PANNA PSZENICZNA Wieś, w której żyję Jest taki punkcik na mapie
Transkrypt
PANNA PSZENICZNA Wieś, w której żyję Jest taki punkcik na mapie
1 PANNA PSZENICZNA Wieś, w której żyję Jest taki punkcik na mapie w Południowej Wielkopolsce, niemal w połowie drogi z Poznania do Wrocławia - wieś z widokiem na przyszłość i Europę, bo jak by się uprzeć, można stąd przemierzyć całą Europę – od Rzymu do Sztokholmu – w linii prostej. Tutaj egzystuję w symbiozie z moją wsią, niezmiennie, od urodzenia jak ukwiał. Innego, odpowiedniego dla mnie miejsca na ziemi nie potrafię sobie wyobrazić, chociaż zjeździłam i poznałam ładny kawał świata. Urodziłam się w czasach, kiedy głównym ośrodkiem kultury na wsi był dom najzasobniejszego w dobra materialne mieszkańca. Największą frekwencją cieszyły się wieczorne spotkania czwartkowe z powodu telewizyjnego Teatru Sensacji. Taka była miejscowa, niepisana tradycja, że kto zapragnął telewizji, zabierał kapcie do torby i bez skrępowania zasiadał w stołowym pokoju szczęśliwego posiadacza urządzenia w drewnianej obudowie marki ,,Szmaragd”. Każde wiejskie domostwo otaczał szczelnie drewniany parkan. Od wewnętrznej strony, tuż przy płocie, leżał okazały głaz. Służył on za swoisty punkt widokowy. Wystarczyło na niego po prostu wskoczyć, by lepiej widzieć. Kiedy rozlegał się odgłos przejeżdżającego samochodu, a rzadko się to zdarzało – najwyżej raz na dzień – gospodyni rzucała robotę i biegła z rękoma uwalanymi w mące, czy wnętrznościach przyrządzanego na obiad kurczaka. Koniecznie trzeba było zobaczyć kto jedzie, z kim, czym, w którą stronę, żeby sobie można było gdybać i przypuszczać, albo podzielić wiadomością z bardziej lub mniej zorientowaną sąsiadką. Mieszkańcy wsi byli sobie bardzo bliscy. Znali siebie nawzajem i swoje rodziny, co najmniej od trzech pokoleń. Wiedzieli o sobie wszystko lub prawie wszystko, w sposób rzetelny, bo z pierwszej albo co najwyżej drugiej ręki. Źródła typu ,,druga ręka” stanowiły zgromadzenia Koła Gospodyń Wiejskich, ośrodka Praktyczna Pani, związków hodowców zwierzyny domowej wszelakiej. Skutkiem ubocznym, 2 lecz kulturowo pożytecznym, był swobodny przepływ soczystej i kwiecistej, jak spódnica panny wystrojonej na dożynki, gwary. Pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia jęłam się badań dialektologicznych, by scharakteryzować język rodzinnej wsi na potrzeby mojej pracy magisterskiej. W owych czasach znalezienie odpowiednich respondentów nie stanowiło większego problemu. Dzisiaj byłoby to o wiele trudniejsze. Wiejskie pochodzenie i posługiwanie się gwarą są ujmą na honorze znacznie większą niż trywialne powielanie błędów językowych. Mieszkańcy wsi są nieświadomie i automatycznie dwujęzyczni, co oznacza, że po przekroczeniu progu domu, w rodzinnym kręgu mówi się gwarą, ale na zewnątrz w żadnym wypadku nie wolno, bo to wstyd. Świat zamknięty wiejskimi opłotkami otworzył się po runięciu berlińskiego muru. Zniknęła żelazna kurtyna i konieczność przedzierania się przez nią z bronią w postaci paszportu i wklejonej weń wizy. Ruszyły wycieczki na zachód Europy. W różnych celach podróżowali mieszkańcy mojej wsi – niektórzy po prostu turystycznie, inni handlowo i biznesowo. Z obejść gospodarskich zaczęły znikać zwały różnego rodzaju ,,przydasiów” i obiekty radosnej wiejskiej twórczości architektonicznej typu szopki, budki, chlewiki, klatki i klateczki. Ich miejsce zajęły gładko przystrzyżone trawniki i klomby, kwietniki, rabatki. Metodą naśladownictwa gospodarstw niemieckich bauerów, wieś wyładniała. Handlowe podróże przyczyniły się do wzbogacenia mieszkańców wsi. Kamienie służące za punkty widokowe straciły rację bytu. Płoty się zniżyły i przerzedziły, a częstotliwość przejazdów samochodów wzrosła tak drastycznie, że gdyby zwracać uwagę na każdy, niemożliwe stałoby się wykonanie każdej innej pracy i prowadzenie normalnego życia. Moja wieś, jak tysiące innych w tym kraju, przyklejona jest do małego miasteczka. Granice administracyjne pomiędzy wsią a miasteczkiem zostały wyznaczone w sposób przemyślany, lecz bardzo skomplikowany i tylko wtajemniczeni potrafią rozeznać gdzie kończy się wieś, a zaczyna miasto. Sklejenie aglomeracyjne wsi bardzo służy! 3 W drugiej połowie XX wieku w miasteczku prosperowała jedna z najlepszych w kraju szkoła średnia: Państwowe Technikum Hodowli Roślin i Nasiennictwa. Dzięki tej szkole moja wieś szczyci się świetnie wykształconymi rolnikami. Niestety, powoli stają się oni coraz starszą i zmniejszającą się z roku na rok grupą. Technikum było generatorem życia kulturalnego i obyczajowego w całej okolicy. Obiekty szkolne znajdowały się w różnych punktach. Wieczorową porą można było spotkać umundurowane grupki uczniów zmierzające z internatu do stołówki na kolację. Wzbudzali wielki szacunek okolicznej smarkaterii. Noszenie munduru szkolnego i czapki to był honor niesłychany. W szkole funkcjonowała orkiestra dęta, zespół big beatowy, grupa jazzowa, dziewczęcy chórek a’la ,,Filipinki”, zespół teatralny o randze ogólnokrajowej, grupa akrobatyczna dziewczęca i chłopięca oraz inne ugrupowania sportowe. Wewnątrz szkoły panoszyło się bogactwo zieleni doniczkowej na miarę profesjonalnej palmiarni, pielęgnowane rękoma nauczyciela, zwariowanego pasjonata. Prawdziwe centrum edukacji rolniczej znane i cenione w kraju! Dziś wiele obiektów szkolnych sprzedano, a to co zostało, już nie nadaje się do reanimacji. Nie ma zresztą takiej potrzeby. Nikt nie chce się tu uczyć. W dzieciństwie imponował mi niezmiernie sołtys, jako najważniejsza persona w siole. Nabierając stopniowo świadomości językowej, zaczynałam się zastanawiać dlaczego ,,sołtys”, a nie ,,siołtys”. Przecież tak byłoby logiczniej. Do rozpowszechniania informacji służyła kurenda. To skromne pisemko urzędowe funkcjonowało obiegowo. Sporządzane było kopiowym ołówkiem na kartce wyrwanej z zeszytu i chociaż od błędów się tam roiło, rodzice nie pozwalali się wyśmiewać, ani poprawiać. Pouczali, że nie należy mylić prostoty z prostactwem, bo to ekstremalnie różne walory. Sołtys był postacią czcigodną i tak ma pozostać! Kurenda obiegała w mig całą wieś – od kościoła do Domu Ludowego. Nikt nie poważył się rzucić kartki w kąt na pastwę zapomnienia. Gdyby wykryto u kogo się ona zawieruszyła, byłaby to hańba niesłychana dla winowajcy. Żadne domostwo nie pozostało poza zasięgiem informacji i na ogłaszane w ten sposób zebrania wiejskie stawiano się gremialnie. 4 Dziś obok domu sołtysa znajduje się gablota informacyjna. Tam wywiesza się wykonane w komputerze i wydrukowane ogłoszenia. A że sołtys na uboczu mieszka, nie wszyscy mają okazję przeczytać wiadomości. Wobec tego na zebrania przybywają mało liczne garstki mieszkańców. Dzieje się tak też dlatego, że wiele osób ma inne zobowiązania, zawodowe i towarzyskie, lub po prostu życie wsi ma w nosie. Raz w roku sołtys kolęduje po wsi, dzierżąc pod pachą imponujących rozmiarów skoroszyt. Roznosi pisma informujące o wysokości podatku rolnego. Otrzymanie kwitu należy potwierdzić na liście podpisem, a jeśli sołtys kogoś w domu nie zastaje, oddaje do gminy nie spełnioną część misji podatkowej, a ta wysyła pisma pocztą lub mailem. Punkty orientacyjne w topografii wsi wyznaczające wędrówkę kurendy i poświątecznej kolędy też się zmieniły. Kościółek mocno stracił na malowniczości. Starodawny płot zastąpiono betonowym wałem. Zniknęły urokliwe, starodawne wrota boczne. Bramę główną z zabytkowym, rokokowym krucyfiksem gdzieś wcięło. Plac kościelny wyłożono równiuteńką kostką brukową. Hm! Czy wszystko nowe jest postępowe? A może to nowe jest przedpotopowe? W oddalonym o kilkanaście kilometrów miasteczku znajduje się duży zakład produkujący kostkę brukową. Dobrze prosperuje. Wszak co drugi dom wiejski otoczony jest podwórzem wyłożonym betonem, który ujednolica, unifikuje i zanudza oko obserwatora, zamazuje słowiański rodowód polskiej wsi. Dychotomia mojej wsi zarysowuje się coraz bardziej, sięga paradoksu i przestaje zadziwiać. Właścicielka hodowli trzody chlewnej w sukience od Armaniego? Producent szparagów na koncercie w Londynie? Syn właścicielki stadka gęsi studentem Oxfordu? O tempora, o mores! – kwituję z zadowoleniem. Martwi mnie przyszłość wsi. Jak brodaty prorok przewiduję, że niebawem wieś przestanie być wsią, bo wchłonie ją miasto i nie będzie to przypadek odosobniony w tym kraju. Liczba prawdziwych gospodarstw rolnych maleje w zastraszającym tempie. Rolnicy porzucają tradycyjny fach odziedziczony po ojcach i dziadach i poszukują zatrudnienia w mieście. Wieś coraz bardzo staje się miejska i to w każdej dziedzinie. Mieszkańcy wsi 5 prowadzą miejski styl życia, coraz liczniejsze obiekty architektoniczne noszą tablice z granatowym znaczkiem w żółte gwiazdy. Czy to dobrze, czy źle? Pokaże czas. Zmiany są motorem ewolucji i są nieuniknione. Nic na to nie poradzimy.