pdf - Ebooki123
Transkrypt
pdf - Ebooki123
Michał Krupa „Maślana. Czas pokoju” Copyright © by Michał Krupa, 2015 Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, sp. z o.o. 2015 Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy. Skład: Jacek Antoniewski Korekta: Paweł Markowski Projekt okładki: Michał Krupa ISBN: 978‑83‑7900‑327‑3 Wydawnictwo Psychoskok, sp. z o.o. ul. Chopina 9, pok. 23, 62‑510 Konin tel. (63) 242 02 02, kom. 665 955 131 http://wydawnictwo.psychoskok.pl e‑mail: [email protected] S iedzę. Siedzę i odpoczywam z czystym sumieniem oraz po czuciem dobrze wykonanej pracy. Zaciągam się dymem pa pierosowym, czuję jak setki tysięcy chemicznych świństw przelatują mi przez gardło, tchawicę, oskrzela i trafiają do płuc. Rzadko to robię. W zasadzie to nie lubię palić, ale ta cała mi sterna otoczka towarzysząca paleniu, pozwala mi się uspokoić i zająć myśli czymś błahym i mało istotnym. Czuję, jak nikoty na uderza mi do głowy. Zaciągam się jeszcze raz i przytrzymuję dym w płucach na bezdechu. Tym razem uderzenie legalnego narkotyku prawie zwala mnie z pieńka na którym siedzę. Wy puszczam dym i wpatruję się w papierosa. W zasadzie to tylko część papierosa. Filtr ułamałem. Jak palić, to palić, a nie udawać. Końcówka camela jest jakaś pogięta no i zabarwiona na czer wono. Żar palącego się tytoniu przedziera się wolno przez bibu łę i pochłania resztki krwi, które w jakiś niewyjaśniony sposób przedostały się do środka paczki papierosów. Ciekawe… Oglą dam siebie. Najpierw rękawy skórzanej kurtki, później koszu la, spodnie, buty. Ręce. Wszystko umazane we krwi. Zaciągam się ponownie. Tym razem jednak koncentruję się na tym, co otacza mnie dookoła. Tak, widok natury nie zmienił się. Małe iglaczki samosiejki ściśnięte wzdłuż leśnej drogi. Gdzieniegdzie mała, karłowata brzoza. Byłby to typowy widok podmiejskiego lasu, gdyby nie ten wielki konar leżący na środku leśnej drogi i ludzkie przedramię obok niego, trzymające kurczowo pistolet. 3 No i jeszcze te resztki trzech ciał, których członki wciąż dygo cą porozrzucane na długim odcinku drogi. Krew, która zdąży ła już wsiąknąć w żółtawy piasek drogi, zabarwiła go, tworząc artystyczną wizję drogi do piekła. Nadal siedzę i kończę palić papierosa. Na ten luksus nie zawsze mogę sobie pozwolić, ale tym razem jestem w lesie, na odludziu i ze sprzątaniem miejsca pracy mogę jeszcze poczekać. Jestem już w takim wieku, że nie lubię się spieszyć. Jest jeszcze wiele innych cech mojego charak teru, które albo się zmieniły wraz z upływem czasu, albo zani kły, lub pojawiły się jako udoskonalenie mojego JA. Słońce ostro przypieka… w końcu mamy lato. Polskie, suche lato. Nie, żebym tym się specjalnie teraz przejmował, ale nie padało już wiele dni, a może nawet tygodni. Jednak, gdy pracowałem, wznosząc się na wyżyny moich umiejętności, kurz wzniecony szybkimi rucha mi czterech osób był bardzo upierdliwy. Nie dosyć, że mało co było widać, to zatykało i wysuszało usta, nos i gardło. Dlatego taki bajzel dookoła mnie. Cięcia były często przypadkowe i nie równe. Minęło mnóstwo czasu, zanim wreszcie czystym uderze niem odrąbałem głowę jednemu z nich. Musiał niestety stracić najpierw jedną rękę i dłoń drugiej. Starzeję się. Pozostała dwój ka, po zdecydowanym ataku przeszła do defensywy, broniąc się przed moim mieczem czym popadło. Dlatego leży ten konar na środku drogi. Jeszcze raz obejrzałem siebie samego. Krew zdą żyła już wyschnąć i stworzyć razem z piachem skorupę, która osiadła na moim ubiorze. Płaszcz cenię sobie najbardziej. To warzyszy mi zawsze i wszędzie, niezależnie od pogody i sytu acji. Bez niego jestem bezbronny i czuję się nagi, jak niemowlę. Generalnie moje usługi nie przewidują sprzątania po robo cie. Tym razem jednak sytuacja wygląda inaczej. Mój kontrakt 4 jest na określony czas, a nie na określone zadanie. Tym razem zgodziłem się siedzieć tu, na tej drodze i nikogo nie przepuścić. Poprawka. Każdego, który się zbliży, mam zabić. Potrzebuję kasy. Na rynku zrobił się zastój i niestety coraz trudniej znaleźć porządne, godne moich umiejętności, zadanie. No więc siedzę sobie na tym pieńku już cztery dni, popijam mój ulubiony płyn z piersiówki, zjadam donoszone mi jedzenie i czekam. Czasami zabijam. No i sprzątam. Wybrałem to miejsce z kilku powodów. Pieniek po ściętym drzewie znajduje się w cieniu. To po pierw sze. Po drugie, mam całkiem dobry widok na drogę i okolicę. Zagajnik po obu stronach jest tak gęsty, że każdy, kto miał aż tak nie po kolei w głowie by się przez niego przedzierać, narobiłby ogromnego hałasu. Po trzecie, jakieś piętnaście metrów w głąb lasu znajduje się lej po bombie z drugiej wojny światowej i do niego właśnie postanowiłem wrzucać nieczystości i odpady po pracy. Jeszcze łyczek z piersiówki i do pracy. Ściemnia się. Posiedzę jeszcze z godzinkę i położę się spać. Mam tu warować w sumie pięć dni. Pozostał jeszcze jeden. Po tym okresie dostanę umówione pieniądze. I to też było do dupy w tym całym kontrakcie. Nieważne ilu zabiję, cena bę dzie taka sama. Nikt nie może nawet zbliżyć się od tej strony do leśniczówki. Dlaczego to miejsce jest tak ważne dla mojego pracodawcy, nie pytałem. W tym fachu lepiej nie wiedzieć zbyt wiele, a ja dowiedziałem się dosyć na rozmowie kwalifikacyjnej 5 i jeszcze więcej w ciągu tych paru dni. Nie mogę jednak prze stać zastanawiać się. To wszystko jest jakieś dziwne. Nie to, że mam zabijać, ale to, kto się tym miejscem interesuje. Nic nie wzbudziło mojej czujności, gdy pojawił się ten jeep na krakow skich blachach. Miecz miałem schowany, lecz gotowy do uży cia. Stanąłem wtedy na środku drogi i pokazałem ręką znak, by się zatrzymali. Oczywiście zrobili dokładnie odwrotnie niż ich prosiłem i przyśpieszyli. Myślę, że zamierzali wziąć mnie na maskę i później włączyć wycieraczki. Ja jednak zrobiłem tylko ledwo widoczny unik w bok i mieczem rozpłatałem im przednie koło. Walnęli czołowo w drzewo obok mojego pieńka. Wyszło dwóch. Zdziwiłem się, bo wcześniej widziałem trzech. Potem okazało się, że ten trzeci miał pecha i wystająca gałąź drzewa najpierw przebiła przednią szybę, a później wbiła się prosto w jego otwarte usta. Tego, jak już wspomniałem, dowiedziałem się dopiero później, gdy miałem zabrać się za sprzątanie. Mój miecz poradził sobie z tymi osobnikami bardzo szybko. Nawet nie pamiętam dokładnie, który padł pierwszy. Jeepa odstawili na złomowisko pracownicy mojego obecnego szefa, a ja roz dziewiczyłem lej po bombie. Jedna z wielu zwykłych akcji. Ich śmierć przeszła obok mnie i nawet nie wpisałem jej do kata logu przyszłych nocnych koszmarów. Jednak następnego dnia było już zupełnie inaczej. Dziwniej, bym powiedział. Wstawał nowy dzień w podmiejskim leśnictwie. Ptaszki śpiewały, dzięcioł z uparciem robił to, co mu matka natura kazała, a ja wychodzi łem z mojego barłogu. Chwila na poranną toaletę, czyli wydłu banie paznokciem zasuszonej ropy w kącikach oczu, oraz łyk z mojej piersiówki. Nigdy nie używałem szczoteczki do zębów, ale za to codziennie rano, od dawnych czasów, przepłukuję usta 6 moim wysokoprocentowym eliksirem i później go połykam, by także oczyścić resztę mojego ciała. Już miałem zabrać się za śniadanie, gdy zobaczyłem na drodze jakieś dwie postaci. Były jeszcze daleko i nie potrafiłem poznać, kto to, lub co to. Mia łem jednak przeczucie, że tym razem na głodniaka będę musiał zapracować na pensję. Odezwał się mój instynkt przetrwania, wyćwiczony do absurdalnie wysokich możliwości. Nie rozu miałem dlaczego, ale jemu zawsze ufam bezdyskusyjnie, dla tego wstałem i wyciągnąłem miecz tak, by zbliżające się osoby go zawczasu zauważyły. Tak, wtedy je zobaczyłem dokładnie. To były dwie kobiety, idące w moim kierunku. Ani nie zwolni ły, ani nie przyspieszyły na mój widok. Po prostu szły, zbliżały się. Zacisnąłem dłoń na rękojeści miecza i czekałem, aż podej dą bliżej. Mój zmysł, dzwoniący z pełną siłą w głowie, dawał do zrozumienia, że te dwie dziewoje nie przyszły tu szukać jagód. Jakieś dziesięć kroków ode mnie zatrzymały się jak na komendę. Wtedy mogłem im się lepiej przyjrzeć. Przede wszystkim były ubrane identycznie, jakby wyjechały z tej samej fabryki, jakby były tym samym trybem w jakimś kapitalistycznym monstrum. Czarne spodnie opinały im uda. Czy pośladki też? Wtedy jesz cze nie mogłem tego stwierdzić, ponieważ stały do mnie przo dem. Spod czarnych, chyba skórzanych, kurteczek wystawały końcówki identycznych golfów. Usta piękne, czerwone i soczy ste, a włosy w kolorze kasztana o długości akuratniej do chwy cenia przy bardziej agresywnym seksie. Zrobiło mi się jakoś tak miękko w podbrzuszu, a poniżej bardziej twardo. Nic dziwne go. Od dawna nie miałem kobiety, a tak ponętnej, jak te dwie przede mną, chyba nigdy w życiu. Alarm w głowie sprowadził mnie jednak szybko z powrotem. Zapytałem: 7 – Czego tu szukacie panienki? To nie miejsce dla was. Odej dźcie stąd. Było to ewidentne złamanie rozkazu. Miałem wszystkich za bijać, wszystkich, których zobaczę. Nie odpowiedziały. Patrzyły tylko na mnie, trzymając ręce wzdłuż tułowia. Sytuacja stawa ła się delikatnie mówiąc niezręczna. No co? Miałem je tak po prostu pochlastać?! Niech wyjmą przynajmniej jakąś broń! Na to nie musiałem długo czekać. Jedna z nich, nazwijmy ją „pra wą” skoczyła w moją stronę, rzucając we mnie dwoma nożami o długości bagnetu. Nie miałem czasu zastanowić się, skąd ona je wytrzasnęła. Zrobiłem szybki unik i jak w zwolnionym filmie widziałem ostrza drące powietrze obok mnie. Gdy odwróciłem wzrok na „prawą” akcja przyśpieszyła pięciokrotnie. Nagle po czułem jak wskakuje mi okrakiem na brzuch, splata nogi na moich plecach i je zaciska. Chwyciła się przy tym moich uszu i zaczyna się makabrycznie śmiać. Poczułem ten ucisk, ale naj bardziej zdenerwował mnie ból uszu. Nie myśląc za długo, bo to jest niewskazane w profesji, którą wykonuję, chwyciłem od tyłu jej kasztanowe włosy i pełną siłą przyrżnąłem jej czołem w moje. Moja czaszka to wytrzymała, jej rozpadła się jak kokos na dwie połówki, po czym panienka zwiotczała i spadła ze mnie jak szmaciana lalka. Przez chwilę nie mogłem dopatrzeć się tej „lewej”. Powodów tego stanu było kilka. Przede wszystkim po rozłupaniu kokosa poczułem chwilowy ból głowy. Do tego do szła krew zmieszana z resztkami mózgu „prawej”, która zalała mi całą twarz, a chyba najważniejszym powodem był fakt, że „lewa” nie była już tak naprawdę „lewą”, lecz „tylną” jeżeli miałbym być dokładny. Jej obecność za moimi plecami bardziej poczułem niż zobaczyłem. To był chyba kopniak w nerki, ale przynajmniej nie 8 nóż. Odwróciłem się najszybciej jak tylko potrafiłem, ścierając posokę z twarzy. I tu nastąpiło zderzenie mojej szczęki z jej bu tem. I jeszcze jedno, i jeszcze jedno. Przewróciłem się i jak przez mgłę zobaczyłem jak do mnie powoli podchodzi. Ręką wyma całem mój miecz. Chwyciłem go, ale ona była szybsza. Kopnęła w niego i stal poleciała głęboko w zagajnik. – Kopiesz mój miecz suko?! – pomyślałem i to wystarczyło. Nikt, nikt nie będzie po niewierał mojej broni! Ona zaśmiała się, jak jej poprzedniczka i jak jej poprzedniczka zwiotczała jak szmaciana lalka po strzale z dwururki z obciętą kolbą, którą trzymam pod moją skórzaną kurtką. Mam wiele asów w rękawie. Pamiętam, że spociłem się w ten piękny poranek i faktycznie ich spodnie seksownie opina ły pośladki. Miałem sposobność dość dobrze się im przyjrzeć, gdy przenosiłem je do leja po bombie. Nie jestem jednak na tyle zdesperowany i zboczony by coś z tym zrobić. Profesjonal nie przejrzałem wszystkie kieszenie obu obecnych nieboszczek. Nic niestety nie znalazłem. To dało mi do myślenia, ponieważ nie miały nawet dowodu osobistego, czy tak prozaicznej i po wszechnej w wyposażeniu młodych kobiet, paczki z prezerwa tywami. Zacząłem podejrzewać, że chyba wdepnąłem w jakieś śmierdzące gówno. Moje zwoje nerwowe działają niezbyt szyb ko i dlatego dałem sobie trochę czasu nad wyciąganiem jakich kolwiek wniosków. Śniadanie, potem dwa łyki z piersiówki. Tak, teraz można pomyśleć. Wnioski tego dnia nie były zbyt odkryw cze. Dwa dni, kila trupów. Lej w tym tempie szybko się zapełni i będę zmuszony znaleźć, bądź wykopać nową dziurę. A dzisiaj jeszcze ta dziwna rodzinka. Niby rodzice z dziec kiem na spacerze w lesie. No i tak samo jak ostatnio. Idą w moją stronę, jakby byli w jakimś transie. Nie odpowiadają na zaczepki 9 słowne, a gdy podeszli bliżej, jak nie zacznie się rozpierducha. Ten mały był najgorszy. Niby dzieciak, ale był tak szybki, że nie mogłem go celnie trafić. Dopiero później udało mi się odciąć mu głowę. Niezła rodzinka! Nie ma co! Siadłem na pieńku i zacząłem składać wszystkie elementy do siebie. Najpierw jeep z dwoma, nie, trzema osiłkami, potem jakieś dziwne dwie laski, a teraz ta trójka. Elementy te nijak do siebie nie pasowały. Może to i dobrze. Co mnie obchodzi kogo zabijam? Przecież nie robię tego dla zabawy. Odsiedzę jeszcze swoje do jutra, zgarnę wypłatę i zmywam się stąd. Wieczorem, gdy już dobrze zasnąłem, poczułem czyjąś obec ność. Nie usłyszałem, ale poczułem. Otworzyłem oczy, tym ra zem ściskając rękojeść dobrego, starego bagnetu z czasów wojny. Nigdy mnie nie zawiódł, ani mojego poprzednika. Chyba, bo z tego co mi powiedziano, jego pierwszy właściciel zginął pod czas bombardowania. W tym wypadku bagnet jest bez winy. Wy ostrzyłem zmysły na sto osiemdziesiąt procent. Te dwadzieścia zostawiłem na chwilę ataku. Tak, czuję dwie osoby, skradające się centralnie po drodze koło mojego legowiska. Leżę bez ru chu, bez oddechu, na prawie wstrzymanym biciu serca. Idą po mnie, czy też chcą się przekraść? Jednak idą dalej. Albo mnie nie zauważyli, albo nie chcieli budzić. Dobra moja. Uruchomiłem pozostałe dwadzieścia procent, po cichu wypełzłem z barłogu i zakradłem się do napastników od tyłu. Teraz widziałem ich 10 wyraźnie, choć noc była ciemna i bezksiężycowa. Bez zbytnich ceregieli zatopiłem bagnet w plecach jednego z nich i już miałem drugi, mniejszy nóż w dłoni, by poderżnąć gardło drugiemu. Sły chać było tylko jęki tego z bagnetem w plecach i upadek dwóch ciał. Jęki ustały, gdy zabrałem co moje. „Jutro już koniec” po myślałem i bez marudzenia zaciągnąłem trupy do leja po bom bie. Nie zasnąłem już. Czekałem do świtu na transport. Miałem dużo czasu, więc dokładnie zwinąłem swoje rzeczy i czekałem. Jeep podjechał według planu. Ani za wcześnie, ani za późno. Dwóch szerokich z ogolonymi głowami mężczyzn wysiadło z sa mochodu, pomagając mi pakować sprzęt. Spojrzeli w kierunku leja po bombie, ale nic nie powiedzieli. Musieli coś zauważyć, bo reszta załadunku odbyła się bez zbytecznych słów. Zasiadłem z tyłu i ruszyliśmy. Leśniczówka wyłoniła się po kilkuset metrach za zakrętem. Ja jednak o wiele wcześniej zorientowałem się, że jesteśmy pra wie na miejscu, ponieważ od dawna można było wyczuć w po wietrzu zapach palącego się drewna w kominku. Po jakiego diabła ktoś pali w kominku w tak upalne lato? A kogo właści wie to tak na prawdę obchodzi? Przynajmniej nie mnie. Tam, w tej leśniczówce, czeka na mnie kasa. Zabiorę ja i zmywam się stąd. Dookoła domostwa kręciło się mnóstwo ludzi. Jedni wy glądali na typowych tutejszych, a drudzy na typowych żołnie rzy mafii. Ci z bronią krzyczeli coś do miejscowych, zabawiając 11 się chyba w ten sposób w gestapowców albo w inne popular ne rozrywki młodzieży nowoczesnej. Ci drudzy, jak na zabawę przystało, grzecznie i pokornie pracowali i co rusz przyjmowali razy w dupę. Samochód został wpuszczony na posesję, a moja osoba stała się od razu punktem ogólnego zainteresowania. Nie mam pojęcia dlaczego. Czyżby krew na ubiorze? A może miecz dumnie unoszący się na moich plecach? Idąc w milczeniu, w asy ście dwóch nieuśmiechających się panów, dotarłem do otwar tych drzwi wejściowych. W środku było ciemno i duszno, lecz ja brnąłem dalej, byle tylko jak najszybciej załatwić swoje spra wy. Wszedłem do jadalni i zobaczyłem mojego pracodawcę, sie dzącego za starym, dębowym biurkiem. W całym, obszernym pokoju doliczyłem się ośmiu uzbrojonych mężczyzn, stojących na baczność i wpatrujących się w nicość po przeciwnej stronie, dwóch uzbrojonych w broń krótką, chodzących od okna do okna i jednego łysiejącego, siedzącego za biurkiem w rogu, pana w wieku około czterdziestu lat. Zapewne jakiś księgowy, albo coś w tym rodzaju. Ci pod ścianą są niegroźni, dopóki nie dostaną rozkazu zabicia mnie. Tych dwóch stanowi jako takie zagroże nie i przypuszczalnie to oni posiadają pilota do tych stojących. O księgowym nawet już zapomniałem. – Maślana! Witaj, siadaj, siadaj. Zaraz się rozliczymy. Pięk na robota, żeby tak wszyscy wywiązywali się ze swojej pracy, to, mój drogi, byśmy mieli dobrobyt w tej naszej Polsce, że hej! Ale sam widzisz, co jest. Każdy tylko o swojej dupie myśli i jeszcze patrzy, żeby ktoś ją podtarł. Takie parszywe czasy. Siadaj, napi jesz się czegoś? Tak, Maślana to mój pseudonim. Każdy w tym fachu marzy by go nazywano „twardziel”, „niszczyciel”, „szakal”, a do mnie 12 przykleiło się „Maślana”. I to tylko dlatego, że jakiś czas temu jednemu klientowi powiedziałem że „…to pójdzie, jak po maśle”. Poszło w świat i co tu, kurwa, poradzić. „Maślana” nie kojarzy się jednak z dowcipami przy kielichu w knajpie. Od lat wyrobiłem sobie dobrą markę i każdy zainteresowany wie, że jak Maślana podejmuje się czegoś, to prędzej umrze niż się wycofa, lub pod da. Maślana potrafi zadać śmierć na wiele sposobów. Zarówno bolesnych jak i szybkich. Wszystko zależy od klienta i jego moż liwości finansowych. Ten klient – Wiciewski – nie miał dokładnie sprecyzowanych preferencji. Nie powiedział „urwij im jaja tak, by poczuli, że umierają”, lub coś w tym rodzaju. Miałem tylko nikogo nie przepuścić tą leśną drogą. Dlatego z punktu wyjścia chciałem zabijać tak, by jak najmniej się narobić. – Nie, dziękuję. Rozliczmy się. Trochę mi się spieszy. Spieszyć mi się nie spieszyło, ale nie czułem się tutaj kom fortowo i wolałem opuścić towarzystwo tej małej armii. Nieste ty, nie dane mi to było. – Ciekawe, co byś powiedział z tym twoim scyzorykiem, jakbym wycelował w ciebie mojego kałacha? Trzeba być nieźle świrniętym, by latać z tym żelastwem i wierzyć, że jest się szyb szym od kul karabinu. Szefie, przecież to jest kurdupel! Ile on może ważyć, siedemdziesiąt kilo? Bez jaj. Nawet bez kałacha bym go rozwalił. To powiedział jeden z tych dwóch z krótką bronią. Spojrza łem na niego tylko po to, by wiedzieć, w którą stronę dokładnie mam zadać cios. Moje spojrzenie przyjął z lekkim uśmiechem na twarzy, pokazując jak tylko umiał swoją siłę i wyższość. No i głupotę. Fakt, jestem drobnej budowy ciała. Nie mam co się równać z nimi wszystkimi tutaj. Faktycznie, ważę coś około 13 siedemdziesięciu kilo, ale jakoś do dzisiaj przeżyłem w tym zwa riowanym świecie, a to już jest całkiem dobry wynik. Bez słowa przeniosłem wzrok na Wiciewskiego. Pytanie płynące z moich oczu wyczytał bezbłędnie, a i ja zrozumiałem jego wypowiedź wzrokową „nowy, nic na to nie poradzę”. Uniosłem lekko jedną brew, marszcząc czoło. To była jednoznaczna prośba o zgodę. Po tym pytaniu Wiciewski zdecydował się przejść jednak na język standardowy, bym chyba przez przypadek źle go nie zrozumiał. – Nie, nie Maślana. Zostaw go, on jeszcze się uczy. To nowy. – Co? O czym szefie mówisz! Jak ja się uczę?! – Zamknij się, Kronbaher!! – Niech stanie frajer z tym swoim mieczem! No dalej cwa niaczku, wstawaj! Spojrzałem jeszcze raz na szefa. Wyczytałem rezygnację i przy zwolenie. Nie czekałem długo. Właściwie, to w ogóle nie czeka łem. Kronbaher zorientował się, że coś jest nie tak, nie wtedy, gdy wyjąłem miecz z pochwy, ani nie wtedy, gdy robiłem trzy szybkie kroki w jego kierunku i nawet nie wtedy, gdy zamachną łem się. Ciąłem od dołu na ukos do przeciwległego obojczyka. Otworzył usta i spojrzał powoli na swój tułów. Jestem pewien, że wszystkie jego myśli krążyły teraz wokół jednego pytania, na które nie mógł znaleźć odpowiedzi. Czuł strach, bo wiedział, że nie ma zbyt wiele czasu. Myślę, że pytanie brzmiało, dlacze go dziwnie zsuwam się w bok, gdy po pierwsze ja tego nie chcę, a po drugie, gdy nie ruszam nogami. Sądzę, że odkrył tajemni cę gdy nagle koło jego oczu pojawiły się jego stopy. Po chwili także reszta ciała przewróciła się z charakterystycznym, stłu mionym plaskiem. Wytarłem miecz w szybko nabierającą ko loru czerwonego, białą koszulę Kronbahera. Miałem szczęście, 14 gdyż jeszcze chwila, a musiałbym szukać innej, czystej szmaty. Ja zawsze wycieram dokładnie miecz po pracy. Usiadłem z po wrotem na krześle. – A wy co się tak gapicie?! Posprzątać ten burdel, ale już! Krzyknął Wiciewski. Chłopcy uwijali się jak w ukropie. Raz, dwa, trzy i śladu po Kronbaherze nie było. Pomijając wielką, czerwoną plamę na podłodze. Tym zapewne zajmą się później. – I wypad mi wszyscy! Nawet „księgowy„wypadł. Zostaliśmy sami. – Maślana, coś ty taki nerwowy? Musiałeś go od razu rozwa lać? Nie mogłeś go tylko postraszyć? Na przykład zamiast ciąć go na pół, to tylko przyłożyć miecz do szyi? – Po pańskiej wypowiedzi wzrokowej zrozumiałem, że mogę go chlasnąć. – To nie było „tak, zabij go” tylko „ok, pokaż mu, kto tutaj jest kurduplem” – Wychodzi na to samo. W sumie. – Dobra, kurwa, nieważne. Upiekło ci się, bo jakbyś go zabił jutro, to bym się wpienił na dobre. Ale dzisiaj… Dzisiaj Kronba her miał dostać wypłatę i tak jestem parę tysiączków do przodu. Niestety, jestem także do tyłu o jednego człowieka. Maślana, że byś ty wiedział, jak trudno znaleźć dobrych ludzi do pracy. On może nie był mistrzem, ale nauczyłby się z czasem. Ci wszyscy z naboru z ulicy, to normalnie jakaś pomyłka jest. Wstał, odwrócił się do okna i splótł ręce na piersi. Zapadła chwila niezręcznej ciszy. Przynajmniej dla mnie. Po jakimś cza sie odezwał się jednak do mnie, patrząc ciągle przez okno. Co tam widział, nie wiem. 15 – Zaraz dostaniesz swoje pieniądze… chyba, że nie masz in nych planów na najbliższy czas i masz ochotę przedłużyć kon trakt o jakiś tydzień? Co ty na to? Odwrócił się do mnie, podszedł parę kroków i, co było do przewidzenia, usiadł za biurkiem. – Maślana, daję ci pięćset tysięcy polskich i prawdziwych złotych. Plus to, co już zarobiłeś. Poczekaj, jeszcze nic nie mów. Coś ci wyjaśnię. Nie miałem zamiaru nic powiedzieć, ale dalsza współpraca z nim niespecjalnie mi się uśmiechała. Posłuchać jednak mogę, czemu nie. – Jak zapewne się domyślasz, pracuję teraz nad dużą spra wą. Nie jakieś tam narkotyki, czy broń. Nie chłopie, to sprawa międzynarodowa, która mam nadzieję jest początkiem ścisłej współpracy na długie lata. Muszę jednak pokazać, że można na mnie polegać, że mam ludzi odpowiednich, takich jak ty na przykład. Nie będziesz siedział w lesie na jakiejś pierdolonej ścieżce. Towarzyszyłbyś mi jako prywatny ochroniarz i w razie czego zrobiłbyś porządek. Tylko w razie konieczności. Może nawet nie musiałbyś wyjmować tego żelastwa. Łatwe pieniądze dla kogoś takiego, jak ty. Powiem ci szczerze, że ty sam, choć nie jesteś wielkich rozmiarów, robisz wrażenie, a tego właśnie potrzebuję przed naszymi gośćmi. Co ty na to? Maksymal nie jeden tydzień. Trochę sobie pojesz, popijesz za darmochę, a i grosza wpadnie. W sumie, czemu nie? Mój skarbiec pusty, dalszych planów nie mam. – Dobra, niech ci będzie, ale zaokrąglimy sumkę do siedmiu set tysięcy i jestem twój. Aaaa i jeszcze wypłacisz mi tę stówkę, 16 którą już zarobiłem. Teraz. Muszę też pojechać do domu zała twić parę spraw. Mogę podjąć się zadania za trzy dni. Pasuje? Nagle wstał, uśmiechnął się i szybkimi, drobnymi kroczkami podszedł do mnie, wyciągając ręce w moim kierunku. – Oczywiście, mój drogi! Nie ma sprawy. Ja i tak zabawię na tym zadupiu jeszcze ze dwa dni, więc spotkamy się u mnie. Za trzy dni w mojej knajpie w Poznaniu. Borowski!!! Chodź tu! Robota czeka! Aha, moi chłopcy odwiozą cię do domu. Będzie szybciej. Zbyt szybko jak dla mnie zaczął rozwijać się bieg zdarzeń. Nie wiem kto to ten Borowski – to po pierwsze. Dlatego moja dłoń instynktownie usadowiła się wygodnie na rękojeści miecza. Po drugie, żadnych kierowców i innych palantów. Mój dom jest pilnie strzeżoną przeze mnie tajemnicą. Prędzej pójdę pieszo, niż zdradzę gdzie mieszkam. No, może mieszkam to za dużo powie dziane. Raczej, gdzie jest moja nora bezpieczeństwa. – Borowski, odlicz Panu Maślanie pełną stówkę. Okazało się, że szczęśliwym posiadaczem owego nazwiska był nie kto inny, jak „księgowy”. Wbiegł do pokoju ze strachem na twarzy i chyba też w gaciach. Nic nie powiedział, tylko po otrzymaniu rozkazu lekko się pochylił i wyciągnął maszynkę do liczenia pieniędzy. W czasie gdy banknoty przyjemnie szeleściły podczas przeliczania, Wiciewski wyjął swoją komórkę i do ko goś zadzwonił. Wydał krótką instrukcję: – Na jednaj nodze. Pieniądze otrzymałem w zgrabnie zapakowanej białej koper cie, którą schowałem do wewnętrznej kieszeni mojego płaszcza. Nic też nie powiedziałem, czekając chyba na pozwolenie odejścia. – Nie przeliczysz? 17