Bogdan Jaremin „Treny lipca”, Wydawnictwo

Transkrypt

Bogdan Jaremin „Treny lipca”, Wydawnictwo
Bogdan Jaremin „Treny lipca”, Wydawnictwo BERNARDINUM, Pelplin 2013, str. 76
piątek, 28 lutego 2014 09:55
Jolanta Szwarc
SMUTNA KONIECZNOŚĆ
Bogdan Jaremin dedykuje wydane ostatnio Treny lipca zmarłej żonie – Annie i opatruje je
mottem:
Za Ivo
Andriciem
przyjąłem: „płaczę nie dlatego, że zmarła, lecz że była śmiertelna.
Kochanowskiemu
wyznaję dług niespłacalny. „Śmierć zbytek wszytki z szaty świata strząsa”.
Szczególnie Jan z Czarnolasu staje się patronem tego ogromnego, bo wraz z „Kodą” i
„Epilogiem” liczącego pięćdziesiąt dziewięć utworów, cyklu trenów.
Wskazują na to również motta, odniesienia wewnątrz wierszy, a nawet słownictwo. Czuje się
delikatną łączność między poetami, boć obaj opłakują osoby bliskie – córkę i żonę. Z punktu
widzenia żywych, a szczególnie wierzących, rozpacz po zmarłym dziecku była nie na miejscu,
bo przecież istniała pewność jego niewinności, a zatem „powiększenia grona aniołków”. Dlatego
rodzice i bliscy raczej powinni się cieszyć, a nie rozpaczać. Po śmierci dziecka niewskazane
było noszenie żałoby. Inna sprawa jest z osobą dorosłą, która w życiu już wiele zdziałała. Tu
smutek był jak najbardziej uzasadniony i wcale nie musiał być wywołany lękiem przed mocami
piekielnymi. Wylewając żale, bardziej zajęci jesteśmy sobą, naszą tragedią, żalem, niż zmarłym.
Pascal powiedział: „Nie musimy bać się śmierci, bo gdy my jesteśmy, śmierci nie ma, a gdy jest
śmierć, nie ma nas.” Jednak z punktu widzenia żywych jest ona całkowicie niepojęta. Rodzą się
w nas dziesiątki retorycznych pytań. Pojawia się brak zgody na kropkę kończącą zdanie, do
którego można by dopisać drugie, może nawet wielokrotnie złożone. Intensywnie zaczyna
działać wyobraźnia.
Dom mój zamyślony, zmyśla kogoś / jakby nawiedzony strasznym
lata żarem / to skrzypnie znienacka, załka coś w kominie / to więźba ciemno jęknie pod
1/6
Bogdan Jaremin „Treny lipca”, Wydawnictwo BERNARDINUM, Pelplin 2013, str. 76
piątek, 28 lutego 2014 09:55
własnym ciężarem.
Odejście bliskiej osoby zakłóca rytm świata, coś
zadziałało destrukcyjnie, coś uległo zniszczeniu. Pojawił się chaos. Autor widzi przywrócenie
ładu w poezji –
nim przyjdzie, co przyjść ma, do
wiersza / mnie pióro nie przynaglaj, na kartce ciszy / cieni inkaustem i czerwieni szminką /
niespokojne sprzęty same świt napiszą
. Pojawia się cień nadziei. Po smutku nocy we właściwym czasie w końcu zaświta. Wymaga to
gestu zaklinania.
Stuk puk, natręcie pamięci / to twój kostur, prawda // wiem że nie przestaniesz / stuk puk, zlituj
się nad sercem.
Powiernikiem swoich żalów uczynił poeta lipiec i lipę. Lipa, wiadomo, miododajne i święte
drzewo, w przeciwieństwie do dębu noszące typowo żeńskie cechy. Córkę Okeanosa, zresztą
na jej prośbę, bogowie zamienili w lipę. W Rzymie uważana była za znak miłości i poświęcona
Wenerze
. Natomiast lipiec, jak rozumiem, był dla poety tym, który podarował mu miłość i zabrał –
prawiem ją przez ciebie zapomniał boleśnie.
Ale czy miłość można odebrać, zabrać, zapomnieć o niej? Przecież była i jest, tylko
przemieniana, odmieniana w czasie. A więc
biegnijcie ze mną, za nią lipce śniade, rumiane
. Niech goni miłość chłopak, dojrzały mężczyzna, starzec aż do momentu, gdy doścignie go
pustka, nicość, śmierć.
Nastąpił kres ukochanej, zatrzymał się zegar biologicznego istnienia, ale przecież ze
skoszonego zboża wyłuskuje się ziarna, żeby stały się pokarmem dla żywych, a część z nich
ponownie oddaje się ziemi, by się odrodziły.
W trenie VIII znalazłam potwierdzenie mojej myśli – rozbierz się z marzeń słomianych / nagą
cię wezmę w gęste moje zboża / w gorczycy i maków niesyte splecenie / do chmurki ostatniej
cię rozbiorę / w grudkę gliny, w ziemię czarną ubiorę
. Oddana ziemi traci swoje życiowe kształty, właściwości, ale wskrzesi ją poeta i powie:
panno przejrzysta w czepku wiersza // jakaś ty pylna, biała, śmiertelna / i do ostatka pierwsza.
I z taką zrodzoną w wierszu, a dojrzałą do innej już miłości odnowi w lipcu zaślubiny bohater.
Pan młody i oblubienica stają się elementami przyrody. On – konkretny puchacz jej
przemądrzały,
świerszcz nienośny, przy lampie ćma szara miłości
, ona – oblubienica traw, jagód, lip, z których podobno pochodzi życie, i w których schronienie
znajdują dusze. On – niepozorne żywe stworzenie weźmie do swego życia ją – wietrzną, śnioną
w miodowej poświacie. Osobliwie wygląda też orszak ją prowadzący. Mamy szereg
spersonifikowanych wiejskich rekwizytów – dziewanny, pokrzywy, babki, płoty, ganek,
przydrożne świątki, które dążą
2/6
Bogdan Jaremin „Treny lipca”, Wydawnictwo BERNARDINUM, Pelplin 2013, str. 76
piątek, 28 lutego 2014 09:55
przed lipcowe ołtarze pogody /…/ na zaślubiny krótkie, póki wieczność we mnie
. Tak stwierdził mieszkający w świecie żywych pan młody. Ona, jak na posażną pannę
przystało, wniosła mu bogate wiano – testament.
Tobie wszystko: zieleń, koty, kosy zapisuję w darze / słowa i wróble obmyte w kałuży, czyste i
gromadne // już tobie i Lutnia moja świeci i srebrny miłorząb / czasu tylko w spisie inwentarza
braknie
. Ślub, zapis, wiano, spuścizna, natchnienie poetyckie płynące z gwiazdozbioru Lutni lub tej
odziedziczonej po
Kochanowskim
, to jest możliwe, ale już nigdy razem nie zanurzą się w czasie. Ona już to wie –
spiesz się do mnie, przecież nic już czeka.
On słyszy i wierzy, że
z gołębnika nieba słodkie gruchanie dobiega
, dlatego będzie ją wspominał, szukał w świecie jak dziecko bawiące się w „ciepło – zimno”, jak
dziecko pragnie kołysanki, utulenia, a ją – jej ciało:
kołysz ją, kołysz, bzie czarny /…/ złóż ciało do wiersza skrzynki drewnianej / w słowne ją spowij
wianki, w lata malowanki / konika włóż struganego / niewysłowienie.
Na nic jednak próby wierszy słowne, nic już do prawdziwego życia jej nie przywróci. Nawet Bóg
lipca cierpiący ogrójcowe męki, znający tajemnice miłości i śmierci nie zmiłuje się, dlatego
podmiot liryczny odgraża się –
o pełni się ciebie zaprę po trzykroć, sennie.
Jeśli nie można mieć z powrotem żywej, to choć pisać o niej, ale jak? Chyba małymi słowami,
one wyżej i szybciej się unoszą. Poeta wyznaje swój gniew do świata, pragnienie śmierci, ale
życie w nas przetrwa, mimo że pod lipą kot tłusty się czai z umorusanym krwią i oblepionym
piórkami pyskiem. Jakiego ptaszka zżarł, który będzie następny? Ona jest jednym z tych
ptasząt, a on będzie jej nocnym śmierci bardem. Po zgiełku dnia, późną nocą, ze zdjęciem
ukochanej najczulej się ją wspomina i szuka jak
Orfeusz
Eurydyki
. Tęsknota i ból stają się przyczyną choroby. Teraz lekarzu zdiagozuj ją i lecz się sam. Takie
rozpoznanie znajduję w trenie XXV.
Znam twoją słabość lipcu, na miłość chorujesz / słabuje twa zieleń, chłód poranka, żar południa
czuje / w siebie zanurzony, w nastroje kapryśne, myśli ciemne / w objęciach światło zatrzymać
próbujesz daremnie
. A jakie leczenie? Dalsze rozpamiętywania nie przyniosą zdrowia. Jest wegetacja,
beznamiętność, kurz, milczenie, brak tlenu, wiersze bezpotomne, nocne treny, twarze blade i
żyć tak można długo, sączyć się miodowo, upojnie, wygodnie aż do wyczerpania. Poeta wie, że
w końcu wszyscy umrzemy. Czas wreszcie uspokoić wewnętrzną wrzawę, poszukać spokoju.
Niech
lipce czarne
oddadzą ją wreszcie, taką prawdziwą nie spaloną słowem.
3/6
Bogdan Jaremin „Treny lipca”, Wydawnictwo BERNARDINUM, Pelplin 2013, str. 76
piątek, 28 lutego 2014 09:55
Gdy w 1982 roku Stanisław Barańczak dowiedział się o śmierci żony Jacka Kuronia, poczuł
nieodpartą chęć poświęcenia wiersza jej pamięci. Przez kilka tygodni mocował się z tekstem.
Było to psychiczne samoudręczenie, dopóki poeta nie odkrył dobrego rozwiązania literackiego.
Coś takiego jest w poezji, że – jak wyznał później – silne, bolesne, głębokie przeżycia wcale nie
negują tak samo silnej radości z napisanego dobrego utworu.
Bogdan Jaremin pisze: Żyję w tobie, z ciebie żyję, śmierć jak czerw toczę /…/ dawnoś już
niema, w cieniach masz spocznienie / miody kochanowskie spija twój kochanek / za tobą żale
gorzkie-słodkie wlewa w dzbanek / serce zielone łaskocze piórka imieniem.
Jeszcze raz zwróci się z apostrofą do lipca o ukojenie. Zdaje sobie sprawę z tego, że w swym
bólu nie jest jedyny, ale jeden z niewielu powiedzieć może:
słowa mi tylko szare jak popiół zostały.
Ona została ścięta jak lipa, ale i w niego weszła piła. Weszłaś we mnie jak gwałt straszny, ale /
rozwarłaś na oścież zdrewnienie / śmiechem wdarłaś się w korzenie.
Powiem, może to dziwne, że człowiek osłupiały śmiercią potrafi się jej przeciwstawić, cieszyć
się zrodzonymi z bólu kolejnymi wierszami. Nie ma się co buntować.
Rozpacz jest Boga obrazą.
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Rodzi się poezja.
Adresy pszczołom przekaż.
One są łączniczkami pomiędzy światem zmarłych i żywych, przewodniczkami dusz i symbolem
wciąż odnawianego życia, a więc
pustce nie ufaj, śmierci wybacz, pij soki istnienia
. Poeta chce wniknąć w ciemną i jasną stronę lipca, poznać jego tajemnice, by jak najlepiej
tworzyć. Wraca do życia, zielenieje w nim lipa, ścięta odradza się.
Kochanek twój zielony / w zieleń słów cię ubierze
. Coraz piękniejsza w zapasce jesieni, w zimie i zawsze w nim.
Kiedy już gorzej być nie mogło w tym lipcu dwubiegunowym, gorącym i mroźnym, podmiot
liryczny zostaje oświecony gwiazdą wigilijną, lipcowe kolędy zwiastują wieczność, nasączają
optymizmem –
póki w nas łąki
zielne, życia doliny zielone / chłód nas nie rozdzieli, nicość nie dostąpi.
To nieprawda, że trzy są lipce. Nie ma chorego na miłość, zamkniętego w sobie. Są bliźniaki – z
jednego pnia lipy wyrosłe konary. Stwierdzeniu –
miłość i śmierć w jedno splątane do pary
towarzyszy wyznanie –
obu mnie kochać jednako, rozumieć niegodnym.
4/6
Bogdan Jaremin „Treny lipca”, Wydawnictwo BERNARDINUM, Pelplin 2013, str. 76
piątek, 28 lutego 2014 09:55
Czy to nie paradoks, kochać kota w worku? Opisać fałszywy widok wyobraźni – pysk, tułów,
ogon, cztery łapy, na które spada nie zawsze szczęśliwie. Umaszczenie fałszywe, wypaczony
charakter, łowność pod znakiem zapytania. Aaa, kotki dwa, nic nie będą robiły, tylko nas
mamiły. Pomieszanie jakieś niewyobrażalnego piękna i brzydoty, dobra i zła, miłości, życia i
śmierci, ale co robić, poeta powie – komunio życia i śmierci przyjęta / pod postacią obu
pogrzebu i święta // nic się nie powtarza, skąd te powtórzenia / miesiące trzy i trzy dni
zmartwychwstania / hymny, treny, psalmy, złudzenie, złudzenia.
Ciągle nie tak, ciągle pytania, niedowierzania, melancholia pazerna nie ustępuje.
Z jaja gąsienica, potem poczwarka niby martwa, a rodzi kruchego motyla. Powtarzalność motyli,
świata, człowieka wynurzającego się gdzieś z mroku, z chaosu piękna i jego znikanie, brak
stabilności. Jeszcze cieszy nas wiosna, jakiś pierwotny instynkt pcha ku życiu. Pojawia się
frywolne podglądanie kwiatków, które spersonifikowane wywołują pożądliwe myśli przerwane
przez przywołujący do porządku szept – to ja, święta Anka – i cień żony szczelnie osłonięty
staje się stróżem wierności wiarołomnego kochanka, który smętnie się żali:
mnie tylko bez czarny, pokrzywy parzące / zmartwienia, szałwii letni napar, nie rozkosz / nie
piersi pić gorące, nie usta i joni pachnące.
Pojawia się wisielczy humor. Uważam, że dobrze. Co tam podglądanie zuzann bez kłamstwa.
Teraz można na zimno, z czułym przymrużeniem oka przepatrzeć kalendarium choroby i
śmierci Anki. Nawet pocieszyć jej nie można ślicznie, jeśli chce się prawdziwie. Nie bój się
zmarzluchu sama nie pójdziesz w korzenie / odwiedzą cię krety, rosówki, borsuki, kamienie
. Pożegnanie, rozstanie, wielkie słowa – a może zwykłe do widzenia. nawet przy dobrej kondycji
następuje zużycie materiału, no i lipiec swoje zrobił, ale jeszcze, jeszcze nie, jeszcze ogródek
potrzebuje troski, trochę ziół się popije, a to na serce, a to na pamięć tę dawną, choćby nawet
cierniem była i tę świeżą, co wchodzi do głowy żurawiem, kaczeńcem. Cóż może sangwinik
aktywny nieprzeciętnie, kiełznający emocje, przenoszący się z wrażenia na wrażenie, z których
korzyści wyciągnąć potrafi, ba, nawet
Muzę nieśmiertelną cieni
zaprząc do roboty. Potrafi śmierci odpuścić, ukryć Annę w annałach, wygospodarować w sobie
kąt dla morza, do którego wpływać będą wody rzek ożywczych miłości, przyrody, bo z czymś w
końcu stanąć przed Bogiem trzeba.
Pięćdziesiąt dziewięć trenów silnie oddziałujących na myśl i uczucia. Pięćdziesiąt dziewięć
trenów odbieranych wszystkimi zmysłami. Wysmakowana, prawdziwa poezja. Jak zobaczyłam
taką liczbę utworów, pomyślałam, że autor zanudzi i przytłoczy mnie swoimi wierszami i bardzo
się myliłam. Każdy wers, każda strofa osiąga cel, dociera do umysłu i serca czytelnika, a
dociera dlatego, że poeta umiejętnie posługuje się środkami wyrazu poetyckiego. Różne tropy
stylistyczne możemy znaleźć w każdym trenie, są one jednak użyte po to, by wydobyć sensy,
detale semantyczne, a nie po to, by pokazać, że twórca jest zręcznym żonglerem słowa – po
5/6
Bogdan Jaremin „Treny lipca”, Wydawnictwo BERNARDINUM, Pelplin 2013, str. 76
piątek, 28 lutego 2014 09:55
nic. Tropy stylistyczne używane są zarówno w prozie jak i w poezji, ale poezja wymaga
oryginalności.
Bogdan Jaremin jest niewątpliwie poetą oryginalnym, ale oryginalność ta nie jest krzykliwa, ani
prowokująca – raczej bliska klasycznej elegancji. Poza tym „treny lipca” są bardzo starannie
wydane. Przemyślane wszystko od początku do końca. Długo by można pisać o tym zbiorze
wierszy. O delikatnie archaizującym słownictwie, o spersonifikowanej przyrodzie, o podmiocie
lirycznym, o bohaterce wierszy, która wszędzie jest, a jakoby jej nie było, o roli lipy i lipca,
pszczoły, kałuży i … nie dokończę, żeby pozwolić czytelnikowi na samodzielne odkrywanie i
delektowanie się ukorzenioną w polskiej świadomości, aczkolwiek dość rzadko stosowaną
formą poetycką.
Bogdan Jaremin „Treny lipca”, Wydawnictwo BERNARDINUM, Pelplin 2013, str. 76
Jolanta Szwarc
Przeczytaj również w "porcie literackim" recenzję zbioru B. Jaremina Tam i tu didaskalia na
marginesach
- także
autorstwa
J.
Szwarc
6/6

Podobne dokumenty