Pobierz pdf - Prószyński i S-ka

Transkrypt

Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Przełożyła
Agnieszka Barbara Ciepłowska
Tytuł oryginału
WHY CAN’T I BE YOU
Copyright © Allie Larkin, 2013
First published by Plume,
a member of Penguin Group (USA) Inc.
First Printing, March 2013
Projekt okładki
www.studio-kreacji
Zdjęcie na okładce
Muna Nazak/Trevillion Images
Redaktor prowadzący
Anna Czech
Redakcja
Agnieszka Rosłan
Korekta
Sylwia Kozak-Śmiech
Łamanie
Ewa Wójcik
ISBN 978-83-7961-186-7
Warszawa 2015
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Druk i oprawa
OPOLGRAF Spółka Akcyjna
45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12
P
rzez całą drogę na lotnisko
Deagan był intrygująco rozkojarzony. A przecież nie zaparzyłam mu
kawy jak siekiera, konsystencji błota, tylko normalną,
jak dla zwykłego człowieka, i jeszcze dolałam do niej
mnóstwo mleka. Pił ją i pił, i nie mógł wypić. Siedział
przy rozchwianym kuchennym stole w aneksie jadalnym wielkości pudełka od zapałek w moim smętnym
mieszkanku i niewidzącym wzrokiem patrzył, jak
miotam się, pakując torbę podróżną. Do walizki nie
miałam już szans nic upchnąć. Żeby ją zamknąć, musiałam się na niej położyć. Mój kot, Pan Snuffleupagus, przyglądał mi się ze swojego ulubionego punktu
obserwacyjnego, czyli ze szczytu komody, i za każdym
razem, gdy go mijałam, pacał mnie łapą.
Pierwszy raz w życiu jechałam w podróż służbową
i choć idea jako taka wydawała mi się rewelacyjna
oraz budziła we mnie dreszczyk emocji, to po wczorajszym wieczorze, gdy usilne próby wlania odżywki
do włosów do mikroskopijnej buteleczki podróżnej
zakończyły się utworzeniem wielkiej śluzowatej kałuży na podłodze łazienki, zaczęłam podejrzewać, że
5
jest to taka sama męczarnia, jak każdy inny wyjazd.
Jedyna pociecha, że po konferencji Deagan odda kota
na przechowanie i spotkamy się w Seattle. Tam wypożyczymy czerwony kabriolet, pojedziemy do Napa
i tydzień spędzimy w SPA, poddając się masażom oraz
popijając szampana w czasie lotu balonem. Nie miały
to być odwiedziny u przyjaciół z college’u połączone
z nocowaniem na kanapie ani wynajęcie domku przy
trasie narciarskiej w dwadzieścia osób. Nic z tych
rzeczy. Wybieraliśmy się na urlop z prawdziwego
zdarzenia.
Deagan był tak zajęty telefonem, że nawet mnie
nie poganiał, chociaż robił to zawsze, gdy zbierałam
się do wyjścia na kolację albo pędziliśmy do kina.
A ponieważ ja podświadomie oczekiwałam znaczącego spoglądania na zegarek i ciężkich westchnień co
pięć minut, sama nie sprawdzałam czasu. I raptem
uświadomiłam sobie, że jest za piętnaście siódma,
czyli właśnie powinnam być na lotnisku.
–Deagan! Musimy wychodzić! Czemu mi nie powiedziałeś?
Chwyciłam naręcze bluzek z dna szafy i wepchnęłam je do przedniej kieszeni torby, która i tak już
pękała w szwach.
–Aaa... – Podniósł na mnie nieprzytomne spojrzenie. – No tak. – Potarł twarz dłonią. – Brendon chce
przełożyć trening na wpół do szóstej, ale Faye nie
zdąży po pracy, więc Justin próbuje...
–Dobrze już, mniejsza o większość, opowiesz mi
w samochodzie!
6
Gorączkowo narzuciłam blezer na ramiona.
Pognaliśmy na parking. Deagan zataszczył moją
walizę do auta i załadował ją do bagażnika. Bardzo
dobrze, bo po pierwsze, była strasznie ciężka, a po
drugie, dzięki temu nie zauważył, jak się malowniczo
poślizgnęłam na zamarzniętej kałuży. Po ulewnym
deszczu złapał mrozek, w efekcie parking niewiele
różnił się od lodowiska.
Usiłując wrócić do równowagi, chwyciłam zderzak najbliższego samochodu i uruchomiłam alarm.
Deagan spojrzał w moją stronę, ja odskoczyłam od wyjącego pojazdu i pokręciłam głową, jakbym nie miała
zielonego pojęcia, co się wydarzyło.
–Nie wiem, po co komu alarm samochodowy
– stwierdziłam, siadając na miejscu pasażera. – I tak
nikt nie zwraca na nie uwagi.
Mruknął coś. Rano zazwyczaj był niezbyt rozmowny, więc niby nie działo się nic szczególnego, jednak
w głębi duszy zaczęłam się niepokoić. Nie dokończył
kwestii ustalania godziny treningu siatkówki. Niespecjalnie miałam ochotę tego słuchać, więc nie wracałam do sprawy, lecz miałam nadzieję, że odezwie się
na inny temat. Na przykład powie, że będzie za mną
tęsknił. I nie może się doczekać naszego wspólnego
urlopu.
Coś tam poprawił przy nawiewach na desce rozdzielczej, a wtedy zauważyłam, że drżą mu ręce. Złożyłam to na karb zdenerwowania, bo było już bardzo
późno, na dodatek jechaliśmy po oblodzonej drodze,
ale gdy stanęliśmy na światłach, spojrzał na mnie...
7
takim przeciągłym, takim pełnym wyrazu wzrokiem,
że serce zabiło mi mocniej, wcale nie z nerwów przed
podróżą.
Za dwa miesiące kończył mi się wynajem mieszkania. Rozmawialiśmy o tym przy ostatniej kolacji.
To spojrzenie musiało być znaczące. Spojrzenie, milczenie, zdenerwowanie.
Zaproponuje, żebym z nim zamieszkała.
Nie będę ściemniać, że o tym nie myślałam. Zdecydowałam już, na której ścianie powieszę reprodukcje
obrazów Jacksona Pollocka i gdzie ustawię fotel z wysokim oparciem, któremu dałam tapicerkę ze starego
wełnianego garnituru. Pierwszego ranka po przeprowadzce włożę czarny atłasowy szlafrok i przygotuję Deaganowi naleśniki oraz świeżo wyciśnięty sok
z pomarańczy. Byłam zdecydowana uczynić wszystko,
co w mojej mocy, by nie miał pojęcia o przyziemnych
efektach funkcjonowania mojego przewodu pokarmowego. Za wszelką cenę. No i postanowiłam nie
zmieniać nazwiska, gdy wreszcie się pobierzemy.
Rozważałam połączenie obu naszych nazwisk. Jenny
Shaw-Holmes brzmiało całkiem nieźle.
Droga na lotnisko Greater Rochester International
trwała zaledwie piętnaście minut, ale i tak zdążyłam
w tym czasie wymyślić pięć sposobów wyrażenia
zgody na propozycję Deagana. Trzy odrzuciłam dość
szybko, miotałam się między dwiema: stonowaną,
pełną godności frazą „Ależ oczywiście” a okrzykiem
„Och, Deagan!” połączonym z zarzuceniem mu rąk
na szyję i oczami zaszklonymi do tego stopnia, by
8
wyglądało to słodko, ale nie zbyt łzawo, żeby go nie
wprawić w zakłopotanie.
Deagan zawsze był wyjątkowo schludny. W jego
samochodzie nawet na woreczku otaczającym drążek zmiany biegów nie uświadczyłbyś pyłka kurzu,
a wszystkie chromowane elementy wypieszczonej
mazdy 3 lśniły nieskazitelnym blaskiem. Czasami
zastanawiałam się, czy on w ogóle ma linie papilarne,
bo nigdzie nie zostawiał odcisków palców.
Podjechał do krawężnika w strefie linii Jet Blue,
zatrzymał samochód, wdusił kciukiem przycisk włączający światła awaryjne i zaczął majstrować przy
kieszeni kurtki. Coś w niej miał. Wokół czegoś błądził
dłonią. Czegoś kanciastego.
Jasny gwint!
To na pewno pudełko z pierścionkiem. Może nawet z tym konkretnym pierścionkiem? Tym, który widziałam w „Glamour”? Siedzieliśmy wtedy na kanapie
i popijaliśmy kawę. On czytał „Sports Illustrated”.
Przewróciłam stronę i ujrzałam ósmy cud świata. Elegancki brylant o płaskim szlifie. Zatrzymałam się nad
nim trochę za długo. Wyobraziłam go sobie na swoim
palcu. W myślach widziałam Deagana zginającego
kolano i otwierającego pudełeczko. Spotykaliśmy się
już od roku, w sam raz.
–Co czytasz? – spytał, zaglądając mi przez ramię.
Na sąsiedniej stronie było o trendach wiosennego
makijażu. Tekstu jak na lekarstwo. Jasne, że nie czytałam tyle czasu o koralowej szmince.
–Ładny. – Deagan wskazał zdjęcie pierścionka.
9
Spiekłam raka.
Szybko przewróciłam kartkę.
Spytał, jakiej to firmy, a gdy odpowiedziałam: „Cartiera”, mruknął coś nieuważnie i więcej nie wrócił
do tematu.
Pewnie kupił ten pierścionek i teraz chciał mi go dać!
Planował oświadczyny w SPA, ale uświadomił
sobie, że nie da rady czekać tak długo, niepokoiła go
myśl o rozstaniu na czas mojego wyjazdu, a pierścionek palił go w kieszeni? Kto wie, może po przyjeździe do Seattle będę mogła wrzucić do sieci zdjęcie
swojej dłoni z tym pierścionkiem na palcu? I zmienić status na „zaręczona”? A wtedy wszystkie moje
koleżanki z gimnazjum, które teraz chełpiły się rosnącymi brzuchami i wymieniały w internecie uwagi
na temat ciążowych zachcianek, porannych nudności,
czopów śluzowych i jakichś poduszek do karmienia,
będą mog­ły się wypchać.
–Jenny – odezwał się cicho, patrząc na mnie tymi niesamowitymi orzechowymi oczami, okolonymi
czarnymi jak smoła gęstymi, długimi rzęsami, za które
każda kobieta dałaby się pokroić, bez sensu, bo natura
najwyraźniej wyposażała w nie tylko facetów. – Muszę
ci coś powiedzieć.
Z mojej piersi wyrwało się nabrzmiałe szczęściem
westchnienie.
–Och, Deagan!
–Wiem, wiem, śpieszysz się, faktycznie musisz już
iść, ale wydaje mi się, że powinienem to powiedzieć
teraz.
10
Zmartwiałam. Jakby czas, powietrze i cała Ziemia
zastygły w bezruchu, by wysłuchać następnych słów
Deagana.
–Widzisz... Mam wrażenie... Czuję... że jestem
winien szczerość nam wszystkim...
–Wszystkim?
Spojrzał na mnie wzrokiem zbitego psa i wtedy
do mnie dotarło. „Wszyscy” to troje: on, ja i Faye.
Deagan był przekonany, że kocha ją, nie mnie.
Faye, ta od siatkówki. Od kilku miesięcy rozmyślnie ignorowałam fakt, że każde opowiadanie o cotygodniowych rozgrywkach zaczynało się od Faye i na niej
kończyło. Musi tak być, przekonywałam siebie, ponieważ to właśnie ona, Faye, jest tą wspaniałą, genialną,
rewelacyjną zawodniczką, dzięki której drużyna odnosi sukcesy; każde jej zagranie jest wyjątkowe. Potem
jednak trafiły się rozgrywki i poszłam na mecz. A tam
Faye zawalała każde podanie. Wtedy zrozumiałam.
Zainteresowanie Deagana tą dziewczyną nie miało nic
wspólnego z jej osiągnięciami na boisku. W pewnym
momencie dostała po serwie obcierkę w ucho, bo tak
była zajęta strojeniem min do mojego chłopaka, że nie
zauważyła piłki. Od tamtej pory coś mnie ściskało
w żołądku i jakoś nie chciało puścić.
Kierowca samochodu za nami zatrąbił niecierpliwie, ale Deagan jakby ogłuchł.
Wyjął rękę z kieszeni.
Trzymał w niej paczuszkę gumy do żucia. Podwójnie miętowej. Zawsze kupował duże opakowania,
faktycznie, akurat mniej więcej wielkości pudełka
11
na pierścionek, zwłaszcza w oczach kogoś o wybujałej wyobraźni.
Wsunął gumę do ust i zaczął żuć.
–Bo widzisz – podjął wolno – mamy z Faye wiele wspólnego... Gdybym tego nie zgłębił... byłoby
szkoda.
–Co chcesz zgłębiać?
Przed oczami pojawił mi się kuriozalny obraz: Deagan i Faye w łóżku, on w hełmie korkowym z lampą
czołową, jakby miał eksplorować jaskinie.
–Nie martw się o kota. Tak czy inaczej, zajmę się
nim pod twoją nieobecność.
–Dziękuję – odparłam automatycznie. Wyświadczał mi przysługę. Mój kot nie zdechnie z głodu mimo
naszego rozstania.
–Z tym że do Napa to już raczej nie pojedziemy
– ciągnął grobowym tonem.
Całkiem jakbym robiła mu krzywdę, gdy parę
miesięcy temu, kiedy jeszcze byliśmy parą idealnie
szczęśliwą i wszystko szło łapka w łapkę, podsyłałam
mu linki do różnych kurortów SPA.
Łzy napłynęły mi do oczu, a jednocześnie miałam
ochotę urządzić mu dziką awanturę.
Nie zrobiłam nic. Siedziałam kompletnie odrętwiała. Jakby czas, powietrze i cała Ziemia mogły
zapomnieć o ruchu i zostawić nas w samochodzie
na zawsze.
W końcu jednak łza, wielka i ciężka, spłynęła mi
po policzku. Za nią ruszyły następne. Otarłam twarz
rękawem.
12
Od strony kierowcy pojawiło się auto lotniskowej
służby bezpieczeństwa z migającym pomarańczowym
światłem. Strażnik zatrąbił głośno, po czym stanowczym gestem kazał nam odjechać.
–Jenny... Wybacz, ale...
Deagan wdusił na swoich drzwiach przycisk zwalniający blokadę w moich.
Wzięłam torbę z tylnego siedzenia. Nawet na niego
nie spojrzałam. Nie odezwałam się słowem. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Wilgotnym rękawem starłam
ślady swoich palców z chromowanej klamki i wysiadłam. Chwilę później stałam na krawężniku i patrzyłam
za odjeżdżającą mazdą. Oddalała się szybko, Deagan
ochoczo pędził do nowego związku. I chciał jak najszybciej uciec ode mnie.
Raz jeszcze otarłam twarz rękawem. Czułam, jak
mi tusz ścieka z rzęs, jak mi je skleja, ale nie miałam
siły z nim walczyć. Torba ważyła tonę, ledwo ją zawlokłam do sali odlotów, ciągnęłam po ziemi, choć
nie miała kółek.
–Zdążyła pani w ostatniej chwili – zauważyła przy
odprawie urzędniczka, której podałam dokumenty.
Po czym zapytała, czy mam jakiś bagaż, a ja wtedy
uświadomiłam sobie, że moja walizka została w bagażniku samochodu Deagana. Nawet gdybym miała
ochotę poniżyć się telefonem z prośbą, żeby mi ją
przywiózł, było na to o wiele za późno.
W
samolocie ugrzęzłam na środkowej miejscówce pomiędzy facetem wyglądającym na wypasionego futbolistę, tak szerokim w barach, że nie
mieścił się w swoim fotelu, a kobietą otoczoną gęstym,
prawie namacalnym obłokiem zapachu perfum. Ta
mydlana woń sztucznych kwiatów przypominała mi
pewne zdarzenie z czasu, gdy miałam jakieś pięć,
może sześć lat. Najadłam się wtedy baniek z piany
do kąpieli, bo oceniłam po zapachu, że będą smakowały cukierkami. Myliłam się.
Od początku lotu wszystkie siły poświęcałam staraniom, żeby nie załamać się kompletnie i nie rozpłakać w głos. Futbolista udawał, że mnie ignoruje,
zerkając od czasu do czasu z ukosa, a potem znad
„New York Timesa”, natomiast kobieta zanurzona
w zapachu płynu do kąpieli wzdychała i cmokała
za każdym razem, gdy wyrwał mi się szloch, jakby
mnie zachęcała do wyznań. Nie chciałam z nią rozmawiać. Nie życzyłam sobie powielania odwiecznego
wzorca, wypłakiwania się przed kimś obcym. Niestety, gdy stewardzi rozdali nam paczuszki orzeszków
14
ziemnych, uderzyło mnie wspomnienie, że Deagan
nie znosił tej przekąski, więc zawsze mi ją oddawał,
i nagle torebka z zatęchłymi orzeszkami wydała mi
się najbardziej wstrząsającym przedmiotem na świecie. Ze ściśniętego gardła wydarł mi się rozdzierający
szloch przywodzący na myśl wściekłe gęganie.
–No już, już, skarbeńku – odezwała się pachnąca
kobieta, poklepując mnie po ręku.
–On mi zawsze oddawał orzeszki! – zakwiliłam.
Mężczyzna siedzący w rzędzie przed nami wstał,
odwrócił się i zmierzył mnie ciężkim spojrzeniem.
Pani Bańka Mydlana odpędziła go machnięciem ręki.
Futbolista dał mi swoje orzeszki, a ja rozpłakałam
się jeszcze głośniej, wtedy pośpiesznie wyciągnął
z kieszeni fotela przed sobą magazyn linii lotniczych
i ostentacyjnie zatonął w lekturze artykułu Najlepsze
restauracje hiszpańskie w dziesięciu miastach.
Pani Bańka Mydlana poszperała w torebce i podała
mi garść żółtych serwetek. Nie miałam ochoty używać pogniecionych starych serwetek, ale łzy ciekły mi
strumieniem, już miałam bluzkę mokrą na piersiach.
–A ona wcale... – załkałam, ocierając brodę – wcale nie jest ode mnie lepsza.
–Oczywiście, kochanie – zapewniła mnie pani
Bańka Mydlana z niezmąconym spokojem charakterystycznym dla kobiet biegłych w sprawowaniu opieki
nad wszelkimi ofiarami losu.
Mnie jednak niepotrzebne były żadne zapewnienia. Wiedziałam swoje, nie miałam wątpliwości.
Faye na pewno nie była ode mnie lepsza, pod żadnym
15
względem. Nawet niespecjalnie się ode mnie różniła.
I właśnie to mnie dobijało. Gdyby Deagan zostawił
mnie dla jakiejś supermodelki albo akrobatki, ewentualnie na przykład dla siatkarki z prawdziwego zdarzenia, chyba nie czułabym się, jakbym dostała w twarz.
Tymczasem ona była całkiem przeciętna. Zupełnie jak
ja. Nie mierzył wyżej.
–Po co ci ktoś, kto nie umie się na tobie poznać
i nie wie, co dla niego dobre? – spytała retorycznie
pani Bańka Mydlana.
Luanne, moja najbliższa przyjaciółka, szybko zakończyłaby rozmowę z osobą, która traktuje kobiety
przedmiotowo, niezależnie od jej intencji. „Żadna
z nas nie jest rzeczą, którą mężczyzna może sobie wybrać, kupić albo sprzedać”, oznajmiłaby wyzywająco.
W zasadzie kazałaby pani Bańce Mydlanej zamknąć
się już przy „skarbeńku”. Nikt nie nazwałby Luanne
skarbeńkiem bezkarnie. To samo dotyczyło wyrazów
takich jak: kochanie, słonko, maleńka, serduszko i różnych pieszczotliwych zdrobnień, obojętne, z czyich
ust wychodziły. Jednak zgodziłaby się z sednem rady,
jaką właśnie otrzymałam. Po co zawracać sobie głowę
kimś, kto mnie nie chce?
Chociaż teoretycznie doskonale wiedziałam, że nie
powinno mi zależeć na Deaganie, w praktyce było
inaczej. Chciałam żyć tak, jak zaplanowaliśmy, więc
gdyby nagle zadzwonił i powiedział, że popełnił błąd,
wróciłabym do niego w podskokach. I zachowywałabym się, jak gdyby nigdy nic, jakby nic się nie stało,
jakby Faye w ogóle nie istniała.
16
Mieliśmy być razem aż do śmierci.
Nie były to wyłącznie moje oczekiwania. Nie projektowałam wspólnej przyszłości na własną rękę. Nie
było to tak jak wtedy, gdy się nie dogadaliśmy na temat ulubionej restauracji: któregoś razu wychwalałam
pod niebiosa Donatelle’s, a nie usłyszałam, jak Deagan wyraża całkiem inną opinię. Nie, nic podobnego.
Przez kilka miesięcy w niedzielne poranki, w łóżku
przy kawie wymyślaliśmy imiona dla naszych dzieci.
Razem. Oboje.
–Podoba mi się Luke – stwierdziłam któregoś razu.
–Lukas Malcolm, po moim ojcu.
–Lukas Malcolm Holmes. Albo Lukas Malcolm
Shaw-Holmes.
–Bez przesady, za długie. Możemy mu dać moje
nazwisko albo twoje, ale nie twórzmy chłopakowi
problemów.
Powiedział to tak, jakby Luke już był naszym synem, jakbyśmy czekali tylko na właściwy moment,
żeby go poznać, czyli gdy ja awansuję na stanowisko
referenta, Deagan zostanie szefem działu, weźmiemy
ślub i kupimy odnowiony wiktoriański dom w Rochester, konkretnie w dzielnicy South Wedge, czyli
niedaleko centrum, a na ścianie pokoju dziecinnego
powiesimy kopię herbu rodziny Holmes, całkiem tak
samo jak w domu rodzinnym Deagana.
Tak wyglądały wspólne plany. Nawet zaczęliśmy
oszczędzać na dom. Nie ja sama. Oboje. Sama mogłabym sobie co najwyżej pomarzyć o wymalowaniu potężnego czerwonego celtyckiego lwa na ścianie naszej
17
siedziby rodowej, a co dopiero nad dziecięcą kołyską.
Sama mogłabym ewentualnie brać pod uwagę wyprowadzkę na wieś, a nie kupno domu w doskonałej
okolicy. A gdybym już miała pokusić się o szczerość
absolutną, musiałabym przyznać, że stanowisko referenta zaczęło mi się wydawać dalekie od szczytu
moich marzeń.
Wszystko to powiedziałam pani Bańce Mydlanej.
Głupia sprawa, jednak wylewanie żalów tak mi się
spodobało, że nie mogłam przestać mówić. A ona
okazała się bardzo dobrą słuchaczką.
Futboliście skończyła się lektura w magazynie pokładowym, więc chwilę przerzucał katalog SkyMall,
aż w końcu zasnął. Pani Bańka Mydlana i ja pośmiałyśmy się z jego chrapania, przy czym zdziwiłam się
niebotycznie, że w ogóle mogę się śmiać. Moje życie
legło w gruzach, a mnie śmieszyło chrapanie obcego
człowieka.