5. - opal
Transkrypt
5. - opal
Szosa 5. W grupie Fingerle 5/1 5. W grupie Fingerle Rozdano nam lekkie młotki osadzone na długich trzonkach i Fromek pokazał, jak należy pracować. Jak ułożyć kamień, przytrzymać go umiejętnie stopami i uderzyć w odpowiednie miejsce, czyli tam, gdzie widoczna jest jakaś rysa lub pęknięcie. Byliśmy przyzwyczajeni do prac ziemnych lub dźwigania ciężarów i uznaliśmy to za stosunkowo łatwą robotę. Rozsiedliśmy się blisko zwału kamieni, ale tak, aby nie przeszkadzać sobie wzajemnie, bo każdy miał układać własną pryzmę. Szybko zorientowałem się, jak używać młotka, gdzie i z jaką mocą uderzyć. Wiedziałem jeszcze ze szkoły, że na Niżu Polskim leżą kamienie granitowe zawleczone z dalekiej Skandynawii i znałem je też z pól w okolicach Poznania. Niektóre były zwietrzałe, łatwo tłukące się, i nawet kruche, rozsypujące się pod uderzeniem w setki ziaren. Inne były gładkie, spoiste i twarde niby żelazne i od razu zaczęliśmy je potocznie tak nazywać. Najpoważniejszym problemem było, że dłonie w miejscach, gdzie trzonek młotka się przesuwał, obrzmiewały wskutek tarcia, skóra czerwieniła się, robiły się bąble, które pękały i wydzielała się ciecz. Ten proces był bolesny i trwał od kilku dni do paru tygodni. Niektórym robiły się od tego wrzody, które stale się jątrzyły. Zwolnień z pracy nie udzielano, a sanitariusz w obozie miał do dyspozycji tylko trochę spirytusu, gazę i ciepłą wodę. Niektórzy chorzy, którzy mieli wpływowe, zapobiegliwe rodziny, zostali wymienieni. Jednego, któremu przyplątało się zakażenie krwi, odesłano po długich staraniach do szpitala w getcie siedleckim. Było już jednak za póżno i po kilku dniach zmarł. Mimo ruchu i wysiłku, jakiego wymagała ta praca często było nam zimno, ponieważ zajęcie było siedzące; szczególnie kiedy był wiatr z deszczem, przed którym nie było żadnej ochrony. Siedzieliśmy i pracowaliśmy, moknąc i drżąc z zimna; przerywać roboty nie było wolno. Wstawałem i przytupywałem, kiedy sądziłem, że nikt niepowołany mnie nie widzi. Odejść na stronę można było tylko za zezwoleniem jednego z nadzorców. Wielu ludzi przeziębiało się i zanosiło się kaszlem jak suchotnicy. Inni mieli problemy z nerkami i odczuwali straszne boleści przy oddawaniu moczu. Najwyższym przełożonym naszej grupy był oczywiście Fingerle, który w ciągu dnia przebywał z nami tylko kilka godzin, bo nadzorował też inne placówki. Nie miał samochodu do swojej dyspozycji, ale korzystał z samochodów ciężarowych firmy, które woziły kamienie lub obiady. Kiedy się pojawiał, wszyscy szczególnie pilnie pracowali. Zawsze zaczynał od rozmowy z nadzorcami, potem przechodził między robotnikami, przyglądając się pilnym okiem, jak pracują i jakiej wielkości są ich pryzmy. Zdarzało się, że kiedy ktoś nieumiejętnie posługiwał się młotkiem, sam demonstrował jak należy pracować. W innych wypadkach klął i bił pejczem, trzonkiem młotka lub rękami. Kiedy wpadał w furię, bił młotkiem do krwi, ale to nie zdarzało się często. Zauważono, że okrutny był na ogół w stosunku do ludzi starych, wycieńczonych i obdartych. Nigdy nie czepiał się tych, którzy względnie dobrze się prezentowali. Do pomocy miał dwóch polskich nadzorców, zaangażowanych przez Firmę za pośrednictwem Arbeitsamtu. Jeden z nich, starszy już człowiek, był prawdo-podobnie robotnikiem drogowym przed wojną. Poganiał nas jak konie: – Wio! bujaj się, Fela! – i z tego powodu przezwaliśmy go dorożkarzem. Przystawał, patrzał i mówił: – Nie chcę cię obrazić, ale kurwa twoja mać... Co tydzień robotnicy składali się na butelkę wódki, którą Lichtenfeld gdzieś kupował. Fromek wręczał ją "Dorożkarzowi". Kiedy sobie podpił, to bił. Kiedy nie dostał wódki, bił bardziej. Mimo to uważano, że można z nim wytrzymać. Potrzebna mu była wódka a Firma niezbyt wiele płaciła. Drugi nadzorca, młody człowiek, pan Wacek, uzyskał maturę tuż przed wojną i ta praca była dla niego asekuracją przed wysyłką na roboty do Niemiec. W pierwszym okresie był bardzo życzliwy. Przynosił nam czasem polską gazetę. Kiedy Fingerlego nie było, zatrzymywał się przy tych, którzy wyglądali poważniej lub inteligentniej, rozmawiał z nimi, zadawał pytania i dyskutował. Był oczywiście przeciw okupantom, ale Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy” OPAL Szosa 5. W grupie Fingerle 5/2 na problem żydowski miał swój pogląd. Uważał, że po wojnie, kiedy Niemców się stąd wygna, Żydzi powinni Polskę opuścić. Jeżeli nie zrobią tego sami, trzeba będzie ich do tego zmusić. Dyskutowaliśmy z nim. Przecież żyjemy tu setki lat. Dlaczego mamy stąd wyjechał? Pan Wacek dowodził, że Polska nas przyjęła, ale teraz odpłaciliśmy jej zdradą. Jeżeli Rosja tak nam się podoba, to powinniśmy tam pojechać, albo do Palestyny. Uważał, że w Polsce nie ma miejsca dla obcych. Również inne mniejszości narodowe powinny przyjąć katolicyzm i język polski, albo wyjechać. Ktoś podchwytliwie spytał czy Żyd też będzie mógł zmienić wyznanie. Wacek miał wątpliwości co do tego i powiedział, że przyszły Sejm powinien to ustalić. Byliśmy jednak zgodni co do tego, że najpierw muszą się stąd wynieść Niemcy. Potem te wszystkie sprawy się ureguluje. Pewnego dnia zaszła w nim jakaś nagła metamorfoza. Ochłódł, nie przynosił już gazety, nie pytał, nie rozmawiał i nie dyskutował. W ustach miał teraz tylko rzeczowe uwagi na temat pracy. Szybko nauczył się przeklinać, poganiać i bić. Widocznie w Firmie zwrócono mu uwagę, że zbytnio fraternizuje się z tą przeklętą rasą; może nawet zagrożono wysyłką do Niemiec. Ale mieliśmy mu za złe tylko to, że czasami bije bardziej, niż Niemcy tego żądali, i to nawet podczas ich nieobecności. Każdy z trzech żydowskich forarbajterów miał pieczę nad trzydziestoma robotnikami. Ich zadaniem było dopilnować, żeby wszyscy wyszli do roboty, jak również wydawać i odbierać narzędzia, wydzielać chleb firmowy i zupę. Sami nie pracowali, ale pilnowali, żeby inni pracowali. Mieli prawo zezwalania na odejście na stronę. Ich przywilejem była dodatkowa porcja gęstej zupy i nieraz zostawała im jakaś racja chleba. Udawało im się czasami łagodzić gniew Fingerlego czy polskich nadzorców. Zdarzało im się jednak uderzyć kogoś przy pracy. Ja należałem do grupy Fromka, który zachowywał się przyzwoicie: nie bił i w miarę możności krył ludzi. Przeważająca większość robotników w grupie przyjechała tu z Łosic i znaliśmy się jeszcze z miasteczka. W obecności Fingerlego dużo krzyczał. Z polskimi nadzorcami nie musiał się tak bardzo liczyć, bo baumajster go lubił, a poza tym tamci nie znając niemieckiego, musieli korzystać z usług Żydów jako tłumaczy. Między forarbajterami a polskimi nadzorcami nie dochodziło nigdy do tarć, nawet potem, kiedy pan Wacek zmienił swój stosunek do nas. Dla wszystkich było jasne, że w tym układzie aryjczyk ma rację i to nie podlegało dyskusji. Pracowałem w sąsiedztwie Abramka, Marka Lubranieckiego i pana Uszera Wajnsztajna.. Marek był uciekinierem z Lipna koło Włocławka. Tuż przed wojną ożenił się i po zajęciu miasteczka przez Niemców oboje uciekli, ponieważ Marek był tam znany jako działacz młodzieżowy Polskiej Partii Socjalistycznej. Celem ucieczki był Związek Radziecki, i jak wielu innych, Marek utknął niedaleko granicy i osiadł w Łosicach. Z zawodu był elektrykiem, ale przez cały czas wojny żył z tego, że chodził na roboty zastępcze w okresach, kiedy nie miał imiennego nakazu pracy. Żona była modystką, ale kto szył sobie kapelusze podczas wojny? Czasami szyła suknie okolicznym wieśniaczkom. W getcie ich możliwości egzystencji skurczyły się, ich nowonarodzone dziecko zmarło zimą. Na wyjazd do obozu Marek zgłosił się na ochotnika i Judenrat wypłacał jego żonie 30 złotych tygodniowo. Pan Uszer Wajnsztajn, Łosiczanin, był najstarszy wśród nas, wszystkich "tykał", ale my tytułowaliśmy go "pan". Pan Wajnsztajn pierwszą wojnę światową spędził w carskim wojsku, a potem brał udział w rewolucji rosyjskiej. Uczestniczył w walkach nad Dońcem i na Kubaniu w czerwonej kawalerii przeciwko Denikinowi i później przeciw Wranglowi. W 1920 roku, w czasie wojny z Polską, będąc blisko rodzinnego miasteczka, zamienił po prostu mundur na cywilne łachy i wrócił do domu, w którym go już dawno opłakano. Pan Uszer był krawcem z zawodu, ale w ostatnich latach przed wojną był pachciarzem - dzierżawił sady i stawy, o czym ciekawie opowiadał. Miał żonę i dwóch synów. Starszy syn, Jidł przybył tutaj z pierwszym transportem złapanych, ale po kilku dniach uciekł i wrócił do miasteczka. Kiedy rodzina musiała dostarczyć człowieka dla Firmy, zgłosił się sam, ponieważ Jidł zachorował na zapalenie płuc. Przy pracy rozmawialiśmy; czasami Fromek przystawał przy nas i też dorzucał kilka słów. Rozmowa pozwalała nam zapomnieć o głodzie, chłodzie, troskach i obawie o najbliższych w getcie. W tym towarzystwie, formalnie rzecz biorąc, najbardziej wykształcony byłem ja, najmłodszy, ponieważ już przed wojną chodziłem do gimnazjum. Abramek i Marek mieli ukończoną szkołę podstawową, ale byli oczytani, Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy” OPAL Szosa 5. W grupie Fingerle 5/3 głównie w literaturze politycznej i społecznej. Obaj byli socjalistami, z tym, że Abramek sympatyzował z Bundem. Ja nie miałem wyrobionego zdania na te tematy, a pan Wajnsztajn uważał, że ta cała polityka jest dla nierobów, a nie dla poważnych mężczyzn, którzy powinni utrzymywać rodzinę i wychowywać dzieci na ludzi. W całkowitą równość po prostu nie wierzył. – Podczas rewolucji też zawracali ludziom głowy takim gadaniem – mówił – nawet rangi oficerskie znieśli, ale tak na prawdę to oficerowie nadal mieli lepsze żarcie niż żołnierze i lepiej byli ubrani, mimo że nie nosili dystynkcji. Zawsze byli ludzie równi i bardziej równi. Rozmowę prowadziliśmy w języku polskim i żydowskim. Abramek i Marek byli wychowani w kulturze dwujęzycznej. Pan Uszer na co dzień używał żydowskiego; po polsku mówił śpiewnie, jak chłopi w tych okolicach. Znał też jeszcze rosyjski z okresu swej służby wojskowej. Tematy były różnorodne. Sprawy pracy; dokąd nas wyślą gdy skończymy rozdrabniać te góry kamieni, zgromadzone tutaj? Może na Wschód? Bylibyśmy wówczas dalej od domu, ale bliżej frontu i oswobodzenia. Tamte okolice znał bliżej pan Uszer. Za Brześciem ciągnęły się bagna setkami kilometrów wśród prawie bezludnych lasów. Człowiek może i ucieknie, ale zdechnie tam z głodu. Marek kalkulował, ile "nasza" Firma" zarabia na tysiącach zatrudnionych. Wojsko zamawia budowę drogi, określa długość, szerokość i jakość, dla Firmy chłopi darmowo zwożą kamień i Żydzi za nędzne pożywienie budują drogę, więc zapłata uiszczana przez wojsko jest prawie czystym zyskiem Firmy, która tylko organizuje całe przedsięwzięcie i dostarcza kwalifikowane siły kierownicze i organizację. Tak jest w całej Europie! Urządzili świat, jak to zrobili starożytni Rzymianie, tylko że tamci musieli dbać o swoich niewolników, bo mieli oni wartość na rynku. Tutaj getta są niewyczerpanym źródłem darmowych niewolników. Pod tym względem nie mają zresztą przesądów rasowych i dla pieniędzy gotowe są firmy tego rodzaju zrobić podludzi także z aryjczyków. Polacy w ich oczach nie są o wiele lepsi od Żydów: czym mniej nie-Niemców w Europie, tym lepiej. Po raz pierwszy w naszej blisko trzyletniej karierze katorżników pracowaliśmy nie bezpośrednio dla wojska, czy państwa, ale dla prywatnej firmy. Z tej chyba przyczyny mierzono ilość tłuczonego kamienia indywidualnie i obozowcy otrzymywali jakąś zapłatę. Wielu myślało początkowo, że tak jest lepiej, bo może Firma ma jakiś limit w uzyskiwaniu ludzi i będzie musiała lepiej nas odżywiać i traktować, żeby uzyskać większą wydajność pracy. Rozczarowaliśmy się jednak. Odżywianie było nadal podłe. Codzienna zupa zawierała mało kartofli, brukwi czy kapusty, a w dodatku były one często zgniłe. Czasami znajdywaliśmy w lurze drobne kawałki mięsa końskiego, które ohydnie śmierdziało i odbierały w ogóle chęć jedzenia zupy, której jedynym walorem była temperatura. Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy” OPAL