Cena życia
Transkrypt
Cena życia
Ireneusz Krzysztof Dołgowski Cena życia prawa autorskie zastrzeżone powielanie, dystrybucja i wykorzystanie fragmentów tylko za zgodą autora Drobny chłopczyk, odziany w połatane spodnie dresowe i kraciastą koszulę biegał z sękatym kijem po podwórku donośnie wrzeszcząc „tatatatatata”. Serie z wyimaginowanego erkaemu padały co rusz, zabijając chowających się po kątach szkopów. – Janek! Do domu! Czas na mycie! – Mamo! Jeszcze troszeczkę. Proszę! Właśnie przebiłem się przez obronę wroga. – Piętnaście minut. Ani chwili więcej! – Zawołasz mnie? - zapytał malec spoglądając do góry na matkę w oknie. – Zawołam, zawołam. No idź już. Pozabijaj tych swoich wrogów. Albo lepiej weź do niewoli. Będzie z nich pożytek – skorygowała się – A ja w końcu bym miała chłopa w domu, co by chłopakiem się zajął – mruknęła do siebie zamykając okno. Malec pobiegł przed siebie. Właśnie stwierdził, że z góry lepiej będzie ocenić pozycje wroga i postanowił wdrapać się na jedyne rosnące na podwórku drzewo. Zwinnie wdrapał się po konarach na górę i stamtąd wypatrywał wrogich oddziałów. Kiedy matka ponownie zawołała go do domu, chcąc szybko zejść na ziemię, przeliczył się, przeskakując z gałęzi na gałąź. Jego noga trafiła w pustkę. Nieoczekiwanie stracił równowagę. Ręce ześlizgnęły się z grubego konaru i malec runął na ziemię. * – Obudź się! - ktoś szarpał Janka z rękaw koszuli – Obudź się! Będziemy się bawić! Chłopiec opieszale rozwarł powieki. Nad jego głową widniał błękit nieba, przetykany bielą pierzastych obłoków. Nagle, zupełnie niespodziewanie ukazała się nad nim głowa nieznajomej dziewczynki. – Obudź się! - poprosiła – tak chętnie się bym z tobą pobawiła. Janek podniósł się do góry i rozejrzał się wokół. Stało się coś dziwnego. Zamiast znajomego, szarego podwórka, rozciągała się ze wszech stron zielona równina pokryta krótką pachnącą trawą. Dziewczynka prosząca go o poświęcenie jej czasu nie była tak naprawdę dziewczynką. Widział trochę dziewcząt w życiu. Kilka z nich nawet chodziło z nim za rękę do przedszkola, a niedawno, w nowej szkole pocałowała go jedna taka w policzek. One jednak były inne. Nie miały złotych loków i takiej twarzy... no, niemowlaka, a już na pewno nie miały skrzydeł! Chłopcu przypomniały się opowiadania dziadka. Kiedy chodził z nim w niedzielę do kościoła, siadali na chórze i dziadek opowiadał ciekawe historie o świętych i Bogu. Prawie zawsze występowały w nich anioły. Ba! Podobno nawet Janek miał swojego anioła stróża! – To co? Pobawimy się? - zapytał cherubinek. – No... możemy. W co się będziemy bawić? – W berka? - aniołek był najwyraźniej niepewny, czy Janek się zgodzi. – Ciężko będzie. Ja nie mam skrzydeł... – O! To nie problem. Ja nie będę latać. Dobrze? – Skoro tak, to dlaczego nie? - zgodził się malec – ale co dostanę, jak ciebie złapię? – Nie wiem... - zastanowił się aniołek – Mam! Pokażę tobie twoją przyszłość! – O tak! Tak Tak! To wspaniały pomysł! - Janek już widział oczyma duszy siebie w roli wyzwoliciela wybijającego wstrętnych Niemców, witanego przez tłumy ślicznych dziewcząt, kiedy maszerował poprzez wyzwolone wioski i miasta ze swym karabinem w ręku. – Ty gonisz! - skrzydlaty stwór dotknął go delikatnie i odbiegł. Janek był chyżym dzieciakiem. Przez całe dnie biegał na podwórku, jednak anioła dogonić nie było łatwo. Niby skrzydeł nie używał, ale przy zwrotach dawały mu przewagę nad jego dwunożnym kompanem. Bieg był długi i męczący. Ile razy już miał dotknąć anioła, ten nagle przyspieszał i Janek pozostawał daleko w tyle, W końcu przysiadł w trawie i ciężko dysząc wyszeptał: – Nie mam szans! Nie złapię ciebie. Anioł przerwał ucieczkę i podszedł bliżej chłopca. – Wierz mi, lepiej żebyś mnie nie złapał. Naprawdę. Nikt nie powinien znać swojej przyszłości. Janek spostrzegł, że jego przeciwnik na chwilę stracił czujność i wykorzystał ten moment. Poderwał się i doskoczył do anioła. – I co teraz? - zapytał triumfująco trzymając stworzenie za skrzydło. – Puść mnie proszę! Skrzydła są bardzo delikatne! Byle dotknięcie może je złamać. – Dobrze, ale musisz dotrzymać danego mi słowa! – Ah, to sobie trzymaj za to skrzydło. – Oszust! - Janek się zaczął denerwować – Obiecałeś! Przegrywać nie potrafisz. Wstydź się. – Puść mnie! - ton jakim anioł to powiedział nie uznawał sprzeciwu. – No dobra... - chłopiec niechętnie puścił skrzydło – Ale pokazać mi moją przyszłość musisz! - dodał. – Widzę, że się nie wykręcę. Dobrze. Słowo się dało, kobyłka u płotu. Daj mi rękę – anioł wyciągnął do chłopca swoją dłoń. Dziecko bez zastanowienia dotknęło jej swoimi palcami i obraz zielonej łąki znikł. * Stał przed blokiem który dobrze znał. Dom był szary i smutny. Inny niż ten, w którym mieszkał. Ulica była równie ponura, a huśtawki i drabinki stojące na podwórku zardzewiałe za starości, pozbawione siedzeń, pogięte. Wszystko tu było smutne i szare. Nawet trawniki, na których nie rosło ani jedno źdźbło trawy. Janek siedział na obdrapanej, częściowo zarośniętej mchem ławce. Jego rękę ściskał pasek, a w zgięciu łokcia tkwiła igła, pełna smolistobrązowego płynu. Ręka Janka bez jego woli popchnęła tłoczek i ciecz wdarła się w żyłę, zatruwając cały jego organizm. Chłopiec jak przez mgłę wiedział przechodzących obok niego ludzi, którzy mu ubliżali, wyzywając go od tchórzów, darmozjadów i nicponi. Kiedy strzykawka opróżniona do końca opadła na chodnik, nie widział już tego, co się wokół niego dzieje. Jego świadomość przeszła w inny wymiar, a ciało opadło bezwładnie na ziemię. Przechodzący ludzie nie zwracali na niego uwagi. Ktoś podszedł, przeszukał jego kieszenie, zabrał znaleziony banknot, po czym kopnął nieruchome ciało i odszedł. Janek tego już nie czuł. Końska dawka kompotu zabrała go w inny wymiar. Jego oczy były znowu w świecie w którym za rękę trzymał anioła. – I jak? - zapytał cherubinek. – Nie podoba mi się. Głupi sen. Nie masz nic lepszego? – Może... A co chciałbyś przeżyć, za nim powrócisz? – Wojnę. Chciałbym być żołnierzem. Z karabinem w ręku przeć do boju, strzelać do Niemców, wyzwalać naród spod ich panowania. Tak jak załoga Rudego – dodał. – Eh, ty dzieciaku... Dobrze. Niech ci będzie... Pokażę tobie jeszcze coś - rzekł anioł i ścisnął nieco mocniej rękę chłopca. * Dudnienie wybuchów było wszechobecne. Pociski ze świstem przelatywały obok głowy, ocierały się o mundur. Młody żołnierz szedł z bronią gotową do strzału przed siebie. Dumny z wypiętą piersią, bez strachu. – Małkowicz! Idioto! Kryj się, bo ci z dupy sito Niemcy zrobią! Obejrzał się. Za nim przycupnięty przy ziemi posuwał nie niemalże na czworakach jego kolega szkolny Robert. „Po co on się tak czai?”, przeleciało mu przez myśl. „Przecież to my jesteśmy wyzwolicielami! Nas kule nie zabijają. Ba nawet trafiać nie powinny!”. Właśnie tym momencie jakiś zabłąkany pocisk trafił Roberta w hełm. Głuche uderzenie, ciche mlaśnięcie rozrywanego ciała i spod kasku kolegi popłynęła struga krwi. On tego już zapewne nie poczuł. Jego młode życie dobiegło właśnie końca. Jan przerażony szarpnął jego ciałem. – Robert?! - wrzasnął – Nie wygłupiaj się! Przecież ty jesteś z tych dobrych! Ciało Roberta leżało jednak nadał bezwładnie na ziemi, która coraz silniej czerwieniła się od wsiąkającej w nią krwi. Jan pojął, że nic nie wskóra. Śmierć nie wybierała. Kosiła na równi i dobrych, i złych. „O! Niedoczekanie twoje! Nie pochylę głowy przez wrogiem!”, powiedział sam do siebie. Wstał i jak już poprzednio, ruszył w kierunku linii wroga tłukąc z erkaemu co wlezie po szkopach. Cud, czy nie cud. Nie trafiony, ba nawet nie zadraśnięty, wskoczył do okopu i ściągnąwszy bagnet z broni dźgał na wszystkie strony siejąc strach i zniszczenie. Kiedy jego kompania dotarła jego śladem do okopu, nie było już co robić. Niemcy leżeli pokotem niczym śledzie w beczce, a Jan, zlany krwią wroga, szczęśliwy i zadowolony, kręcił peta ze zdobycznej machorki. – Nieźle Małkowicz! Nieźle. Wykazałeś się niezłą odwagą w obronie ojczyzny! - Kapral poklepał go po palcach – wspomnię o tym w raporcie do dowództwa! Awansujesz. Może order dazą? Takich jak ty, więcej nam by tu trzeba! – E... szefie. Ja z miłości do ojczyzny tak. Kto jak nie my ochroni kobiety i dzieci przez ręką wroga?! – Święta racja Małkowicz. Święta racja... – Kapralu... – Tak? – Ale Bóg mi to wybaczy, prawda? – A... no tak, tak... Chłopaki! - kapral zwrócił się do innych żołnierzy – zabezpieczyć zdobyczne, przeszukać trupy i do piachu. I szybko, bo się tu jeszcze coś zalęgnie i na morowe powietrze wyzdychamy. – A swoich? - zapytał któryś z żołnierzy. – Zabezpieczyć mienie i do piachu. Kosztowności do sztabu, reszta do rodzin – ro0zkazał - Z czegoś trzeba tę wojnę finansować... - mruknął do siebie. Najpierw śmierć kolegi, teraz ta wypowiedź kaprala. Pewność Jana co do prawidłowości tego co niedawno uczynił zaczęła się wahać. W końcu Niemcy, kiedy dźgał ich w serca i podrzynał im gardła, różnili się od niego tylko mundurami i językiem. Jeden nawet klęczał i coś po szwabsku biadolił, pokazując pomiętoloną fotografię, tyle, że Jan nie miał czasu się nad tym zastanawiać czego ten chciał. Chlasnął bagnetem po szyi i ruszył na następnego. Teraz zaczęły przychodzić refleksje. Wieczorem, kiedy leżał w ziemiance na pryczy, jeszcze kilka godzin temu służącej jakiemuś szkopowi za legowisko, dręczyły go obrazy minionego dnia. Nawet kiedy zasnął, nie zaznał spokoju. Twarz klęczącego przed nim Niemca nie chciała odejść w nicość. Na drugi dzień poszedł do kapelana, który zawsze w bezpiecznej odległości posuwał się za frontem, aby w razie potrzeby służyć słowem i posługą żołnierzom. Duchowny zapewnił go, że to co uczynił było prawidłowym. To końcu Niemcy w trzydziestym dziewiątym zaczęli wojnę.Wymordoeali pół Polski i większość żydów. Jakby on ich nie tłukł, utłukli by oni jego. Przez kilka następnych dni na froncie było cicho, a żołnierze z przyjemnością odpoczywali po trudach ostatnich operacji. Pewnego dnia przyjechał łazik ze sztabu. Niedługo potem wezwano Jana Małkowicza do dowódcy kompani. Młodzieniec stawił się i wyprężony jak struna zameldował swoją obecność. – Spocznij! - zwolnił go plutonowy – Małkowicz, kapral zdał mi relację z twojego bohaterstwa podczas ostatniego ataku, a ja przekazałem tą informację ze wszystkimi szczegółami dowództwu. Zostałeś wynagrodzony urlopem i odznaczony orderem za ofiarność i odwagę! Chorąży zabierze ciebie do sztabu na uroczysty apel, a potem masz trzy tygodnie odpoczynku. – Ku chwale Ojczyzny! - zasalutował Jan wyprężając się ponownie jak struna – Ja nie dla wyróżnień, ale z przekonania... – Spocznij! Wim, wiem Małkowicz. No, a teraz idź się spakować. Łazik wiecznie czekać nie będzie. Młody żołnierz zadowolony z siebie ruszył do okopu po swoje rzeczy. Był szczęśliwy. Będzie się go pokazywać jako bohatera. Inni pójdą jego śladem i niedługo odzyskają tereny słowiańskie zabrane im przez Prusów przed ponad tysiącem lat! Z plecakiem na ramieniu ruszył s powrotem. Oficer czekał już w łaziku i grzał silnik. Kiedy Jan wsiadł bez słowa ruszył przed siebie. Droga była wyboista. Wozem trzęsło i rzucało na wszystkie strony. Mdłe światło przyciemnionych reflektorów rozjaśniało tylko pierwsze metry przed maską samochodu. Kiedy po dobrej godzinie tej męczarni dotarli do sztabu, Jana bolały wszystkie kości. Zmordowany drogą wysiadł i z przyjemnością stanął na własnych nogach. W tym momencie coś uderzyło w jego plecy zbijając go z nóg. Świat zawirował. Zapadła ciemność. Powoli powracała świadomość tego co się stało. Plecy bolały niemiłosiernie. Zapewne miał złamane żebro, bo przy oddychaniu kuło go i piekło. Z trudem otworzył oczy. Na stole przed nim stała jaskrawo paląca się lampa. Reszta pomieszczenia tonęła w ciemności. – Wody! - rozległ się rozkaz. Kubeł lodowatej cieczy spłynął strugą po młodym żołnierzu. – Za co? - szepnął ledwie słyszalnie Jan. – Za miłość do ojczyzny gnoju! – Spokojnie kapralu. Spokojnie – ktoś przerwał wypowiedź. Z cienia wyłoniła się szczupła twarz o wyglądzie szczurzej mordy. – I co świerszczyku? Przesadziłeś nieco z tym przekonywaniem nas. Nie? – Nie wiem o czym mówicie – wyszeptał z trudem chłopak. – A teraz?! - pytanie wyprzedził silny cios w twarz. Jan pokręcił tylko głową, szukając przy tym końcem języka złamanego zęba. Wypluł go zanim padł znienacka następny cios. Tam razem był on o wiele silniejszy. Krew polała się po brodzie maltretowanego żołnierza. – Co? Myślisz, że nie wiemy, co tu jest grane?! Nieźle to sobie wykoncypowaliście. Szkopy poświęcili cały oddział po to, żeby nas przekonać o twojej miłości do ojczyzny. W nagrodę pewnie miałeś awansować, a potem siać dywersję na tyłach? – Kiedy ja nic nie rozumiem! – Zrozumiesz... zrozumiesz... - pysk szura wykrzywił się w paskudnym uśmiechu – przyznajesz, że twoja babka to niemra? – Nic o tym nie wiem – jęknął chłopak. – Elektrody! Jakiś osiłek zerwał siłą mundur z Jana i przyczepił dwa kable rozruchowe do jego brodawek, a trzeci dop genitali. – To co? Jak babkę zwali? – Różewicz. – A panieńskie?! – Nie wiem... – Na pół mocy mu dajcie. Niech mu nieco jaja sparzy! Jan poczuł straszny ból i swąd palonego mięsa. – To jak?! Nie miała może Rupenstein na nazwisko? – Nie wiem. Matka nigdy nic o niej nie mówiła, a babka długo nie żyła... - wyszeptał. – A może cię jeszcze raz poczęstować? - zapytał szczuropodobny, po czym dał znak nie czekając na odpowiedź. Tym razem Jan poczuł tylko smród palonego mięsa. Zdawał sobie sprawę, że to jego ciało tak cuchnęło. Bólu jednak już nie czuł. – To kochasiu tak. Pochodzenie niemieckie. Kontakty matki z kuzynowstwem za granica. I wszystko jasne. Zwerbowali cię, obiecali złote góry, a może nawet pomoc przy ucieczce. Poświęcili oddział dla zyskania naszego zaufania... – Kiedy ja z miłości do ojczyzny – wyjęczał. – I co? Może myślisz ścierwo jedne, że my w to uwierzymy? Nie doczekanie twoje. Ta wojna może być tylko wygrana, a ty nam w tym nie przeszkodzisz szkopie pierdzielony – szur przyłożył lufę pistoletu do ust chłopaka i pociągnął za spust. Janek już nie poczuł jak jego mózg rozpryskuje się po ścianie gabinetu przesłuchań. – I co? Nadal chcesz być bohaterem?! - zapytał aniołek. Chłopiec z przerażeniem patrzył na niewinnie uśmiechniętą twarz cherubinka. Bezwiednie pokręcił głową. Szok jakiego doznał siedział głęboko w jego duszy. – Pokazać tobie coś jeszcze? - zapytał aniołek. Czy Janek przytaknął, tego nie potrafiłby już powiedzieć, ale palce jego uskrzydlonego towarzysza ponownie zacisnęły się mocniej na jego dłoni. Świat niespodziewanie zmienił swój wygląd. * Stał przed blokiem w którym mieszkał będąc dzieckiem. To z jednego z tych okien wołała go mama, kiedy spadł z drzewa! Tym razem jednak dom był inny. Puste oczodoły okien straszyły czernią osmalonych ścian. Wewnątrz hulał wiatr wyjąc niemiłosiernie. Do tego pogoda, typowa dla listopadowej szarugi, potęgowała przytłaczające wrażenie jakie robił budynek na chłopcu. Janek zebrał się na odwagę. Z trudem wszedł po zwałach gruzu do jednej z klatek schodowych i wspiął się na piętro. Tutaj kończyły się schody. Część ich runęła w dół odcinając resztę bloku od wejścia. Mieszkanie po prawej, jak zapewne wszystkie inne w tym domu, było nie zamknięte. Drzwi odchylone ręką chłopca skrzypnęły ostrzegawczo nie stawiając oporu. Na ścianach małego pokoiku od strony podwórka wisiały nadpalone resztki plakatów, na których rozpoznawalne były jeszcze sylwetki samochodów i motorów. Meble zostały już dawno wykorzystane przez szabrowników na opał. Tylko rozrzucone po podłodze, zniszczone samochodziki, klocki i cadrige do komputera wskazywały na to, że kiedyś musiał być to pokój dziecięcy w którym mieszkał chłopiec. Smutny widok. Kiedyś ktoś w tym miejscu żył w pokoju, szczęśliwy, i pełen wiary w przyszłość. A teraz? – Co towarzyszu? - usłyszał za sobą – ładnie nas załatwili, nie? Janek obrócił się. Przed sobą miał milicjanta w średnim wieku, z paskiem siwawej, krótkiej bródki pod wargą. – No... chyba tak... - rzekł, nie wiedząc co powiedzieć. – Podobno w tym mieszkaniu zarżnęli całą rodzinę. Tylko ojciec uszedł z życiem, bo akurat był po przydział pożywienia, kiedy wróg zaatakował. – Ale dlaczego? – Jak to dlaczego? Toż to wrogowie nasi! Panie, przychodzą i mordują. Ot! Tak sobie, bo jest okazja. Partyzanci cholerni. Szlag by ich... – To i ja wiem, ale dlaczego są tacy bezwzględni? Kobiety i dzieci, co się bronić nie mogą, wybijać. Toż to nie ludzkie! – Tak po prawdzie to i my im lekko nie czyniliśmy, kiedy armia rdzenne tereny słowiańskie wyzwoliła. Teraz się mszczą. Poza tym wroga trzeba wybić do cna. Dzieci kiedyś dorosną. Będą pamiętać kto zabił im ojca i matkę, będą pałać rządzą zemsty. A kobiety urodzą następne dzieci i będą im śpiewać piosenki o bohaterskich tatusiach walczących z najeźdźcą. Dlatego myśmy ich zamykali w obozach śmierci. Nie udało się wybić parszywców do końca i teraz się mszczą, robiąc z nami to, co myśmy chcieli uczynić z nimi. – No tak. Rozumiem. Reakcja i kontrreakcja... – O! To to to... właśnie tak – stwierdził stróż porządku. – A ta rodzina, co tu mieszkała? - zapytał tknięty przeczuciem. – A co ma być? Facet wrócił, kobieta zgwałcona i rozpłatana, a tak paskudnie, że ich chyba z kilkunastu w kolejce być musiało, tak z niej podobno ciekło, a dzieci bez głów. Fioła z bólu dostał. Wziął siekierę i poszedł ich tropem. I już nie wrócił. Podobno masę ich nasiekł zanim sam zginął, ale ile w tym prawdy... kto to wie? – Smutna historia. Bardzo. – Tak właściwie obywatelu, to wy kto jesteście? Jakoś was nie znam... – Ja tylko przejazdem. Rodzinne kąty odwiedzić chciałem, kiedyś tutaj mieszkałem. – Musiało być to dawno, bo was nie pamiętam. – Nie aż tak dawno, ale wyjechałem chłopcem będąc z mamą. Malkowitz – przedstawił się wyciągając rękę. – Łapy do góry łajzo! - wrzasnął policjant wyciągając błyskawicznie broń – Małkowicz tutaj mieszkał i nie wrócił, ale to nie byłeś ty. Znałem chłopa. Porządny był człek. Dumnym być z niego. Ty to jednak nie byłeś! Janek stał z podniesionymi rękoma nad głową patrząc w wycelowaną lufę pistoletu. W jego głowie przebiegały gorączkowo impulsy od neuronu do neuronu. Stał w obliczu śmierci po raz trzeci w ciągu tak krótkiego czasu. W pewnym momencie, gdzieś, w jakimś zakamarku pamięci, pojawiła się twarz celującego w niego mężczyzny. Twarz młodsza o kilkadziesiąt lat. – Jurek?! - zapytał wprost – Jurek Rosiewicz? – Stul pysk szpiegu cholerny! - warknął policjant – Zamknij się, bo ci jajca odstrzelę. – Ale to ja! Janek. Byliśmy wtedy razem w ogrodzie twojej babci, pamiętasz? Wygłupialiśmy się i zsikałeś się od gilgotania. O tym wiesz tylko ty, ja i twoja babcia. Nikt więcej! Odpowiedzi nie było. Zamiast tego szczęknęła iglica i odgłos wybuchu zagłuszył jęknięcie upadającego bezwładnie na ziemię człowieka. Nie wszyscy lubią przypominanie tych detali z ich życia, które chętnie by sami zapomnieli... Siedzieli po turecku na wielkiej łące. Przed nimi paliło się ognisko. Ręka aniołka nadal obejmowała dłoń Janka. „Skąd on wziął tutaj drewno?! zastanawiał się Janek. Zresztą nawet gdyby było gdzieś w okolicy suche drzewo, to pozostało by jeszcze pytanie, jak je zebrał, przeniósł w jedno miejsce, ułożył, no i oczywiście podpalił,trzymając jednocześnie chłopca za rękę. Dlatego może dzieciak nie pytał się o rzeczy nieważne. Miał jednak inne pytania, na które potrzebował pilnie odpowiedzi! – I jak się podobało? - zapytał uskrzydlony stwór. – Szczerze? - odpowiedział pytaniem na pytanie Janek. Anioł przytaknął nie spuszczając rozmówcy z oczu. – Nie bardzo - odpowiedział – chyba nie lubię umierać... – Ale zabijać chciałeś, prawda? Niemców, bo niedobrzy, bandyci, hitlerowcy... – A nie jest tak? – Nie. To też ludzie. Tacy jak ty. Twoja babcia naprawdę miała na nazwisko Ruppenstein. Kto wie, może w nadchodzącej wielkiej wojnie trafisz na swojego kuzyna i odstrzelisz mu głowę? – Chcesz mi powiedzieć, że mam ich krew w moich żyłach?! - zapytał przerażony chłopiec. – Więcej. Spytaj się mamy kto był twoim ojcem... – Pytałem. Mama mówiła, że umarł w wypadku samochodowym... – Prawdę mówiła. Tyle, że nie całą. Kiedy była u swojego taty w Niemczech, poznała twojego ojca. Od razu wpadli sobie w oko. Nic dziwnego, twoja mama to nadal piękna kobieta, a dziewczyna była z niej pierwszorzędna. Zakochali się, a że akurat moda była na szybkie chodzenie ze sobą do łóżka... Co tu dużo mówić. Matka wróciła, bo musiała, a on został. Obiecał ją odwiedzić jak najszybciej. Kilka tygodni później dostał wizę i w drodze do niej, w pociągu, napadło go kilku takich, co Niemców nie lubili. Wywlekli go z wagonu na peron i zatłukli na śmierć. Wielu ludzi to widziało, ale żaden nie przeszkodził. Niektórzy nawet kibicowali, kiedy kopano go w głowę. Na szczęście już wtedy nie żył. Szkoda tylko, że nigdy się nie dowiedział, że będzie ojcem. Może przyszło by mu się z tym światem łatwiej pożegnać? - aniołek przewał na moment aby zetrzeć łzę z twarzy – Niezależnie od tego. Kiedy się urodziłeś, matka, bojąc się represji podała za ojca przelotnego znajomego, który za to wziął nawet pieniądze. Rozpił się jednak przy nadmiarze gotówki i zamiast dbając o pozory sypiać z młodą i apetyczną dziewczyną, poświęcił się badaniu ilości alkoholu w alkoholu. Długo nie wytrzymał. Pijany wpadł pod samochód i po krzyku. Jak widzisz, mama nie kłamała... – Skąd wiesz to wszystko?! – Tutaj się takie rzeczy porostu wie. – To co mam robić?! Przecież takie życie nie wiele jest warte. Jak bym nie czynił to i tak kulka w łeb! – Jeszcze masz sporo czasu, a życie ma to do siebie, że przebiega po wielu równoległych torach, przeskakując pomiędzy mini bez naszej zgody i wiedzy. – Naszej? Przecież nie jesteś człowiekiem! – Ale mogłem nim przedtem być... – Mogłeś... Byłeś? Skrzydlaty nie odpowiedział, lecz tylko ledwie zauważalnie schylił na moment głowę. Znaczyło by to zatem, że był niegdyś człowiekiem. – Co mogę uczynić, aby uniknąć tego losu? – Tego nie mogę tobie jednoznacznie powiedzieć. Sam musisz znaleźć przecznicę na której się życie rozgałęzia i wybrać właściwą drogę. Czy dobrze wybrałeś dowiesz się, kiedy będziesz u celu. – To wszystko? Niewiele jak na mieszkańca niebios! – Wiele. Niewiele. Pokarzę tobie jeszcze coś, ale to będzie ostatni raz. Musisz się potem spieszyć do swojego ciała. Jeżeli się udusi zanim przybędziesz, będzie po wszystkim. – Udusi?! Jak to? – Każdy umiera na uduszenie. Zrozumiesz to, kiedy będziesz starszy. Na razie jest to bez znaczenia. Daj rękę – poprosił wyciągając jeszcze raz dłoń w jego kierunku. – Po co? - spytał Janek cofając jednocześnie strachliwie swoją rękę. – Nie bój się. Zdążysz na Ziemię. Przecież inaczej bym, tobie tego wszystkiego nie pokazywał. – No tak. Masz naturalnie rację – Janek trochę niepewnie pozwolił się mu dotknąć. – Spokojnie. To, co teraz zobaczysz, jest szalenie ważne. Od tego zależy nie tylko całe twoje życie, lecz także życie wielu, wielu innych. Zapamiętaj zatem dobrze to, co zobaczysz. – Dobrze – przytaknął chłopiec, kiedy ponownie dłoń anioła zacisnęła się na jego dłoni. * Był wiosenny poranek. Taki, jaki najchętniej pamiętamy z naszego dzieciństwa. Bez chmur, bez deszczu, słoneczny, ale nie upalny. Zapach kwitnących kwiatów wisiał w powietrzu tak intensywny, że zdałoby się możliwym nabierać go garściami na zapas w słoiki na długie, deszczowe dni jesiennej szarugi. Ulica pełna była ludzi. Ustawieni w szpalery wzdłuż drogi machali biało czerwonymi chorągiewkami w kierunku maszerujących równym krokiem środkiem ulicy szeregów odzianych w ciemnooliwkowe mundury. Przed stojącym w niewielkim parku kościołem ustawiono sporą trybunę. Stała na niej grupa ludzi odzianych w garnitury i sułtany. Miejscami prześwitywała spośród nich kolorowa garsonka, czy też loki świeżo ułożonych blond włosów. Centralnie pomiędzy zasiadającymi ustawiono na górującym nad wszystkim podium mównicę. Kilka kompani, odzianych w galowe mundury przeszło przed trybuną pozdrawiane machaniem dłoni zasiadających na niej dygnitarzy. Kiedy grupa ułanów dotarła na wysokość mównicy, cały pochód zatrzymał się, a żołnierze odwrócili na komendę w jej stronę. Janek widział podobne parady w pochodzie pierwszomajowym, na który poszedł ostatnio ze szkołą. Lubił takie wielkie imprezy. Nie czuł się wśród tylu ludzi sam. Poza tym sprzedawano na nich różne zabawki i oranżadę, której do tego dnia poprzez całą zimę nigdzie nie było. Tysiące stojących na ulicy ludzi zamilkło, kiedy na podium wdrapał się mały, grubawy człowieczek z króciutko ostrzyżoną głową, o twarzy idealnie okrągłej niczym oblicze księżyca. Przybyły kilkakrotnie puknął w kulkę mikrofonu, co słychać było wyraźnie, gdyż odgłos rozniósł się echem z głośników po całej ulicy. Karzełek, zadowolony z testu, uśmiechnął się i spojrzał na pulpit przed sobą. – Trzeci Maja! W dniu tak ważnym dla naszego narodu spotykamy się wszyscy na ulicach naszych miast, aby oddać hołd poległym w ciągłej, trwającej od stuleci walce o jego niepodległość. Od czasu, kiedy król nasz, Bolesław Chrobry, granice na pomorzu zachodnim ustalił, nękano nasz kraj ze wszystkich stron, starając się go zniszczyć. Przeżyliśmy wzloty i upadki, lecz nigdy, powtarzam, nigdy, nie zatraciliśmy naszej polskości! Z tłumu podniósł się triumfalny okrzyk tysięcy gardeł. – Dlaczego jednak tak się działo? Dlaczego na naszej zachodniej granicy mamy sąsiada, który nam tyle krzywd wyrządził?! Gdyby nasi piastowscy przodkowie nie zostali zmuszeni do ustąpienia z rodzinnych terenów, na miejscu dzisiejszego Berlina stała by Warszawa, a z bożą pomocą Hagia Sofia była by nadal katerą naszego jedynego, umiłowanego pana, Jezusa Chrystusa! Tak się jednak nie stało! Szmer przeszedł po szeregach obecnych. Mowa trafiała wyraźnie do serc zebranych. Miejscami ktoś pokrzykiwał „dobrze mówi!”, miejscami wyciągano zaciśnięte pięści w górę. – Niedawno, dzięki wewnętrznym problemom naszego sąsiada, odzyskaliśmy nasze ziemie wschodnie. Polska urosła w sile, a zagrozić dzisiaj nam już tylko nasz sąsiad z zachodniej granicy może. Przysięgam wobec całego narodu, że dopóki mam prawo kierowania losami naszego kraju, dopóty nie spocznę w walce z tym zagrożeniem! Tak mi dopomóż Bóg! Krzyk euforii, aprobaty i zadowolenia przeszedł poprzez szeregi obecnych. We wszystkich miastach, wsiach i miasteczkach wyległy tłumy na ulicę by święcić dzień trzeciego maja, a słowa prezydenta rozbrzmiały we wszystkich zakątkach kraju. Cały kraj, wszyscy zebrani, wiwatowali mu, bili brawa, obiecywali poparcie. Człowiek na trybuje był wyraźnie zadowolony z siebie. Jeszcze raz udało mu się dowieść, że jest godzien swych poprzedników, że jest godzien kroczyć ich śladami, godzien spocząć u boku wielkich, spoczywających na Wawelu Polaków. Uśmiechając się dobrotliwie opuścił podium żegnany falami gorących owacji. Obraz znikł, niczym całun mgły rozwiany porannym wiatrem. Janek spoglądał teraz na szarą miejską ulicę, jakich tysiące jest w naszych miastach. Obdrapane domy w przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku, których ściany do dziś straszą pustymi oczodołami po pociskach, o cokolikach czarnych od sadzy zmieszanej psią uryną i brudne chodniki, przy których nawet perz nie ma odwagi się zadomowić. Brudne, szare szyby w oknach, przysłonięte od wewnątrz pożółkłymi od nikotyny firankami, okolone ramami z popękanej olejnicy. W niektórych oknach poruszył się materiał, kiedy z megafonów przejeżdżającego samochodu donośnie rozbrzmiał komunikat wzywający wszystkich rezerwistów do stawienia się w punktach mobilizacyjnych. Wojna? Wojna... Wypowiedziano Niemcom wojnę. Prezydent dotrzymał słowa. Polska będzie silna, jak żaden inny kraj w Europie. Trzeba tylko jeszcze pokonać wroga zza Odry i Nysy. Obraz zmienił się ponownie . Chłopiec widział teraz świat z innej perspektywy. Szeregi młodych mężczyzn, odzianych w polowe mundury, z plecakami pełnymi ekwipunku na plecach i bronią na ramieniu, maszerują polną drogą. Przed nimi jadą kolumny pojazdów opancerzonych. Gdzieś w oddali głucho dudnią odgłosy detonacji, co raz pojawia się błysk wybuchu. Nad horyzontem ciągną się kłęby czarnego dymu, zasłaniając szarym całunem i tak już smutne, pochmurne niebo. Świat przywdział żałobę po poległych ku chwale Ojczyzny. Duże, ciężkie krople deszczu opadają na ziemię, trafiając na zmianę to ziemię, to stalowe hełmy. Deszczowy werbel nadaje rytm maszerującemu wojsku. Ciężkie, podkute buty uderzając co krok o ziemię, rozchlapując szare, brudne kałuże na wszystkie strony. Krople niebios, zmieszane z pyłem ziemi, opadają z powrotem na ziemię nasączoną krwią pokoleń poległych za ojczyznę Polaków. Niebo płacze nad losem tych, którzy maszerują teraz ponownie na śmierć. Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz... To, że większość z nich nie wróci, nikogo nie martwi. Byle by wygrać. Byle zwyciężyć. Urodzą się nowi. Kogo obchodzi co czuje żołnierz z kulą w brzuchu? Tylko moment, w którym on zabija jest ważny. Moment, dla którego jest miesiącami musztrowany, poniewierany, obdzierany z własnej woli i sumienia. Potem przychodzi moment, gdy ktoś wskazuje innego człowieka. „Zabij go!”, pada rozkaz, a on się rzuca, jak pies, szarpie, kąsa, rozdziera. Bez namysłu i zahamowań zadaje ból z nienawiści, chociaż nie zna swojej ofiary, chociaż nigdy i nic mu nie uczyniła. Nad maszerującą kolumną przelatuje formacja samolotów bojowych. Rozdzierający niebo huk silników nie przeszkadza nikomu. Lecą bronić nasze wojsko z powietrza. Szlakiem jetów idą piechurzy, dobijając to, co jeszcze się rusza. W imię Ojczyzny i ku jej chwale! Ponowna zmiana odwraca uwagę dziecka od przemieszczającego się wojska. Oto leżą na ziemi ciała. Niektóre nieruchome, inne dają ledwie zauważalne znaki życia. Sanitariusze wybierają z pobojowiska żołnierzy z biało czerwonym znaczkiem na hełmach. Przenoszą ich szpitala polowego. Każde życie jest potrzebne. Wojna jeszcze nie została wygrana! Leżący w czarnych mundurach są omijani. Nikt nie zwraca na nich uwagi. Po co też? Przecież to wrogowie. Wrogowie? Janek już nie jest taki pewny. Zbyt świeży jest obraz człowieka o szczurzej twarzy... Kolumny Bramy Brandenburskiej są wysokie, jednak dopiero z góry widać jest ich prawdziwą wielkość. Janek widzi teraz człowieka wdrapującego się na Kwadrygę Wiktorii. Czworokątna czapka nieznanego rotmistrza przysłania koronę i głowę orła majtając na wietrze we wszystkie strony. Wojna zatem skończona? Czyżby? Bogini Ejrene umyka co tchu w płucach Erotów starczy. Pokoju tu już nie będzie...Nie dziś, nie jutro... nigdy. Z megafonów rozbrzmiewa głos człowieka pokazywanego na olbrzymim bilbordzie. Jego pucołowata, okrągła jak księżyc twarz jest Jankowi skądś znana. Widział go już. To ten sam polityk, który z trybuny obiecywał ścigać wroga aż do ostatniej kropli krwi. Swojej, czy polskiej krwi?! Tak. Faktycznie. To ten sam człowiek. Polityk z ekranu wykrzykuje parole, obiecuje i grozi, wojsko za każdym razem popiera go gromkimi okrzykami. To ich człowiek, ich przywódca. Zwyciężyli! Niespodziewany huk wybuchu rozdziera powietrze. W tłumie widzów powstaje wyrwa. Na ziemię opadają kawałki mięsa, oderwane dłonie, stopy... Ktoś oddał swoje życie pragnąc się zemścić za matkę, ojca, dziecko... a może najmilszą, zgwałconą przez szwadron wygłodniałych podrostków. W tłumie wybucha panika. Siły porządkowe szybko opanowują sytuację. Korton żołnierzy oddziela sprawnie widzów od miejsca zdarzenia. W tej chwili pada seria z erkaemu. Jedna, druga, trzecia. Z okna któregoś z pokoi dawnego hotelu „Adlon” tłucze ktoś po zebranych nie bacząc kogo trafia. Padają kobiety, dzieci, żołnierze... najeźdźcy. Wojna się nigdy nie kończy. Zawsze jest o co walczyć. Zawsze. Janek pojmuje, że wojna to tylko instrument władzy, lekarstwo na chciwość ludzką i problemy wewnętrzne państwa. – Ciekawe, co teraz powiesz? - zapytał cherubinek, widząc jak jego podopieczny otwiera oczy. – Cóż mam powiedzieć? – Powiedz jak ci się podobało? Zabijanie, wojna, wyzwolenie... – Wcale. Nie podoba mi się umierać, ale jeszcze mniej podoba mi się zabijanie. Teraz wiem, że inni ludzie też mają uczucia, kogoś kochają i są gotowi za tą odrobinę własnego świata oddać życie. W mgnieniu oka bez własnej woli można zmienić strony frontu, a tedy... niech Bóg ma mnie w swojej opiece! Ta wojna to mus? – Nic nie jest nieodwołalne i nie do ominięcia. Możliwe, że ktoś zmieni bieg historii i nie będzie ludzi o okrągłej jak księżyc twarzy. – Ludzi? – Wiesz, nie mogę wiele więcej już powiedzieć, ale ich jest dwóch. No, a teraz czas do domu. Żegnaj Janek. Zobaczymy się zapewne kiedyś ponownie. Aniołek znikł, a wraz z nim zielona, bezkresna polana, błękitne niebo i strzelające wesoło polana w ognisku. Dziecko ogarnęła ciemność. * – Janek! Obudź się! Janek! - zrozpaczony głos matki wżerał mu się w mózg, rozbrzmiewał w nim echem, czyniąc bolesne spustoszenie. Chłopiec nie wiedząc gdzie jest i co się z nim dzieje otworzył powoli oczy. Nad nim klęczała kobieta. Jej zalana łzami twarz wykrzywiona w cierpieniu rozpogodziła się. Szczęście zawitało na jej twarzy. – Ludzie! Ludzieee! On żyje! Moje dziecko! krzyknęła i przytuliła go do piersi nie bacząc na to, że mógłby mieć coś złamanego – Mój chłopczyk! – Pani go tak nie szarpie. Jeszcze mu coś się przestawi. Lepiej poczekać na lekarza – poradził ktoś spośród gapiów. Kobieta jednak nie myślała o tym, aby puścić swoje dziecko. Całowała chłopca, głaskała, szeptała czule do jego ucha słowa bezgranicznej radości. Janek już przypomniał sobie kim jest ta kobieta. Jego matka. Jedyny przyjaciel jakiego miał na świecie. Kiedy przyjechała karetka, malec był na tyle przytomny, aby odpowiedzieć na pytanie, co się stało i jak się czuje. Pomimo zapewnień, że już jest dobrze, lekarz zdecydował wziąć malca na obserwację i prześwietlenie. Wstrząs mózgu był pewny, ale nie raz już się w wieloletniej praktyce mężczyzny zdarzało, że nie zauważony wylew wewnętrzny po takim upadku doprowadził do zgonu pacjenta tylko dla tego, że nie był w krytycznym okresie pod obserwacją. Dzieciaka położono na noszach i w towarzystwie matki przewieziono do szpitala. Chłopiec nadzwyczajnie szybko wykaraskał się z drobnych obrażeń, jakimi skończył się jego karkołomny upadek z wysokości kilku pięter na ziemię. Konary drzewa podrapały go nieźle, ale też wyhamowały tempo. Cały incydent skończył się bez szkód. Jedynie, i to dziwiło matkę, dziecko przestało biegać z wyimaginowanym karabinem w garści po podwórku. Teraz najwięcej czasu spędzało nad książkami czytając z wypiekami na twarzy przygody Pana Samochodzika, Tomka, a nawet zaglądając do bajek, które cieszyły się powodzeniem raczej u dziewcząt. Matka nie przejmowała się zbytnio tą zmianą. Wiadomo, czytanie jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Kiedy Janek odkrył świat Juliusza Verne, zainteresowania jego skierowały się ku technice i wiedzy. Kiedy w siódmej klasie pokazała się w szkole chemia, a fizyka stała się w końcu trudną, chłopiec został prymusem. Z dawnego, rozczochranego oberwańca, wyrósł przystojny, spokojny młodzieniec o złotych rękach. Co by w nie nie trafiło wszystko potrafił naprawić. W czasie odwilży na początku lat osiemdziesiątych jego matka zapoznała, po wielu latach poświęconych dziecku, mężczyznę. Podobał się on nie tylko jej, ale i u syna znalazł otwarte serce. Już po niedługim czasie odbył się ślub, a młoda para, wraz Janem wyjechała do USA, gdyż stamtąd pochodził ojczym chłopca. Lata mijały. Język okazał się niewielką barierą dla oczytanego i inteligentnego młodzieńca. College, uniwersytet zakończony dyplomem, potem specjalizacja. W połowie lat dziewięćdziesiątych Jan Małkowicz, zwany w nowej ojczyźnie John Malkowitz, miał w kieszeni dyplom inżyniera lotnictwa. Lubiąc swój zawód starał się zawsze być w centrum zdarzeń, dzięki czemu zdobył wiele cennych doświadczeń. Przypadkiem, podczas wycieczki do starej ojczyzny poznał kobietę, która mu tak zawróciła w głowie, że wrócił do Polski i zamieszkał w kraju. Był to już okres, kiedy Polska znalazła się w NATO. Inżynier Malkowitz nie miał problemów ze znalezieniem pracy. Miał wspaniałą reputację, a niedawno zmienione doktryny polityczne otworzyły mu nieoczekiwane możliwości. Wkrótce pracował przy serwisowaniu samolotów wojskowych. Lubiany, kompetentny, zdobywał sobie przychylność i zaufanie w pracy i wspinał się po szczeblach kariery. Na początku roku dwa tysiące cztery rozpoczęła się kampania wyborów prezydenckich. Dotychczas Jan nie interesował się zbytnio polityką, lecz teraz się to zmieniło. Twarz jednego z kandydatów była mu dobrze znaną. Nie wiedział, kiedy go widział, ale czuł, że na jego widok wszystko się w nim burzy. Pewnej nocy przyśnił się mu śmieszny, uskrzydlony bobas. Obudził się momentalnie zlany potem, roztrzęsiony ze strachu. Przypomniał sobie gdzie widział tego człowieka o księżycowej twarzy! Wybory w roku dwa tysiące piątym, zakończyły się dwudziestego trzeciego października, w drugiej turze, wygraną kandydata PiS. Nowy prezydent od początku swojej kadencji przyjął jasną pozycję wobec państw ościennych i odpowiednio do niej kształtował swoją politykę. Jan widywał sporadycznie jego wystąpienia w mediach. Przewracał mu się wtedy żołądek ze strachu, na myśl, do czego może doprowadzić ten człowiek. Przeżycia majaku z dzieciństwa nie odpłynęły w niepamięć. Wręcz odwrotnie! Z dnia na dzień stawały się ostrzejsze, jaskrawsze, nabierały głębi. W Janie rosło coraz silniej postanowienie zakończenia okresu władzy tego człowieka. Nadzieja na przegranie przez niego następnych wyborów była nikła. Cały naród popadł w histerię. Jan pamiętał doskonale ulice miast wypełnione trzeciego maja tłumami jego zwolenników, tak samo jak nie zapomniał jego twarzy, widzianej podczas płomiennego przemówienia. Sen nabierał nieuchronnie rzeczywistych kształtów! Czuł, że jest tylko jedna droga do tego celu, ale jak się do tego zabrać? Nawet ze swojej pozycji nie miał dostępu do tego człowieka. Zresztą jego popleczników musiał też wziąć pod uwagę. Byli oni odpowiedzialni za plany, a postać konsolidująca naród w celu ich uiszczenia, mogła się z powodzeniem zmienić. Przypadek chciał, że do hangaru trafiła prezydencka maszyna na przegląd przed lotem do Smoleńska... Dziesiątego kwietnia roku dwa tysiące dziesiątego maszyna prezydencka, kołująca do lądowania na lotnisku w Smoleńsku roztrzaskała się przed osadzeniem kół na pasie startowym. Wraz z prezydentem zginęło wiele wybitnych osobistości. Państwo i naród pogrążyła żałoba. * Jan nie miał wyrzutów sumienia. Cena życia dziewięćdziesięciu sześciu osób była niską, jeżeli wziąć pod uwagę, jak wiele ofiar mogła kosztować wojna. Najważniejszym było jednak, że naród Polski oprzytomniał. W końcu zaistniała realna szansa na otwarcie się do Europy. Dwa lata po przykrych wydarzeniach kwietniowych na nasz kraj zwróciły się oczy wielu narodów. Polska będzie gościć po raz pierwszy w swojej historii drużyny i ich kibiców z całej Europy. To już jednak jest zupełnie inna historia... Szczecin – Berlin kwiecień, mai 2012