Pobierz plik
Transkrypt
Pobierz plik
REWOLUCJA U BRAM LIBERALNEGO KONSENSU Michał Zabdyr-Jamróz Rewolucja to nie proszony obiad, wydarzenie literackie, rysunek czy haft; rewolucji nie da się przeprowadzić grzecznie i elegancko. Rewolucja to akt przemocy. Mao Tse-tung 58 J akiś czas temu w światku idei politycznych zrobiło się głośno o panu nazwiskiem Slavoj Žižek, który opatrzył obszernym komentarzem zbiór pism Lenina i wszystko to razem umieścił pod subtelnym tytułem Rewolucja u bram, co wydała nam nad Wisłą Korporacja Ha!art1 jako prekursora „Serii krytyki politycznej”. Jednakże ten akt intelektualnej prowokacji nie jest wcale jakimś pojedynczym epizodem. Jest raczej symptomem szerszego zjawiska społecznego – w tym i żywego nurtu intelektualnego – jakie dotknęło zachodni świat. Zarówno wszelakie ruchy populistycznie, bardzo prężne w ostatnich latach, jak i owe barwne filozoficzne manifesty, łączy jeden ciężki Weltschmerz – owa wspólna bolączka naszych czasów. Mierzi je to, co zwie się „liberalnym konsensem”. Twierdzi się ostatnio (coraz częściej i odważniej), że ów straszny „konsens liberalny” należy obalić – jako formę spisku, czy opresji „bezosobowych sił”. Padają głosy, że trzeba zgnieść ten owoc zalegalizowanej zmowy i podziału władzy nad światem; że należy zbuntować się przeciw tyranii rzeczywistości… W ten sposób artykułuje się przemożną potrzebę zlikwidowania politycznego kartelu prosystemowych partii z „centrum”, które monopolizują debatę publiczną dla swojego użytku i dyktują warunki uczestnictwa w niej. Przede wszystkim powinno się jednak – na dobry początek – rozhermetyzować dyskurs, jaki zapanował współcześnie, a właściwie „postnowocześnie”. Nie można dać się omamić budowanym przez niego pozorom pluralizmu. Różnorodność opcji politycznych jest bowiem jedynie fasadowa i stanowi podstawową instytucję mającą ujarzmić społeczne siły – jest głównym z konstelacji czynników systemowych, gwarantujących możnym monopol na legalne berło. A wszystko dlatego, że postnowoczesny dyskurs, mówiąc nam o wielości prawd, zmusił nas do nieuszanowania własnych poglądów i potrzeb2. W imię czego? Co to za życie bez pasji jedynej prawdy – w świecie „postpolityki”, jaka z parlamentu czyni cyrk pozorowanych walk wrestlerów: ce – często pojawiające się mimochodem (czyli zapewne szczere) – wypowiedzi przedstawicieli powyższych ruchów, które sytuują się wyraźnie z dala od tego, co stanowiłoby negację fundamentalnych zasad porządku prawnego. Powoływanie się na hasła w stylu On s’engage et puis on voit3 („Angażujemy się, a potem się zobaczy”), nawet wybitnie konserwatywnemu w istocie grających jedynie swe role ku uciesze mas. W oczach skrajniejszych krytyków centrystyczny konsens powinien lec w gruzach, w następstwie rewolucji – w takiej bądź innej postaci. Przyznać trzeba, że chęć „przewietrzenia dyskursu” czy „przepłukania” owego „stojącego bajora sceny politycznej” – specjaliści od partii politycznych mówią o rozmrożeniu podziału socjo-politycznego – zdaje się co najmniej zrozumiała. Małym „ale” jest tutaj niepokój wielu środowisk i pojedynczych osób – szczególnie domniemanych beneficjentów „konsensu” oraz zagorzałych „liberałów” – którym sen z powiek spędza „rewolucyjny” komponent owej filozofii. Gwoli wyjaśnienia: intencją tego tekstu nie jest (jak można by się spodziewać) kontestowanie pojawiającego się na horyzoncie „kolejnego zagrożenia dla demokracji” ze strony „radykałów”. Dla liberalnej demokracji bowiem deklaracja ideowa (czy też prowokacja – jak kto woli) środowiska „Krytyki Politycznej” – będąca de facto manifestem polskiej „Neo-Nowej” Lewicy (przeciw „Starej-Nowej Lewicy”) – raczej nie wydaje się niebezpieczna. Utwierdzać w tym wrażeniu powinny doprecyzowują- obywatelowi powinny wydać się co najwyżej pewną niefrasobliwością. Artykułu tego nie należy też traktować jako głosu w aktualnych sporach politycznych. Pojawienie się „kwestii rewolucji” stanowi za to doskonały pretekst do wtrącenia paru generalnych uwag, dotyczących zagadnień raczej banalnych w obliczu aktualnych (emancypacyjnych) dyskusji, choć dotyczących głębokiego podłoża całego kontestowanego ładu. Chciałbym jedynie dodać do polemiki coś o – jak mniemam – walorach poznawczych: nieco systemowo-historycznych refleksji na temat „przemian rewolucyjnych”, instytucji liberalnej demokracji i innych takich politycznych wihajstrów. Słowo „wihajster” wydaje się tu nad wyraz trafne. Według Władysława Kopalińskiego4 jest to „narzędzie o zapomnianej nazwie” („jak on się zwie?” z niemiecka: wie heisst er?). Mam właśnie zamiar mówić o paru wynalazkach politycznych, które tak bardzo się już zakorzeniły w ustrojach państw współczesnych i równie współczesnych umysłach, że zostały uznane za niemal oczywistości, niewymagające uwagi i przypomnienia – niczym powietrze. Ich właściwe imiona są traktowane instrumentalnie bądź z uderzającą niefrasobliwością, Ekspressje 59 i w efekcie często bywają przenoszone na przedmioty zupełnie inne. Czasem jednak warto przypomnieć, jakim „powietrzem politycznym” oddychamy. Wracając do rzeczy: mówienie o rewolu- z lat fundamentalistów 70., neonazistów, islamskich i wielu innych – można odnieść wrażenie, że nawet niektórych „neocons” z wczesnego okresu wojny w Iraku. cji – gwałtownej zmianie mającej obalić sta- W moim odczuciu tym, co ich łączy, jest tus quo, wprowadzić „nowy, sprawiedliw- swoisty prymitywizm. Nie ma znaczenia, szy ład” i uczynić świat lepszym – zdaje się w dyskursie postnowoczesnym pewną retorycznie dopuszczalną hiperbolą. Nie jest to nic specjalnie nowego – podobne na- 60 terrorystów stroje nawiedzają politykę demokratyczną z pewną regularnością, co sugeruje, że są fenomenem naturalnym5 – ot, czymś na kształt zwyczajnego „bólu wzrostowego” zdrowo rozwijającego się społeczeństwa. Jednakże, kiedy ktoś mówi o rewolucji w kontekście osobistości takich jak Włodzimierz Iljicz Ulianow alias Lenin, to nie ma się co dziwić alergicznym reakcjom. Mnie w tej sytuacji na myśl przychodzi owa sentencja Mao Tse-tunga, którą pozwoliłem sobie przytoczyć na samiutkim początku. „Rewolucja to akt przemocy” – to chyba dość jasno wyłuszcza esencję owego charakterystycznego rozumienia pojęcia rewolucji: jako filozofii życia, jako aksjomatu – jako idei politycznej, programu i metody zarazem. Ta specyficzna percepcja jest właściwa pewnej kategorii myślicieli, których, zdaje się, łączyć nie powinno nic – tak daleko od siebie usadowiliby się w ławach Assemblée Nationale: oni i ich uczniowie. Stawia ona w jednym szeregu Jean-Paula Marata, Carla Schmitta, ajatollaha Chomeiniego – jakobinów, XIXwiecznych anarchistów, zwolenników „Konserwatywnej rewolucji”, lewicowych Mówienie o rewolucji – gwałtownej zmianie mającej obalić status quo, wprowadzić „nowy, sprawiedliwszy ład” i uczynić świat lepszym – zdaje się w dyskursie postnowoczesnym pewną retorycznie dopuszczalną hiperbolą. Nie jest to nic specjalnie nowego. czy wywodzą się z prawicy, czy lewicy – od aktorów nowoczesnej polityki nie odróżnia ich wcale klasyfikacja wedle podziału prawica– lewica. Oni temu podziałowi umykają, jest on bowiem oparty o materialną treść programu politycznego. Wyróżnia ich za to „treść proceduralna” owego programu – pogląd nie na konkretne kwestie, ale na metody. O ich „prymitywizmie” świadczy mentalność polityczna – generalne podejście do polityki, rodem z zupełnie innej epoki. Są to bowiem myśliciele starego typu, rzec by można z pewna dozą złośliwości: przestarzali. A little history first… Dobrym sposobem, by powiedzieć coś o rewolucji jako gwałtownej przemianie systemu społecznego i o owym „liberalnym konsensie” jest przytoczenie opisu pewnego wydarzenia historycznego. Zilustruje to nie tylko genezę, a właściwie okoliczności „zawarcia” rzeczonego konsensu – jako umowy społecznej – ale pokaże dobitnie, jak mocno jest on sprzężony z zagadnieniem rewolucji. Gdyby szukać wyraźnej cezury, można zaryzykować śmiałą tezę, że wszystko zaczęło się w roku 1689 w Anglii. Wtedy narodził się liberalizm polityczny. Nie mam tu na myśli ideologii – byłoby niedorzecznością twierdzić, że systemy idei „rodzą się” ot tak, w danym miejscu i czasie jako integralne byty. Chodzi mi raczej o liberalizm jako ważki fakt społeczny, pewien system socjo-polityczny zaimplementowany do dużego społeczeństwa (uznający światopogląd pod tą samą nazwą za niejako intelektualne zaplecze). Idzie właśnie o coś, co można by uznać za prototyp, czy też pierwsze tak udane ucieleśnienie tego słynnego „liberalnego konsensu”, jaki stać się miał w przyszłości standardem dla nowoczesnych ustrojów (przynajmniej zachodnich). W XVII-wiecznej Anglii sprawy źle się miały. Kraj dopiero otrząsał się z krwawej wojny domowej. Był wyniszczony i rozdarty – okres elżbietańskiej chwały mocarstwowej zdawał się odchodzić w zapomnienie. Dwa opozycyjne stronnictwa miały się za śmiertelnych wrogów. Ale panowanie króla Jakuba II Stuarta dało obydwu ugrupowaniom i całemu społeczeństwu wspólnego przeciwnika – króla „papistę” i absolutystę, który armią, gwałtem na prawie, a w końcu i terrorem, usiłował zwrócić Anglię Kościołowi rzymskiemu, tak jak to czynił skutecznie Ludwik XIV we Francji. Miar- ka przebrała się po stłumieniu powstania purytanów Monmoutha (1685) – jak pisał George Macauley Trevelyan6: Powszechna zgroza, jaką wzbudzał widok długich szeregów szubienic wzdłuż gościńców Wessex z wysmarowanymi smołą i wiszącymi na nich dysydentami, sprawiła, że po raz pierwszy zaczęto czuć odrazę do zaciekłego zwalczania się partii, które tak długo trapiło polityczne i religijne życie Anglii; i co stanowiło pierwszy naturalny odruch w kierunku nowej ery, ery jedności i tolerancji. Gdy na Wyspach wylądowała armia Wilhelma Orańskiego (1688) ludność całego kraju – łącznie z katolikami, również mającymi dość spirali przemocy – powitała najeźdźców (sic!) z otwartymi rękoma . Król Jakub został pokonany w bezkrwawej rewolcie, porzucony przez swoich generałów i z armią w rozsypce. Nawet u „zawsze wiernych” torysów nie znalazł popleczników, mimo iż wyznawali oni doktrynę „boskiego prawa dziedzictwa” królewskiego. Zawarty w 1689 roku kompromis między frakcjami zwany Ugodą Rewolucyjną (Revolution Settlement) był wielką odmianą. Porozumiano się co do różnic i przede wszystkim – wbrew postulatom co radykalniejszych wigów – porzucono krwiożerczy rewanżyzm. Prawa przeciw katolikom – jeżeli nawet ustanawiano nowe – były zwykle niestosowane. Uchwalony już Akt o Tolerancji interpretowano rozszerzająco… I choć jeszcze długo urzędy publiczne zastrzeżone miały być dla członków kościoła anglikańskiego, to bezpowrotnie minęły czasy, w których „[…] tolerancji nie uważano za jakąś naczelną zasadę, tylko za konieczny kompromis zawarty z błędnymi Ekspressje 61 poglądami”7. W 1695 roku wygasły postanowienia ustawy o królewskim koncesjonowaniu prasy (cenzurze prewencyjnej) – postanowiono ich już nie odnawiać… W tak chwalebny sposób uwieńczono „chwalebną rewolucję” (Glorious Revolution). Stworzono konsens – system społeczno-polityczny nowego typu. Zgodzono się wreszcie co do zasady, że najwyższym do- 62 brem publicznym jest nie prawo wyższe (np. sukcesji), ale prawo powszechne (common law) – ład i praworządność, prawa jednostek do życia i wolności. Za szczególną wartość uznano państwo jako dobro wspólne, wykraczające poza wszelkie „zasadnicze” spory… I oto po raz pierwszy przytłaczająca większość społeczeństwa i elit uznała, że ważniejszy od abstrakcyjnych „wyższych wartości” jest pokój i niezabijanie-w-imięwartości-od-życia-ważniejszych! To nowość, bo tego typu modus vivendi ukonstytuował się refleksyjnie, a nie w sposób naturalny i bezwolny – jak w pluralistycznych etnicznie i religijnie: Rzymie, Aleksandrii, Babilonie, Jerozolimie króla Salomona, gdzie władza tolerowała innowierców, niejako z braku siły, z obawy przed niepokojami społecznymi lub po prostu w wyniku anarchii8… Wreszcie to, co kiedyś było dla państwa początkiem jego rozpadu – ziarnem powoli dojrzewającego śmiertelnego kryzysu, dezintegrującą wspólnotę różnorodnością – stało się zasadą urządzenia państwa. Anglicy – nie pierwsi w dziejach, ale pierwsi z takim skutkiem – postanowili zbudować Wieżę Babel. A zaczęli od zabezpieczenia się przed złymi skutkami „pomieszania języków”. Uwierzyli, że wspólnota polityczna może przetrwać, nie tylko pomimo, ale wręcz dzięki niejednolitości. Libe- Liberalny konsens służyć miał właśnie odświeżaniu dyskursu lub zmiany dominującego układu sił – owego „resetowania” systemu – w sposób pokojowy, czyli przy minimalnych reperkusjach ogólnospołecznych. ralny konsens służyć miał właśnie odświeżaniu dyskursu lub zmiany dominującego układu sił – owego „resetowania” systemu – w sposób pokojowy, czyli przy minimalnych reperkusjach ogólnospołecznych. To, na czym go oparto, zwie się wolnością głoszenia idei i pokojową alternacją władzy. Ów kompromis był w rzeczy samej kamieniem węgielnym pod budowę nowoczesnego systemu partyjnego – właśnie tego oligopolicznego układu dwupartyjnego i konsensualnego dyskursu – a nie systemu równoważących się w śmiertelnym boju o rządy dusz stronnictw religijno-stanowych. …o muerte!9 Patrioci zawsze opowiadają o umieraniu za swoją ojczyznę, nigdy o zabijaniu za ojczyznę. Bertrand Artur Russell Aksjomatem radykalnego ujmowania rewolucji jest przelew krwi. Jej wyznanie wiary zdaje się zadawać jedno zasadnicze pytanie. Niezależnie od tego, jakie są czyjeś poglądy, docieka nie tylko, „czy był(a)byś w stanie za nie zginąć?”. Stawia przed dylematem o wiele trudniejszym – „niechrześcijańskim” powiedziałby ktoś – zdecydowanie bardziej brzemiennym w konsekwencje. Pyta, bowiem, „czy w imię tego, w co wierzysz, był(a)byś w stanie zabić?!”. Dla rewolucyjnego apologety destrukcji odpowiedź może być tylko jedna: „tak!”. Nie tylko owo odświeżenie sceny politycz- a czasem wręcz jej spłycenia przez uczynienie jakimś laickim rytuałem lub wręcz zwykłym „targiem oportunizmów”. Liberalizm tedy staje się głównym wrogiem „politycznej polityki”, ponieważ na owo pytanie „czy byś zabił(a)”, każe jednoznacznie odpowiedzieć „nie”. Stąd właśnie wydaje się, że jako system zwykł on strony zachodzących w swoim łonie konfliktów nej ma wymagać daniny krwi, ale sama gotowość do stosowania przemocy staje się świadectwem witalności i niejako prawowitości ideologii, którą wynosi do władzy. Wojna przestaje być „złem koniecznym” – podłym środkiem uświęconym przez szczytny cel – ale jedyną stosowną legitymizacją idei, tj. jedyną adekwatną w swej kategoryczności wobec czegoś, co uznaje się za absolutną i nieredukowalną prawdę. Poopowiadajmy więc o zabijaniu. Człowiek, przez swoisty błąd atrybucji, zwykł waloryzować przekonania bądź to na podstawie liczebności mas ich wyznawców (jak w wyborach w 1933 roku: „Przecie dziewiętnaście milionów Niemców nie może się mylić…”), bądź determinacji, z jaką są bronione. To jest niejako skaza ludzkiej natury – w pewnym sensie ewolucyjny anachronizm, ale i wciąż ostateczna forma ewaluacji. Każe nam sądzić, że skoro od czegoś można odstąpić na zasadzie kompromisu, to znaczy, że nie jest czymś ważnym – jest dyskusyjne, poślednie w relewancji, redukowalne. W dalszej perspektywie prowadzi to – przy promowaniu rezygnacji z krwawej obrony idei, niejako przeciwnym naturze (i pewnej logice) – do stygnięcia debaty politycznej, traktować z dystansem, „niepoważnie”, przez co protekcjonalnie, ironicznie nawet – obśmiewając trywialność „rozmaitych świata tego spraw” – i zmuszać dyskutantów do takiego traktowania się nawzajem. Rewolucjoniści (ci prawdziwi, oczywiście) chcą tymczasem, by politykę – ideologie, interesy – traktować śmiertelnie poważnie… Dosłownie. Dla nich albo jest się za, albo przeciw – jeżeli przeciw, to do wyboru są tylko dwa wyjścia: pierwszym jest wygnanie, tożsame właściwie z wejściem do obozu wroga. To wyjęcie spod prawa, wyrzucenie w naturalny stan „wojny wszystkich ze wszystkimi”, oznaczające uczynienie kogoś homo sacer, czyli (w oczach prawa) człowiekiem „niebyłym”, takim, którego można bezkarnie zabić10. Drugie to cykuta… Marzeniem rewolucjonistów – z lewa i z prawa – jest, by ludzie (a przynajmniej oni sami i ich zwolennicy) znów byli na tyle zaangażowani w ideę, by nie tylko potrafili się dlań poświęcić, ale w jej imieniu umieli poświęcić innych. W tym pojmowaniu cechuje ich osobliwy barbaryzm – polityczny prymitywizm. Wierzą bowiem w pierwotne, przestarzałe (antyczne) – skompromitowane już i odrzucone – metody uprawiania polityki przemocą. Ekspressje 63 Liberalizm w sensie systemowym to nie tylko system urządzeń polityczno-prawnych (trójpodział władzy, prawa człowieka itd.), ale też kultura polityczna i prawna, którą urządzą interakcje podług określonych zasad. To metoda powściągania pewnych naturalnych (prymitywnych) skłonności. Liberalny konsens jest jak freudowska kultura – że odwołam się do źródła psychoanalizy, która w Lacanowskim wydaniu stałą się inspiracją Žižka – ta sama, która stara się przeciwstawić ciemnej stronie naszej natury, tłumiąc pierwotne popędy i niebezpieczne dla innych żądze, stając się 64 Marzeniem rewolucjonistów – z lewa i z prawa – jest, by ludzie (a przynajmniej oni sami i ich zwolennicy) znów byli na tyle zaangażowani w ideę, by nie tylko potrafili się dlań poświęcić, ale w jej imieniu umieli poświęcić innych. W tym pojmowaniu cechuje ich osobliwy barbaryzm – polityczny prymitywizm. tym samym źródłem cielesnego niespełnienia i intuicyjnego cierpienia: niezaspokojenia politycznego. Gdyby na sprawę patrzeć rzeczowo i logicznie, to owe dwa pytania o stosunek do idei wydają się niezwiązane – ustosunkowanie się do jednego jest wyłącznie moralnym dylematem jednostki, niewpływającym na stanowisko wobec pozostałego. W sensie systemowym jednak replika na oba musi być zbieżna. Tutaj odpowiedzią rudymentarną jest ta dotycząca zabijania. Reagując na pytanie, „czy byś zabił (zabiła)?”, zdecydowanym „nie”, uwalnia się zarazem innych od dylematu „czy byś zginął (zginęła)?”. Jeżeli bowiem przytłaczająca większość aktorów społeczeństwa (w tym i samo państwo) – zgodnie z liberalnym imperatywem polityki – dla idei nie pozbawi- Na ogół więc, w przypadku sfery wartości dla systemowego opisu polityki, łoby życia, to również nie trzeba by dla idei życia poświęcać. I vice versa: jeżeli znaczna część (niekoniecznie większość) gotowa byłaby do przemocy „w imieniu”, pozostali nie mieliby już tego „liberalnego komfortu” bronienia swoich racji bez narażania bytu. Wyjątek od powyższej zasady „zbieżności odpowiedzi” dotyczy przypadku stanu przejściowego – przemian ustrojowych wymuszanych kryzysem społeczno-politycznym – pokojową rewolucją. Wtedy zaryzykowanie własnego życia i zdrowia – stanięcie w pierwszym rzędzie manifestantów, idących naprzeciw kordonu uzbrojonych ZOMO-wców – nie jest już „wyborem karygodnym”. W sensie moralnym jest się w porządku, bo nie podaje się w wątpliwość życia innej istoty ludzkiej, tylko oddaje woli opatrzności swoje własne. Właściwie opatrzność czy szczęście nie stanowią tu istoty rzeczy. Chodzi o gest oddania się woli posiadającego środki przymusu – o postawienie tego kogoś przed dylematem moralnym. Tutaj wybór poświęcenia jest decyzją o szlachetnym męczeństwie za sprawę – męczeństwie, które ma być świadectwem pewnej wartości idealnej. W takich razach uprzednim warunkiem zapanowania społecznego klimatu „niezabijania dla idei”, jest gotowość „poświecenia się dla idei”. kilku tysięcy lat ludzkości uważa się za próżny, czy też nie – czy dostrzega się w historii choćby cień postępu moralnego: czy jest się człowiekiem cywilizowanym, czy raczej politycznym troglodytą11. Nie mogę w tym miejscu nie odnieść się do słynnej tezy Carla Schmitta z Pojęcia Polityczności12, według której aplikowanie zasady „miłujcie nieprzyjacioły wasze” do sfery polityki – jakkolwiek pojętej – jest poważnym nieporozumieniem. Dowodzi on w swoim eseju, że współczesne języki nie zwykły tak wyraźnie jak greka czy łacina rozróżniać pojęcia nieprzyjaciela o charakterze osobistym (inimicus) od wroga mającego sens wyłącznie publiczny (hostis). W oryginalnym brzmieniu bowiem zasada Diligite inimicos vestros nie mówi nic o wrogu publicznym. Dla Schmitta wynika stąd, że „[…] dopiero w sferze prywatnej postulat miłości wobec »wroga« ma sens”13. Niebywałe, jak bardzo fortunne dla rozwoju politycznego społeczeństw okazują się niektóre… „nieporozumienia”. Dla Schmitta „[…] polityczność opiera się na specyficznym dla niej podstawowym rozróżnieniu, do którego sprowadzić można wszystkie działania polityczne”14. Tak jak w etyce zasadniczą alternatywą jest koncepcji i danego ustabilizowanego układu ustrojowego (tj. takiego, który nie podlega skutecznemu kwestionowaniu – ma określoną tożsamość), zasadniczym pytaniem jest właśnie to „o zabijanie”. Odpowiedź na nie jest jednoznaczna ze stwierdzeniem, czy dorobek ostatnich dobro i zło, w estetyce – piękno i brzydota, a w ekonomii – zysk i strata, tak polityczność zbudowana miałaby być na „specyficznym rozróżnieniu”, będącym ponoć „jasnym kryterium polityczności” – rozróżnieniu na przyjaciela i wroga. Ciekawe jednak, że autor nie wyjaśnia, czemu przyjął, iż polityczność – w przeciwieństwie do pozostałych wymienionych przykładowo kategorii, które opisuje alternatywa skonstruowana w ujęciu przedmiotowym – musiałaby być wyjątkowo opisywana z perspektywy podmiotowej. Czyżby polityka miała być do tego stopnia zogniskowana wokół wojny jednych z innymi, że osiągnięcie żadnego celu politycznego (być może „zysku nieekonomicznego” lub „dobra amoralnego”) nie kończyłoby jej, pod warunkiem ciągłego istnienia rzeczonego wroga?15 Rewolucja, czyli „o obrotach sfer niebieskich” W idei rewolucyjnej walki tkwi jeszcze jeden szczególny feler. Kiedy opowiada się o konfrontacji sił, „burzeniu starego ładu”, obalaniu rządzących na zasadzie przewagi siły, przejęciu władzy i zastąpieniu cudzej opresji własną (jakby krzycząc: „Teraz nasza kolej!”) w celu zniesienia barier dla „postępu” prawdy absolutnej, to mnie przypomina się, że samo słowo rewolucja jest niejako genetycznie antypostępowe. Dochodzi do paradoksu, w którym szumne frazesy skrywają negującą ich treść istotę. Łacińskie pojęcie revolutio bowiem pierwotnie znaczyło tyle, co „przewrót”, „pełny obrót”, „odwrócenie” – zmiana cy- Ekspressje 65 kliczna16. Tak właśnie było używane aż do rzeczonej chwalebnej rewolucji, kiedy to zaczęto je odnosić do ważkich wydarzeń bez precedensu w dziejach. W trakcie rewolucji francuskiej dodano do tego „mesjanistyczny imperatyw woluntarystycznego przyspieszania postępu”… W dawnych czasach rewolucję wiązano z astrologicznymi koncepcjami obrotu 66 ciał niebieskich – niepowstrzymanego i zewnętrznego ruchu, który wywiera decydujący wpływ na życie ludzi, a który jest zarazem poza ich mocą. Taki przewrót miał być spełnieniem nieubłaganie wiszącego nad człowiekiem fatum. Podobnie „kosmiczno-magiczne” systemy religijno-światopoglądowe powielały istotę tej prymitywnej wiary – typowej ludom rolniczym, a przeniesionej później na szczególną odmianę konserwatyzmu (fizjokratyzm) – wiary w cykliczność czasu i wynikającego stąd fatalistycznego przekonania o płonności wszelkich ludzkich starań doczesnych. Oto historia cyrkuluje. Za każdym razem gwałtownie zamyka swój bieg, tworząc okrąg i sprowadzając wszystko do początku… W nieco zmodyfikowanym, choć równie mitologicznym ujęciu, rewolucja znaczyła odwrócenie „góry” i „dołu” porządku społecznego. Również tutaj wszystko wraca do stanu pierwotnego, tyle że niejako do takiego, który „staje na głowie”. Układ hierarchiczny podlega przesileniu – władza nieuchronnie słabnie, by wreszcie poddać się naporowi tych, których uciskała, i pozwolić na idealną zamianę ról. Ład porewolucyjny byłby lustrzanym odbiciem ancien régime’u. „Wszystko już było i nie raz się powtórzy”. W takim ujęciu dzieje miały być czymś na kształt regularnego cyklu krążenia elit – rodem z koncepcji Vilfredo Pareto – bezustannym wymienianiem się Łacińskie pojęcie revolutio bowiem pierwotnie znaczyło tyle, co „przewrót”, „pełny obrót”, „odwrócenie” – zmiana cykliczna. rządzących z rządzonymi, nieprzynoszącym żadnej istotnej zmiany – spiralą przemocy i zemsty. W obu mitologiach historia świata to jałowy ruch bez poprawy czegokolwiek, bez rozwoju – zmuszający do bezustannego zaczynania wszystkiego od nowa. To błędny obrót wokół niezmiennej osi – ruch bez przemieszczenia się, bez postępu. Na ironię losu zakrawa fakt, że nawet najbardziej „postępowa” rewolucja, postrzegana prymitywnie – jako kategoryczna walka na śmierć i życie – bezrefleksyjnie wraca do swojej etymologii: swojej „literalności”. Cnota flegmatyzmu To, co stało się w XVII-wiecznej Anglii, doprawdy zdumiewa. Aż dziw bierze, że to bezprecedensowe w dziejach politycznych świata wydarzenie17 zostało przyćmione w historiografii przez koszmarną, krwawą awanturę, o wybitnie wątpliwej „postępowości”, jaką była rewolucja francuska (rzeczywiście postępowe było co najwyżej to, co nastąpiło dopiero długo po rewolucji18). I rzeczywiście, w 1689 roku dokonał się prze- łom społeczny, i to taki, który zdołał się na trwałe zakorzenić w ustroju i umysłach ludzkich – nie był efemerycznym epizodem. Od „pryncypiów” – co do których były ogromne różnice – ważniejsze stało się dobro publiczne, a więc nie rozdzieranie państwa w walce o ster rządów, ale wspólne jego budowanie. Odrzucono pełne płomiennej pasji i (de facto) ekstremistyczne grzechem śmiertelnym. Przemoc przestała być „jeszcze kolejnym (najpewniejszym) narzędziem jej prowadzenia”. Nie ma się co dziwić temu, że Ghandi tak urzekł brytyjską opinię publiczną. Działalność w duchu zasady non-violence to fundament liberalnego porządku. Jej uznanie to wręcz warunek zaistnienia praw człowieka – bez niej wolność jednostki jest wyłącznie pu- podejście do wyznawanych przekonań politycznych i wierzeń religijnych, które nakazywało gwałtowną reakcję na wszelkie próby ich kwestionowania. Ludzie zaangażowani rezygnowali z postawy „ostatnich sprawiedliwych”, i to w duchu owej angielskiej flegmy… Powściągliwość w sporze politycznym stała się jedną z kardynalnych cnót obywatelskich. To ona ucywilizowała spory, znosząc panowanie politycznego barbaryzmu. Właśnie powściągliwość w polityce pozwoliła Anglikom – drogą długotrwałego intelektualnego „trawienia” projektów ustrojowych i uzyskiwanych w ten sposób kompromisów (często „zgniłych”, nie ma co się łudzić), metodą „narastania” systemu przez stopniową modernizację z poszanowaniem tradycji – zbudować najnowocześniejsze państwo w Europie, które wyznaczało innym kierunki rozwoju i decydowało o międzynarodowym ładzie. To owa powściągliwość polityczna nakazywała z takim obrzydzeniem patrzeć na rewolucyjne zawieruchy po drugiej stronie Kanału – nawet mimo że z intencji zmierzałyby z grubsza w tym samym kierunku. Oto nieopanowanie, pośpiech, gwałtowność i bezkompromisowość stały się dla polityki stym frazesem, bo dopuszcza jej gwałcenie przy okazji pierwszego lepszego sporu politycznego. Liberalne instytucje społeczne – ten słynny liberalny konsens – uzyskały status „tradycyjnych”, czyli czegoś więcej niż zwykłych decyzji politycznych. Tradycja jako „konwenans” to nie doraźny kompromis, czy zwyczajne postanowienie większości. W czasach, w których powstał ten „systemowy wynalazek”, trzeba go było określić jako instytucję „zadawnioną” i „konsensualną”, by nadać jej rangę, jaką dzisiaj na kontynencie mają konstytucje pisane – jeśli nie większą. Tak bowiem zaklasyfikowana treść nie podlegała zwyczajnemu „politycznemu decyzjonizmowi” – nie mogła zostać zmieniona impulsywnie, wedle kaprysu chwili. Jej reforma – dotykająca w końcu samych fundamentów ustroju społeczno-politycznego – wymaga wielu szczególnych zabiegów: procedura musi być zaporowa. Ważne jeszcze, by przepis miał charakter konwencjonalny – by jego ustanowienie, zniesienie lub zmiana wymagały rozciągnięcia w czasie. A do takiego spojrzenia na politykę trzeba niebywale wiele flegmy – świętej cierpliwości wobec innych („wrogów”), która jednocześ- Ekspressje 67 nie nie oznacza rezygnowania ze swoich poglądów. Być może system sprawia, że z czasem – wraz z uzyskaniem dobrobytu i długotrwałą stabilizacją – strony sporów o politykę zaczynają traktować siebie nawzajem, a nawet siebie samych i swoje idee: „z przymrużeniem oka”. Może zdolność do kompromisu oznacza 68 w efekcie „zaprzedanie swojej duszy diabłu”, byleby tylko dostać odeń berło – tytuł do współkształtowania prawa. Czasem rzeczywiście można odnieść wrażenie, że demokracja liberalna (lub liberalizm demokratyczny) w sensie ontologicznym jest systemem „bez zasad”, wartości wyższych – gdyż nieuchronnie degraduje wszelkie treści do roli „równoprawnych, rywalizujących programów”. Na pewno jednak nie da się powiedzieć, że wstrzymuje ona i „zamraża” konflikt polityczny – co najwyżej go „schładza” na rzecz pokoju publicznego. Liberalizm jest bowiem systemem, który zasadza się na ruchu. Jak na razie to jedyny znany system, który w przypadku hermetyzacji dyskursu dopuszcza – a nawet wręcz domaga się – jego otwarcia. To nie jest fotka, to nie jest nawet end-go-process. Liberalizm to sam proces właśnie i obojętne zdaje się mu to, jak będzie wyglądać na końcu. Jego tożsamość nigdy nie jest całkowicie sprecyzowana – permanentnie nie pozwala się skończyć19. Liberalizm jest ideologią sensu stricte niejako tylko przypadkiem i przy okazji. Zasadniczo bowiem – jako system społeczny – nie jest katalogiem idei o charakterze norm materialnych, ale systemem procedur20. W sumie, to dla takiego metaliberalizmu liberalizm w wersji ideologicznej jest kolejnym z „równoprawnych rywalizujących aktorów”, którego system – wbrew pozorom Rzeczywiście można odnieść wrażenie, że demokracja liberalna (lub liberalizm demokratyczny) w sensie ontologicznym jest systemem „bez zasad”, wartości wyższych – gdyż nieuchronnie degraduje wszelkie treści do roli „równoprawnych, rywalizujących programów”. Na pewno jednak nie da się powiedzieć, że wstrzymuje ona i „zamraża” konflikt polityczny – co najwyżej go „schładza” na rzecz pokoju publicznego. (powinowactwa nazwy) – w żaden sposób nie faworyzuje, a wręcz skazuje na amorficzność i tym samym polityczną niszowość. „Liberalizm nakazuje wynieść się obywatelom ponad to, co dla nich najważniejsze” – po dziś dzień brzmi to jak herezja, i stąd właśnie jako takie jest przez niektórych traktowane. Ale postulat ten ma na uwadze tylko to, by owo „najważniejsze” nie zabijało... Dla liberalizmu jako procesu systemowego ważne jest nie to, jak będzie wyglądał sam system, ale to, by w procesie system stracił jak najmniej elementów – owych ewolucyjnych potencjalności, które kiedyś na pewno się przydadzą. Liczy się, by nie krzywdzić innych. Ciekawe, że z tej „czystej procedury” wyłania się jednak jakaś norma o wybitnie materialnym charakterze… Przypisy: 1. Ufam, że nazwa ta jest dowodem na zdrowy dystans założycieli do swoich przekonań. 2. Na ironię losu zakrawa, że nie tak dawno temu to właśnie „dyskurs prawdziwościowy” uważano za opresyjny, i to dokładnie po tej samej stronie sceny politycznej, na której sytuuje się teraz „Krytyka Polityczna” (i nawet w tym samym – dokładnie – kontekście). Taki, widać, jest los niektórych idei politycznych – być porzuconym przez swoje dzieci. 3. Aforyzm Napoleona przytacza Sławomir Sierakowski w swoim wstępie do Rewolucji u bram (Slavoj Žižek, przeł. Julian Kutyła, Korporacja Ha!art, Kraków 2006). 4. Słownik przypomnień, Wiedza Powszechna, Warszawa 1992. 5. Jak inaczej określić kryzys tradycyjnych partii masowych z lat 70., który doprowadził do zupełnego przebudowania sceny politycznej wielu krajów? 6. G.M. Trevelyan, Historia Anglii, przeł. A. Dębnicki, Warszawa 1963, s. 562. 7. Ibidem. 8. Warto pamiętać, że słynna polska tolerancja religijna z czasów renesansowej I Rzeczpospolitej – mimo chlubnych wcieleń prawnych – nie wynikała wcale z jakiejś szczególnej na owe czasy sarmackiej otwartości, ale ze zwyczajnej ustrojowej i prawnej degrengolady – anarchizacji systemu politycznego. Stąd właśnie ruch egzekucyjny był programowo tak kontrreformacyjny – postulował po prostu egzekucję już istniejącego prawa przeciw innowiercom. 9. Oryginalna sentencja Fidela Castro brzmiała: „Socialismo o muerte!”. 10. Ciekawe, że sam Žižek pisze o tym pojęciu w jednym ze swoich artykułów (Ostatni ludzie to my, „Europa. Tygodnik Idei”, 6 stycznia 2007 r.) – w równie negatywnym kontekście, choć na potwierdzenie swoich „rewolucyjnych” tez. 11. Odnoszę wrażenie, że kwestię tę można z powodzeniem opisać przez pryzmat teorii gier, a nawet w kategoriach „strategii ewolucyjnie stabilnych”. Nie czuję się jednak kompetentny, by w tym miejscu rozwijać ten wątek – sam w sobie zasługujący na odrębny artykuł. Na marginesie pozwolę sobie jedynie zauważyć, iż na podstawie odpowiedzi na „dwa zasadnicze pytania polityczne” dałoby się wyróżnić cztery „strategie graczy politycznych”: „AGRESORMĘCZENNIK” (fanatyk) – chętny i ginąć, i zabijać dla idei; „AGRESOR-KONFORMISTA” – chętny zabijać za idee, ale nieskłonny się dla niej poświęcić; „PACYFISTA-MĘCZENNIK” – odmawiający zabijania dla ideałów, ale gotowy poświęcić za nie życie; „PACYFISTA-KONFORMISTA” – odmawiający i zabijania, i umierania za ideały (oczywiście, gdy piszę o pacyfistach, mam na myśli osoby rzeczywiście odrzucające przemoc – nie takie, których mottem jest „będziemy walczyć o pokój, aż nie zostanie kamień na kamieniu”). W systemie opanowanym przez liberalny paradygmat (zdominowanej przez pacyfistów-męczenników i pacyfistów-konformistów) dwie ostatnie strategie są praktycznie nierozróżnialne. Stąd tak trudno jest uwierzyć w „żarliwość przekonań” kogokolwiek w liberalnym systemie politycznym. Ekspressje 69 12. C. Schmitt, Teologia Polityczna i inne teksty, red. i przeł. M. Cichocki, Kraków 2000. 13. Ibidem, s. 201. 14. Ibidem, s. 198. 15. Czy ma to jakiś związek z plessnerowską tezą uznającą człowieka za byt „dystansujący się” – na którą powołuje się ot tak, przy okazji (ibidem, s. 231)? 16. „Rewolucja” ma ten sam źródłosłów, co „rewolwer” (sic!). 17. Bezprecedensowe, mimo że, rzecz jasna, poprzedzane pierwszymi „jaskółkami”. Niby analogiczny edykt nantejski, w przeciwieństwie do Ugody Rewolucyjnej, nie przetrwał próby czasu. W traktacie westfalskim, „konwersji” poddano zasadę cuius regio, eius religio, tak 70 by władca nie mógł naruszać praw religijnych swych poddanych. O ile jednak znormalizował on ówczesny ład międzynarodowy, to jego zapisy w kwestiach tolerancji religijnej nie były zbyt ochoczo przestrzegane na gruncie prawa wewnętrznego, a jeżeli już, to sporadycznie. Jedynymi ówczesnymi wzorami tolerancji były kraje małe i najzupełniej specyficzne. Z ubolewaniem muszę przyznać, że z polską tolerancją religijną – i jej chlubnymi gwarancjami prawnymi – coś musiało pójść nie tak jak trzeba. Z jakiegoś powodu polskie wcielenie liberalizmu zmarło, zanim zdołało na dobre się rozwinąć i osiągnąć dojrzałość. Nie jest to jednak miejsce i czas na roztrząsanie tej ważkiej kwestii. 18. W tym kontekście powoływanie się na Napoleona – gdy idzie o kontekst jego: On s’engage et puis on voit – również może budzić pewien niesmak. 19. Dla wielu to poważna wada. Twierdzą oni, że „państwo, w którym kwestionować można tak fundamentalne zasady jak prawo do życia od poczęcia, musi chylić się ku upadkowi”. 20. Znaczące również, że konsekwencją liberalnego podejścia systemowego jest z istoty „proceduralistyczne” podejście do idei rządów prawa. Akcentuje się tu bowiem praworządność, i to nawet do tego stopnia, że sprawia to wrażenie podrzędnego traktowania materialnych wymagań sprawiedliwości, mimo iż są to dwa wzajemnie warunkujące się aspekty tej samej idei. Michał Zabdyr-Jamróz (ur. 1984): uczestnik projektu badawczego Zdrowie Publiczne w Polsce w Obliczu Akcesji, panelista konferencji: „Kim jesteś politologu” (2007) i „Politykon” (2008). Publikował w Zeszytach Naukowych Koła Nauk Politycznych. Przewodniczący Sekcji Niezależnej Refleksji Politycznej KNP UJ (rok akademicki 2007/08). WYWIAD PRESSJI