Zmiana irackiego reżimu a la Obama

Transkrypt

Zmiana irackiego reżimu a la Obama
Zmiana irackiego reżimu a la Obama
2014-08-18
George W. Bush zmienił reżim iracki zbrojnie i wyszło źle. Prezydent
Obama robi to samo, ale dyplomacją – jak mu pójdzie? – zastanawia się Patrycja Sasnal, analityk
z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.
Stosunki amerykańsko-irackie przypominają relacje pana i sługi co najmniej od 2003 r. Stany
Zjednoczone otworzyły wówczas prawdziwą puszkę Pandory i wykreowały obecny Irak za pomocą
158 tys. wojsk w szczytowym okresie. Obaliły sunnitę Saddama Husajna, rozwiązały służby siłowe
i narzuciły nowym władzom szyickim pomysł na debazyfikację – oczyszczenie życia publicznego z
członków socjalistycznej partii Baas – na wzór denazyfikacji powojennych Niemiec. Pozostawili w
ten sposób kilka milionów sfrustrowanych, pozbawionych pracy sunnitów bez widoków na
przyszłość w nowym Iraku.
Trylion dolarów na umocnienie Iraku
W kolejnych latach, 2005–2008, Irak pogrążył się w wojnie domowej między sunnitami, szyitami,
Kurdami, innymi mniejszościami i oczywiście Amerykanami. Bilans tej wojny to oficjalnie 190 tys.
ofiar, a nieoficjalnie nawet ponad pół miliona. Każda ofiara śmiertelna zostawiła po sobie dużą
rodzinę, opłakującą stratę i z dużym prawdopodobieństwem obwiniającą o nią Stany Zjednoczone.
Tak do kilku milionów sfrustrowanych baasistów dołączyło kolejne kilka milionów wściekłych i
rozżalonych krewnych ofiar. W sumie wyliczenia dają ponad 10 milionów niechętnych
Amerykanom mieszkańców Iraku, łącznie z tymi, którzy przez lata zastanawiali się, dlaczego
jątrzący podziały premier Nuri al-Maliki dostaje tak duże amerykańskie wsparcie finansowe i
wojskowe. W rezultacie – jak mówi David Ignatius – Amerykanie wydali „trylion dolarów i 5 tys.
amerykańskich żołnierzy na umocnienie Iranu w regionie” oraz wyhodowali rzeszę 20 milionów
Irakijczyków gotowych sprzymierzyć się z kimkolwiek, byle nie z popieranym przez Amerykanów
al-Malikim.
Obama wycofuje żołnierzy
Wtedy przyszedł Obama i zrobił to, co rekomendował słynny raport Iraq Study Group z 2006 r.:
wycofał z Iraku amerykańskie wojska. W 2009 i 2010 r. nie można było przewidzieć, że Bliski
Autor: Patrycja Sasnal
Strona: 1
Wschód zaraz wybuchnie. Mogło to się stać 10 lat wcześniej, bądź 10 lat później.
Odpowiedzialności za wycofanie wojsk Obama nie ponosi, wręcz przeciwnie – zgodnie z
rekomendacjami raportu, napisanego przez dziesięciu kluczowych amerykańskich dyplomatów –
powinien był to zrobić. W przeciwnym wypadku nigdy władze irackie nie poczułyby się
odpowiedzialne za kraj. Świadome antyamerykanizmu grałyby na nim, wpychając USA w coraz to
nowsze zadania. Wycofanie sił amerykańskich było pierwszym sprawdzianem samorządności
irackiej – sprawdzianem, który premier Maliki oblał prowadząc politykę segregacji religijnej i
marginalizacji politycznych rywali.
Powstaje kalifat Islamskiego Państwa
Wówczas ujawnili się dżihadyści. Przeczekawszy wyjście Amerykanów nie sądzili, że dostaną
dodatkowy prezent w postaci wojny domowej w Syrii i nagłego napływu gotówki z Zatoki Perskiej
oraz sprzętu z Libii i Iraku. Kilka tysięcy niedobitków wojny w Iraku zainstalowało się w 2011 i
2012 w jednej z najbiedniejszych prowincji Syrii – Raqqa na północy. Żerując na lokalnej syryjskiej
frustracji i biedzie, zasileni pieniędzmi od donatorów i z rabieży rozrośli się w kalifat Islamskiego
Państwa, przekroczyli łatwą pustynną granicę z powrotem do Iraku i tam zaczęli prawdziwą
ekspansję pośród milionów rozczarowanych życiem ludzi. Część komentatorów amerykańskich od
razu oskarżyła o taki obrót spraw Obamę, który „przedwcześnie” wycofał wojska. Ale dziś wydaje
się, że Obama działa swoim sposobem i być może uda mu się osiągnąć zmianę reżimu za
pomocą dyplomacji z małym komponentem wojskowym.
„Inteligentna siła” Obamy
Mało kto dziś pamięta hasło, pod którym Obama chciał prowadzić politykę zagraniczną w 2009 r.:
była to inteligentna siła (smart power) – użył jej właśnie w Iraku. W czerwcu, gdy dżihadyści
opanowali Mosul, Obama nie odpowiedział pozytywnie na prośby Malikiego o pomoc. Wiedział, że
taka reakcja przerzuciłaby ciężar odpowiedzialności za złą politykę Bagdadu z rządu Malikiego na
Amerykanów. Pentagon zdawał sobie też sprawę, że zagrożenie ze strony dżihadystów nie jest
tak duże, żeby trzeba było natychmiast interweniować. Domyślamy się, że od czerwca do sierpnia
administracja amerykańska najpierw próbowała zmusić samego premiera do oddania władzy, a
gdy to okazało się niemożliwe, intensywnie nakłaniała graczy politycznych wokół Malikiego, by
opuścili go – w przeciwnym wypadku USA nie pomogłyby, kiedy naprawdę zajdzie taka
konieczność. Gdy na początku sierpnia dżihadyści podeszli prawie pod Irbil – stolicę irackiego
Kurdystanu – nadarzyła się dobra okazja do demonstracji amerykańskiej siły. Obama zarządził
ostrzał pozycji artylerii dżihadystów, pomoc wojskową dla Kurdów i akcję humanitarną na rzecz
religijnych mniejszości jako wisienkę na torcie możliwości USA. Być może ta demonstracja
okazała się gwoździem do trumny autorytarnego Malikiego, którego w końcu opuścili sojusznicy,
nawet jego własna partia i Iran.
Autor: Patrycja Sasnal
Strona: 2
Dyplomacja zamiast bomb
Wydaje się więc, że stosując dyplomację zamiast bomb – albo przynajmniej nie tylko bomby, bo
Amerykanie jednak ostrzeliwują pozycje dżihadystów – Obama osiąga zamierzony efekt i
doprowadza do obalenia niekoncyliacyjnego Malikiego. Z drugiej jednak strony nie wiadomo, czy
premier elekt Haidal Al-Abadi zdoła sformułować taki rząd, który naprawdę wyśle w iracki eter
sygnał o zmianie polityki. Jeśli tak się ma stać, będzie on potrzebował amerykańskiej pomocy –
wojskowej i finansowej. Tę pomoc musi następnie zaoferować dzisiejszym śmiertelnym wrogom –
sprzymierzonym z dżihadystami sunnitom. Podobnej taktyki użył George W. Bush w Iraku w 2007
r., gdy pieniędzmi przekonał lokalnych przywódców, by odwrócili się od Al-Kaidy. Dla powodzenia
takiej operacji potrzebne będzie też współdziałanie Arabii Saudyjskiej.
W długiej perspektywie naprawdę niewiele zależy od Obamy i USA. Irak – siódmego największego
producenta ropy na świecie – toczy problem biedy. Według danych Banku Światowego 28 proc.
ludności żyje poniżej granicy ubóstwa. Rozdźwięk między władzami w Bagdadzie a
zróżnicowanym społeczeństwem jest ogromny. Mieszkańcy Iraku są młodzi, ponad 60 proc. nie
ukończyła 30 lat – jakie polityczne wydarzenia pamiętają ze swojego życia? Serię amerykańskich
interwencji – wojnę w Zatoce Perskiej 1990 r., operację Pustynny Lis z 1998 r., wojnę w
Afganistanie 2001 r. i atak na Irak w 2003 r. Ci młodzi ludzie i wyliczone wyżej miliony
sfrustrowanych Irakijczyków szybko swojej historii nie zapomną i szybko nowym władzom w
Bagdadzie nie zaufają. Ale z tym problemem muszą sobie poradzić sami Irakijczycy, a nie
Amerykanie.
Komentarz Patrycji Sasnal ukazał się na stronie www.pism.pl.
Autor: Patrycja Sasnal
Strona: 3