9. - opal
Transkrypt
9. - opal
Szosa 9. Mietek z Warszawy 9/1 9. Mietek z Warszawy Wraz z ociepleniem się niektóre grupy przeniesiono do pracy przy budowie drogi. Jedne odcinki skracano, inne poszerzano i w kilku punktach, tam gdzie droga przecinała strugi wodne, sypano lub umacniano groble; wbijano pale dla zbudowania mostu. Szczególnie wielu ludzi pracowało w dolinie rzeczki Zbuczynki. Do tłuczenia kamieni sprowadzono przenośne mechaniczne gryzarki napędzane silnikiem na ropę. Mechanikami byli polscy robotnicy a nasza praca polegała na ładowaniu kamieni do gryzarek widłami o zębach zakończonych stalowymi kulkami. Maszyna dyktowała mordercze tempo. Z gryzarki wydobywały się tumany pyłu, który osiadał na pracujących, zatykał nosy i usta. Robotnicy stale mieli podrażnione gardła i chorobliwie zaczerwienione oczy, zanosili się po nocach kaszlem, pluli flegmą i czasem krwią. Zaluś dowiedział się od lekarzy w getcie, że to jest prawdopodobnie pylica spowodowana sylikatowym kurzem. Wprawdzie normalnie objawy te nie występują tak szybko, ale robotnicy Firmy przybyli do obozu już ze zmniejszoną odpornością. Pan Wacek po protekcji przydzielił mnie i moich bliskich towarzyszy do ładowania tłucznia na wozy ciężarowe, dzięki czemu nie byliśmy tak wystawieni na tumany pyłu. Praca była intensywna, kiedy podstawiano wóz, ale po załadowaniu następowała zawsze krótsza lub dłuższa przerwa. Pracowaliśmy we czwórkę. Czwartym był Mietek, dwudziestoletni, wysoki warszawianin z ostatniego transportu, który wśród nas wyglądał jak tyczka. Nie miał sił i każde podżwignięcie wideł z kamieniami sprawiało mu trudność. Zamienialiśmy się z nim miejscami, żeby wypełnić część platformy "należącą" do niego. Gorzej było, kiedy pan Wacek, czy Fingerle zatrzymywali się przy nas. Pan Wacek zadawalał się złośliwymi uwagami, ale Fingerle bił. Marek już pierwszego dnia odwołał mnie i Julka na bok. – Nie możemy pomóc wszystkim warszawiakom – powiedział – i nie możemy za wszystkich pracować, ale temu jednemu, który jest z nami, powinniśmy pomóc. My też nie jesteśmy w najlepszej sytuacji, ale jednak w lepszej niż on. Myślę, że każdy z nas powinien co trzeci dzień oddać mu swoją porcję firmowego chleba. Nie wierzę, że przez to będzie mu lżej pracować, ale może uchroni go to od śmierci głodowej. Wyraziliśmy zgodę i Mietek przyjął wiadomość o tym z wdzięcznością. Stał się też rozmowniejszy. Ojciec i matka zmarli w zimie, braciom było ciężko, wszyscy głodowali. Na wyjazd do obozu zgłosił się sam i dostał bochenek chleba, który zjadł od razu. Ochotnikom obiecano, że przy pracy otrzymają dostateczne wyżywienie i będą dobrze, po ludzku traktowani. Gorzej niż w Warszawie nie mogło już być. Obiektywnie przyznawał, że pod względem wyżywienia nie jest tu gorzej niż tam, ale ta ciężka praca, mówił, go dobije. Opowiadał, że w Warszawie codziennie rano specjalna służba objeżdża z wózkami ulice i zbiera leżących przed bramami zmarłych, by ich pochować we wspólnej mogile. Często nikt z rodziny nie ma nawet siły na tyle, aby towarzyszyć zmarłemu w ostatniej drodze. Na każdym kroku spotyka się żebraków, czekających chyba na jakiś cud, bo mało kto może dać jałmużnę. Trudno ustalić, ilu już zmarło i jaki jest stan liczbowy getta. śmiertelność jest ogromna, ale Niemcy dosyłają Żydów z okolicznych miasteczek i nawet z Niemiec. Dziwna była dla nas wiadomość, że na terenie getta są też przechrzczeni Żydzi, którzy mają nawet swojego księdza i kościół. W prowincjonalnych gettach nie było takiego problemu. Rodzice Mietka przed wojną posiadali kilka sklepów delikatesowych. Wszystkie w pierwszych miesiącach wojny zostały "zaryzowane". Mietek pokazał nam zdjęcia swojej rodziny. Na jednym widnieli rodzice, bracia i ekspedienci na tle witryny sklepowej z egzotycznymi owocami: ananasy i kiście bananów. Nasze oczy przyciągał jednak bardziej widok suchych wędlin i płat łososia, na którym były widoczne słoje, jak na politurowanej desce. Ale Marek przerwał komentarze Mietka. – Chętnie posłuchamy o twojej rodzinie, ale zatłukę cię, jeśli zaczniesz się rozwodzić nad smakiem tych wędlin. – Przecież wszystko było koszerne – odpowiedział Mietek nie całkiem do rzeczy – Polacy stanowili Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy” OPAL Szosa 9. Mietek z Warszawy 9/2 znaczną część klienteli. Włączyłem się do rozmowy: – Ojciec Abramka Feldmana też był z branży żywnościowej. Oceniał dla hurtowników do czego nadaje się każda beczka śledzi; pod wódkę, do zaprawienia w oliwie, czy do marynowania. – U nas nie trzymano beczek z solonymi śledziami, były tylko pudła z wędzonymi i matyjasy w puszkach. Znów wtrącił się Marek. – Chyba was obydwu zabiję, jeżeli nie zmienicie tematu. – Jesteś gorszy od szwabów. Oni nie zabraniają mówić na takie tematy. – Właśnie! Wiedzą, że takie wspomnienia mogą nas dobić. W pierwszych tygodniach gryzarki działały sprawnie i nie było żadnych przerw w pracy. Później jednak motory zaczęły się psuć, czasem jakiś pas się przecierał i trzeba było go wymienić. Czekano na sprowadzenie części zamiennych i tymczasem kazano obsługującym maszynę tłuc kamienie ręcznie, co było dla nich ulgą. Z czasem przerwy zdarzały się co raz częściej; niektóre przestoje powodowali chyba sami robotnicy. Pan Wacek traktował bardzo poważnie naukę języka. Pewnego razu, kiedy Fingerle zakończył swoją krótką wizytację, odwołał mnie na bok i pokazał numer "Warschauer Zeitung". Nauczycielka na kursie kazała uczniom przeczytać dowolną notatkę i potem na lekcji opowiedzieć ją po polsku. Wybraliśmy jakiś odcinek z komunikatu wojennego, przetłumaczyłem tekst i wypisałem nieznane mu słowa. Pan Wacek często coś przynosił i tym razem też dał mi dwie kanapki. Jedną zjadłem na miejscu, a drugą schowałem dla Zalusia. Ale gdy wróciłem do grupy, niespodziewanie dla siebie samego oddałem ją Mietkowi. – Dla wszystkich nie starczy, więc oddam to jedynemu przedstawicielowi stolicy. Koledzy przyjęli to, jako coś oczywistego, tylko Marek zapytał: – Z czym to? – Przecież ty uważasz ten temat za zakazany. Po znajomości mogę ci powiedzieć, że jest z topionym serem. Nawiasem mówiąc, ser szwajcarski, taki o mocnym zapachu i z dużymi dziurami, jest lepszy. Wszyscy wybuchli śmiechem. Mietek jadł powoli, trzymał długo w ustach każdy kęs i żuł powoli z zamkniętymi oczami. Delektował się. – I pomyśle – powiedział, kiedy skończył jeść – że niektórzy klienci przychodzili do ojca z pretensją, że jakieś produkty nie były dostatecznie dobre dla nich. – Tak, wszyscy grzeszyliśmy. Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy” OPAL