. Przecież
inaczej bym, tobie tego wszystkiego nie
pokazywał.
– No tak. Masz naturalnie rację – Janek trochę
niepewnie pozwolił się mu dotknąć.
– Spokojnie. To, co teraz zobaczysz, jest szalenie
ważne. Od tego zależy nie tylko całe twoje
życie, lecz także życie wielu, wielu innych.
Zapamiętaj zatem dobrze to, co zobaczysz.
– Dobrze – przytaknął chłopiec, kiedy ponownie
dłoń anioła zacisnęła się na jego dłoni.
*
Był wiosenny poranek. Taki, jaki najchętniej
pamiętamy z naszego dzieciństwa. Bez chmur, bez
deszczu, słoneczny, ale nie upalny. Zapach
kwitnących kwiatów wisiał w powietrzu tak
intensywny, że zdałoby się możliwym nabierać go
garściami na zapas w słoiki na długie, deszczowe dni
jesiennej szarugi.
Ulica pełna była ludzi. Ustawieni w szpalery wzdłuż
drogi machali biało czerwonymi chorągiewkami w
kierunku maszerujących równym krokiem środkiem
ulicy szeregów odzianych w ciemnooliwkowe
mundury.
Przed stojącym w niewielkim parku kościołem
ustawiono sporą trybunę. Stała na niej grupa ludzi
odzianych w garnitury i sułtany. Miejscami
prześwitywała spośród nich kolorowa garsonka, czy
też loki świeżo ułożonych blond włosów.
Centralnie pomiędzy zasiadającymi ustawiono na
górującym nad wszystkim podium mównicę.
Kilka kompani, odzianych w galowe mundury
przeszło przed trybuną pozdrawiane machaniem dłoni
zasiadających na niej dygnitarzy. Kiedy grupa ułanów
dotarła na wysokość mównicy, cały pochód zatrzymał
się, a żołnierze odwrócili na komendę w jej stronę.
Janek widział podobne parady w pochodzie
pierwszomajowym, na który poszedł ostatnio ze
szkołą. Lubił takie wielkie imprezy. Nie czuł się
wśród tylu ludzi sam. Poza tym sprzedawano na nich
różne zabawki i oranżadę, której do tego dnia poprzez
całą zimę nigdzie nie było.
Tysiące stojących na ulicy ludzi zamilkło, kiedy na
podium wdrapał się mały, grubawy człowieczek z
króciutko ostrzyżoną głową, o twarzy idealnie
okrągłej niczym oblicze księżyca.
Przybyły kilkakrotnie puknął w kulkę mikrofonu, co
słychać było wyraźnie, gdyż odgłos rozniósł się
echem z głośników po całej ulicy.
Karzełek, zadowolony z testu, uśmiechnął się i
spojrzał na pulpit przed sobą.
– Trzeci Maja! W dniu tak ważnym dla naszego
narodu spotykamy się wszyscy na ulicach
naszych miast, aby oddać hołd poległym w
ciągłej, trwającej od stuleci walce o jego
niepodległość. Od czasu, kiedy król nasz,
Bolesław Chrobry, granice na pomorzu
zachodnim ustalił, nękano nasz kraj ze
wszystkich stron, starając się go zniszczyć.
Przeżyliśmy wzloty i upadki, lecz nigdy,
powtarzam, nigdy, nie zatraciliśmy naszej
polskości!
Z tłumu podniósł się triumfalny okrzyk tysięcy gardeł.
– Dlaczego jednak tak się działo? Dlaczego na
naszej zachodniej granicy mamy sąsiada, który
nam tyle krzywd wyrządził?! Gdyby nasi
piastowscy przodkowie nie zostali zmuszeni do
ustąpienia z rodzinnych terenów, na miejscu
dzisiejszego Berlina stała by Warszawa, a z
bożą pomocą Hagia Sofia była by nadal katerą
naszego jedynego, umiłowanego pana, Jezusa
Chrystusa! Tak się jednak nie stało!
Szmer przeszedł po szeregach obecnych. Mowa
trafiała wyraźnie do serc zebranych. Miejscami ktoś
pokrzykiwał „dobrze mówi!”, miejscami wyciągano
zaciśnięte pięści w górę.
– Niedawno, dzięki wewnętrznym problemom
naszego sąsiada, odzyskaliśmy nasze ziemie
wschodnie. Polska urosła w sile, a zagrozić
dzisiaj nam już tylko nasz sąsiad z zachodniej
granicy może. Przysięgam wobec całego
narodu, że dopóki mam prawo kierowania
losami naszego kraju, dopóty nie spocznę w
walce z tym zagrożeniem! Tak mi dopomóż
Bóg!
Krzyk euforii, aprobaty i zadowolenia przeszedł
poprzez szeregi obecnych. We wszystkich miastach,
wsiach i miasteczkach wyległy tłumy na ulicę by
święcić dzień trzeciego maja, a słowa prezydenta
rozbrzmiały we wszystkich zakątkach kraju.
Cały kraj, wszyscy zebrani, wiwatowali mu, bili
brawa, obiecywali poparcie.
Człowiek na trybuje był wyraźnie zadowolony z
siebie. Jeszcze raz udało mu się dowieść, że jest
godzien swych poprzedników, że jest godzien kroczyć
ich śladami, godzien spocząć u boku wielkich,
spoczywających na Wawelu Polaków.
Uśmiechając się dobrotliwie opuścił podium żegnany
falami gorących owacji.
Obraz znikł, niczym całun mgły rozwiany
porannym wiatrem. Janek spoglądał teraz na szarą
miejską ulicę, jakich tysiące jest w naszych miastach.
Obdrapane domy w przełomu dziewiętnastego i
dwudziestego wieku, których ściany do dziś straszą
pustymi oczodołami po pociskach, o cokolikach
czarnych od sadzy zmieszanej psią uryną i brudne
chodniki, przy których nawet perz nie ma odwagi się
zadomowić. Brudne, szare szyby w oknach,
przysłonięte od wewnątrz pożółkłymi od nikotyny
firankami, okolone ramami z popękanej olejnicy.
W niektórych oknach poruszył się materiał, kiedy z
megafonów przejeżdżającego samochodu donośnie
rozbrzmiał komunikat wzywający wszystkich
rezerwistów do stawienia się w punktach
mobilizacyjnych.
Wojna?
Wojna...
Wypowiedziano Niemcom wojnę. Prezydent
dotrzymał słowa. Polska będzie silna, jak żaden inny
kraj w Europie. Trzeba tylko jeszcze pokonać wroga
zza Odry i Nysy.
Obraz zmienił się ponownie . Chłopiec widział teraz
świat z innej perspektywy.
Szeregi młodych mężczyzn, odzianych w polowe
mundury, z plecakami pełnymi ekwipunku na plecach
i bronią na ramieniu, maszerują polną drogą. Przed
nimi jadą kolumny pojazdów opancerzonych. Gdzieś
w oddali głucho dudnią odgłosy detonacji, co raz
pojawia się błysk wybuchu. Nad horyzontem ciągną
się kłęby czarnego dymu, zasłaniając szarym całunem
i tak już smutne, pochmurne niebo.
Świat przywdział żałobę po poległych ku chwale
Ojczyzny. Duże, ciężkie krople deszczu opadają na
ziemię, trafiając na zmianę to ziemię, to stalowe
hełmy. Deszczowy werbel nadaje rytm
maszerującemu wojsku. Ciężkie, podkute buty
uderzając co krok o ziemię, rozchlapując szare,
brudne kałuże na wszystkie strony.
Krople niebios, zmieszane z pyłem ziemi, opadają z
powrotem na ziemię nasączoną krwią pokoleń
poległych za ojczyznę Polaków. Niebo płacze nad
losem tych, którzy maszerują teraz ponownie na
śmierć.
Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz...
To, że większość z nich nie wróci, nikogo nie
martwi. Byle by wygrać. Byle zwyciężyć. Urodzą się
nowi. Kogo obchodzi co czuje żołnierz z kulą w
brzuchu? Tylko moment, w którym on zabija jest
ważny. Moment, dla którego jest miesiącami
musztrowany, poniewierany, obdzierany z własnej
woli i sumienia. Potem przychodzi moment, gdy ktoś
wskazuje innego człowieka.
„Zabij go!”, pada rozkaz, a on się rzuca, jak pies,
szarpie, kąsa, rozdziera. Bez namysłu i zahamowań
zadaje ból z nienawiści, chociaż nie zna swojej ofiary,
chociaż nigdy i nic mu nie uczyniła.
Nad maszerującą kolumną przelatuje formacja
samolotów bojowych. Rozdzierający niebo huk
silników nie przeszkadza nikomu. Lecą bronić nasze
wojsko z powietrza. Szlakiem jetów idą piechurzy,
dobijając to, co jeszcze się rusza.
W imię Ojczyzny i ku jej chwale!
Ponowna zmiana odwraca uwagę dziecka od
przemieszczającego się wojska. Oto leżą na ziemi
ciała. Niektóre nieruchome, inne dają ledwie
zauważalne znaki życia. Sanitariusze wybierają z
pobojowiska żołnierzy z biało czerwonym znaczkiem
na hełmach. Przenoszą ich szpitala polowego. Każde
życie jest potrzebne. Wojna jeszcze nie została
wygrana!
Leżący w czarnych mundurach są omijani. Nikt nie
zwraca na nich uwagi. Po co też? Przecież to
wrogowie.
Wrogowie? Janek już nie jest taki pewny. Zbyt świeży
jest obraz człowieka o szczurzej twarzy...
Kolumny Bramy Brandenburskiej są wysokie,
jednak dopiero z góry widać jest ich prawdziwą
wielkość. Janek widzi teraz człowieka wdrapującego
się na Kwadrygę Wiktorii. Czworokątna czapka
nieznanego rotmistrza przysłania koronę i głowę orła
majtając na wietrze we wszystkie strony.
Wojna zatem skończona?
Czyżby?
Bogini Ejrene umyka co tchu w płucach Erotów
starczy. Pokoju tu już nie będzie...Nie dziś, nie jutro...
nigdy.
Z megafonów rozbrzmiewa głos człowieka
pokazywanego na olbrzymim bilbordzie. Jego
pucołowata, okrągła jak księżyc twarz jest Jankowi
skądś znana. Widział go już. To ten sam polityk, który
z trybuny obiecywał ścigać wroga aż do ostatniej
kropli krwi. Swojej, czy polskiej krwi?!
Tak. Faktycznie. To ten sam człowiek.
Polityk z ekranu wykrzykuje parole, obiecuje i grozi,
wojsko za każdym razem popiera go gromkimi
okrzykami. To ich człowiek, ich przywódca.
Zwyciężyli!
Niespodziewany huk wybuchu rozdziera powietrze.
W tłumie widzów powstaje wyrwa. Na ziemię opadają
kawałki mięsa, oderwane dłonie, stopy...
Ktoś oddał swoje życie pragnąc się zemścić za matkę,
ojca, dziecko... a może najmilszą, zgwałconą przez
szwadron wygłodniałych podrostków.
W tłumie wybucha panika. Siły porządkowe szybko
opanowują sytuację. Korton żołnierzy oddziela
sprawnie widzów od miejsca zdarzenia. W tej chwili
pada seria z erkaemu. Jedna, druga, trzecia. Z okna
któregoś z pokoi dawnego hotelu „Adlon” tłucze ktoś
po zebranych nie bacząc kogo trafia. Padają kobiety,
dzieci, żołnierze... najeźdźcy.
Wojna się nigdy nie kończy. Zawsze jest o co
walczyć. Zawsze.
Janek pojmuje, że wojna to tylko instrument władzy,
lekarstwo na chciwość ludzką i problemy wewnętrzne
państwa.
– Ciekawe, co teraz powiesz? - zapytał
cherubinek, widząc jak jego podopieczny
otwiera oczy.
– Cóż mam powiedzieć?
– Powiedz jak ci się podobało? Zabijanie, wojna,
wyzwolenie...
– Wcale. Nie podoba mi się umierać, ale jeszcze
mniej podoba mi się zabijanie. Teraz wiem, że
inni ludzie też mają uczucia, kogoś kochają i są
gotowi za tą odrobinę własnego świata oddać
życie. W mgnieniu oka bez własnej woli można
zmienić strony frontu, a tedy... niech Bóg ma
mnie w swojej opiece! Ta wojna to mus?
– Nic nie jest nieodwołalne i nie do ominięcia.
Możliwe, że ktoś zmieni bieg historii i nie
będzie ludzi o okrągłej jak księżyc twarzy.
– Ludzi?
– Wiesz, nie mogę wiele więcej już powiedzieć,
ale ich jest dwóch. No, a teraz czas do domu.
Żegnaj Janek. Zobaczymy się zapewne kiedyś
ponownie.
Aniołek znikł, a wraz z nim zielona, bezkresna
polana, błękitne niebo i strzelające wesoło polana w
ognisku.
Dziecko ogarnęła ciemność.
*
– Janek! Obudź się! Janek! - zrozpaczony głos
matki wżerał mu się w mózg, rozbrzmiewał w
nim echem, czyniąc bolesne spustoszenie.
Chłopiec nie wiedząc gdzie jest i co się z nim dzieje
otworzył powoli oczy. Nad nim klęczała kobieta. Jej
zalana łzami twarz wykrzywiona w cierpieniu
rozpogodziła się. Szczęście zawitało na jej twarzy.
– Ludzie! Ludzieee! On żyje! Moje dziecko! krzyknęła i przytuliła go do piersi nie bacząc na
to, że mógłby mieć coś złamanego – Mój
chłopczyk!
– Pani go tak nie szarpie. Jeszcze mu coś się
przestawi. Lepiej poczekać na lekarza –
poradził ktoś spośród gapiów.
Kobieta jednak nie myślała o tym, aby puścić swoje
dziecko. Całowała chłopca, głaskała, szeptała czule do
jego ucha słowa bezgranicznej radości.
Janek już przypomniał sobie kim jest ta kobieta.
Jego matka. Jedyny przyjaciel jakiego miał na
świecie.
Kiedy przyjechała karetka, malec był na tyle
przytomny, aby odpowiedzieć na pytanie, co się stało
i jak się czuje. Pomimo zapewnień, że już jest dobrze,
lekarz zdecydował wziąć malca na obserwację i
prześwietlenie. Wstrząs mózgu był pewny, ale nie raz
już się w wieloletniej praktyce mężczyzny zdarzało,
że nie zauważony wylew wewnętrzny po takim
upadku doprowadził do zgonu pacjenta tylko dla tego,
że nie był w krytycznym okresie pod obserwacją.
Dzieciaka położono na noszach i w towarzystwie
matki przewieziono do szpitala.
Chłopiec nadzwyczajnie szybko wykaraskał się z
drobnych obrażeń, jakimi skończył się jego
karkołomny upadek z wysokości kilku pięter na
ziemię. Konary drzewa podrapały go nieźle, ale też
wyhamowały tempo. Cały incydent skończył się bez
szkód. Jedynie, i to dziwiło matkę, dziecko przestało
biegać z wyimaginowanym karabinem w garści po
podwórku. Teraz najwięcej czasu spędzało nad
książkami czytając z wypiekami na twarzy przygody
Pana Samochodzika, Tomka, a nawet zaglądając do
bajek, które cieszyły się powodzeniem raczej u
dziewcząt. Matka nie przejmowała się zbytnio tą
zmianą. Wiadomo, czytanie jeszcze nikomu nie
zaszkodziło.
Kiedy Janek odkrył świat Juliusza Verne,
zainteresowania jego skierowały się ku technice i
wiedzy. Kiedy w siódmej klasie pokazała się w szkole
chemia, a fizyka stała się w końcu trudną, chłopiec
został prymusem. Z dawnego, rozczochranego
oberwańca, wyrósł przystojny, spokojny młodzieniec
o złotych rękach. Co by w nie nie trafiło wszystko
potrafił naprawić.
W czasie odwilży na początku lat osiemdziesiątych
jego matka zapoznała, po wielu latach poświęconych
dziecku, mężczyznę. Podobał się on nie tylko jej, ale i
u syna znalazł otwarte serce. Już po niedługim czasie
odbył się ślub, a młoda para, wraz Janem wyjechała
do USA, gdyż stamtąd pochodził ojczym chłopca.
Lata mijały. Język okazał się niewielką barierą dla
oczytanego i inteligentnego młodzieńca. College,
uniwersytet zakończony dyplomem, potem
specjalizacja. W połowie lat dziewięćdziesiątych Jan
Małkowicz, zwany w nowej ojczyźnie John
Malkowitz, miał w kieszeni dyplom inżyniera
lotnictwa.
Lubiąc swój zawód starał się zawsze być w centrum
zdarzeń, dzięki czemu zdobył wiele cennych
doświadczeń.
Przypadkiem, podczas wycieczki do starej ojczyzny
poznał kobietę, która mu tak zawróciła w głowie, że
wrócił do Polski i zamieszkał w kraju. Był to już
okres, kiedy Polska znalazła się w NATO. Inżynier
Malkowitz nie miał problemów ze znalezieniem
pracy. Miał wspaniałą reputację, a niedawno
zmienione doktryny polityczne otworzyły mu
nieoczekiwane możliwości.
Wkrótce pracował przy serwisowaniu samolotów
wojskowych. Lubiany, kompetentny, zdobywał sobie
przychylność i zaufanie w pracy i wspinał się po
szczeblach kariery.
Na początku roku dwa tysiące cztery rozpoczęła się
kampania wyborów prezydenckich. Dotychczas Jan
nie interesował się zbytnio polityką, lecz teraz się to
zmieniło. Twarz jednego z kandydatów była mu
dobrze znaną. Nie wiedział, kiedy go widział, ale
czuł, że na jego widok wszystko się w nim burzy.
Pewnej nocy przyśnił się mu śmieszny, uskrzydlony
bobas. Obudził się momentalnie zlany potem,
roztrzęsiony ze strachu. Przypomniał sobie gdzie
widział tego człowieka o księżycowej twarzy!
Wybory w roku dwa tysiące piątym, zakończyły się
dwudziestego trzeciego października, w drugiej turze,
wygraną kandydata PiS. Nowy prezydent od początku
swojej kadencji przyjął jasną pozycję wobec państw
ościennych i odpowiednio do niej kształtował swoją
politykę. Jan widywał sporadycznie jego wystąpienia
w mediach. Przewracał mu się wtedy żołądek ze
strachu, na myśl, do czego może doprowadzić ten
człowiek. Przeżycia majaku z dzieciństwa nie
odpłynęły w niepamięć. Wręcz odwrotnie! Z dnia na
dzień stawały się ostrzejsze, jaskrawsze, nabierały
głębi.
W Janie rosło coraz silniej postanowienie zakończenia
okresu władzy tego człowieka. Nadzieja na przegranie
przez niego następnych wyborów była nikła. Cały
naród popadł w histerię. Jan pamiętał doskonale ulice
miast wypełnione trzeciego maja tłumami jego
zwolenników, tak samo jak nie zapomniał jego
twarzy, widzianej podczas płomiennego
przemówienia. Sen nabierał nieuchronnie
rzeczywistych kształtów!
Czuł, że jest tylko jedna droga do tego celu, ale jak się
do tego zabrać? Nawet ze swojej pozycji nie miał
dostępu do tego człowieka. Zresztą jego
popleczników musiał też wziąć pod uwagę. Byli oni
odpowiedzialni za plany, a postać konsolidująca naród
w celu ich uiszczenia, mogła się z powodzeniem
zmienić.
Przypadek chciał, że do hangaru trafiła prezydencka
maszyna na przegląd przed lotem do Smoleńska...
Dziesiątego kwietnia roku dwa tysiące dziesiątego
maszyna prezydencka, kołująca do lądowania na
lotnisku w Smoleńsku roztrzaskała się przed
osadzeniem kół na pasie startowym. Wraz z
prezydentem zginęło wiele wybitnych osobistości.
Państwo i naród pogrążyła żałoba.
*
Jan nie miał wyrzutów sumienia. Cena życia
dziewięćdziesięciu sześciu osób była niską, jeżeli
wziąć pod uwagę, jak wiele ofiar mogła kosztować
wojna. Najważniejszym było jednak, że naród Polski
oprzytomniał. W końcu zaistniała realna szansa na
otwarcie się do Europy.
Dwa lata po przykrych wydarzeniach kwietniowych
na nasz kraj zwróciły się oczy wielu narodów. Polska
będzie gościć po raz pierwszy w swojej historii
drużyny i ich kibiców z całej Europy.
To już jednak jest zupełnie inna historia...
Szczecin – Berlin
kwiecień, mai 2012

Podobne dokumenty