Wesele u drobnomieszczan

Transkrypt

Wesele u drobnomieszczan
Wesele u drobnomieszczan
Pośród tłumu figur drobnomieszczańskich znajduje się ktoś z wyższej sfery. To już nie
drobnomieszczanin, lecz mieszczanin całą gębą, przedstawiciel klasy średniej, a może nawet
uplasowany nieco powyżej średniej. Burżuj. Nazwijmy go baronem. Właściwie jest ich dwoje,
on i jego małżonka. Młody pan baron z młodą panią baronową.
Znam barona z widzenia. Nie miesza się z pospólstwem na ulicach, porusza się po mieście
własnym małolitrażowym samochodzikiem. W witrynie zakładu fotograficznego można
zobaczyć portret barona: regularne rysy, bródka, fajka w zębach. Bardzo efektowne. Fotograf
posłużył się tym portretem w celach reklamowych. Faktycznie, każdy chciałby wypaść na
zdjęciu tak szałowo. Portret przyciąga wzrok, a co za tym idzie, przyciąga klientów.
A teraz mam przed sobą „model” owego portretu – w sali weselnej, parę krzeseł dalej – i
patrzę nań z niechęcią. Podpadł mi ten człowiek w momencie powitania. Zignorowawszy moją
wyciągniętą rękę zwrócił się do stojącej obok kobiety. Ja stałem bliżej, ona nieco dalej, no ale to
kobieta, dama; baron chciał być szarmancki. Damy mają pierwszeństwo i moja ręka zawisła w
powietrzu. Od tej chwili nie pałam przyjaznym wobec barona uczuciem. Dyszę pragnieniem
zemsty.
Natomiast nowożeńcy patrzą na barona i baronową wzrokiem rozanielonym. Jest widoczne
jak na dłoni, że tym gościom najbardziej są radzi, na nich zależało oblubieńcom najwięcej.
Można się było przekonać o tym już w kościele. Odchodząc od ołtarza świeżo zaślubiona para
skręciła raptem w boczną nawę. Dostrzegli barona i baronową, więc pofatygowali się specjalnie,
by ich jeszcze raz zaprosić na przyjęcie weselne; by uzyskać pewność, że zaproszeni nie
skrewią. Owszem, baron nie pogardził drobnomieszczaństwem, ale daleki on od tego, by stawić
się punktualnie. Zjawił się z małżonką w godzinę po rozpoczęciu weselnej nasiadówki.
Obecność człowieka, o którym mówię, na weselisku, które chcę opisać, jest czymś
niezwykłym. Można by powiedzieć, że do Wesela u małomieszczan, sztuki Brechta, zabłąkała się
postać z innego widowiska – z filmu Bunuela Dyskretny urok burżuazji. Co prawda ten
peerelowski burżuj roztacza swój urok raczej niedyskretnie. Bardzo szybko dowiadujemy się z
ust barona o jego wytwornym trybie życia. O jego wyrafinowanych rozrywkach. „My jesteśmy
brydżowym małżeństwem.” Poznali się przy brydżu. A więc brydż wieczorami w ciągu roku, a
podczas wakacji żeglowanie jachtem po jeziorach mazurskich.
Brydż, żeglarstwo i własny samochód w czasach, gdy na ten luksus mogła sobie pozwolić
jedynie czerwona burżuazja. A my tu mamy do czynienia z burżujem tradycyjnym, białym.
Trzeba pokazać drobnomieszczanom swoją wyższość, odrębność, swoje przewagi. Ot,
imponujące warunki mieszkaniowe, jakie są udziałem baronostwa. To nie to, co tu: państwo
młodzi bez własnego mieszkania. To nie sztuka wziąć ślub, gdy się nie ma gdzie mieszkać.
Drobnomieszczanin żeni się, by spaść na kark rodzicom lub teściom. Inaczej młody baron. On,
jeśli korzysta z gościny w domu ojca i matki, to tylko na ich zaproszenie. Żeby im sprawić
przyjemność, dotrzymać towarzystwa. Podczas świąt, na przykład.
Baron z baronową zrobili sobie taką oto zabawę. Zakwaterowali się u rodziców, o parę ulic
dalej. I postanowili przez cały okres świąteczny nie zaglądać do własnego mieszkania. Podczas
spacerów po mieście przechodzili pod oknami, zerkali w nie, ale nie uznawali za konieczne
wstępować do swego gniazdka. Byłoby to zabawne aż do końca, gdyby nie szynka pozostawiona
przez zapomnienie w kuchni na stole. Gdy po paru dniach wrócili do domu, zastali mięsiwo w
ostatnim stadium rozkładu. Roiło się od robaków.
– Szynka rusza się, pełza – opowiada baron przebierając palcami obu dłoni, które to
palcówki mają zilustrować stan wieprzowego połcia.
No proszę, jedni tłoczą się na ciasnej przestrzeni razem ze starszym pokoleniem, o własnym
lokum ani marzyć, a inni? Innych natomiast nawiedza fantazja, by puścić kantem swoje M-3 i
przenieść się do rodziców. Nie z konieczności, lecz dla uprzyjemnienia życia. Psiakrew, takie
anegdotki opowiadać w obecnych okolicznościach. Trzydzieści osób wepchniętych do niezbyt
obszernego pokoju i ulokowanych ciasno wokół stołu, ramię przy ramieniu. Siedzę wklinowany
między dwiema kobietami i trudno by mi dobrać coś z półmisków stojących poza zasięgiem
mojej ręki. Jestem skazany na jeden wyłącznie rodzaj zakąski: szynkę. Miałbym ochotę na
pasztet, schab pieczony i galaretkę z nóżek, ale te półmiski za daleko. Krążą wprawdzie, mnie
jednak omijają. Na moim talerzu wciąż tylko szynka i szynka.
A tu jeszcze anegdota o szynce, o tej sakramentalnej wędzonce, na którą już patrzeć nie
mogę. Co z tego, że odwracam wzrok od potrawy, skoro teraz każą mi o niej słuchać. I to w
dodatku o szynce robaczywej. Czy to jest temat nadający się do omawiania przy biesiadnym
stole? I to kto, kto się z tym wychylił? Arystokrata, niby mistrz towarzyskiego wyrobienia,
człowiek comme il faut. Uświadamiam sobie, że jest okazja do zemsty, do odpłacenia za tamto
upokorzenie, odpłacenia pięknym za nadobne. Zaczynam pić, nie do połowy, jak dotychczas,
lecz do dna – dla kurażu.
Czuję, że mam już wystarczająco dużo w czubie. Wstaję unosząc w dłoni salaterkę z szynką
i poprzez stół zwracam się do barona:
– Może szyneczki? Jest apetyczna, nie pełza.
Dla zatuszowania przykrego incydentu rozlegają się wołania pod adresem państwa
młodych:
– Gorzko!... gorzko!