Na złodzieju czapka gore

Transkrypt

Na złodzieju czapka gore
Na złodzieju czapka gore
Generalny remont w domu już za mną, już prawie posprzątane,
już niebawem znów będę poukładanym człowiekiem, który znów ma
poukładane na półkach. Właśnie kończę remanent w piwnicznych
czeluściach i nie zgadniecie, co mi wpadło w ręce. Stara,
rozbita umywalka. Jakim cudem nie wyrzuciłam jej kilka lat
temu (?), kiedy to mój mąż pewnej nocy wszedł po omacku do
łazienki. Rozbił sobie wtedy głowę o szafkę, a szafka spadła i
rozbiła umywalkę. Szafce nic się nie stało, ale wiecie, ta
stara umywalka… Wynosząc ją do śmieci przypomniało mi się
pewne traumatyczne zdarzenie przy okazji zakupu owej.
Otóż kilkanaście lat temu, podczas remontu łazienki udałam się
na grubsze zakupy do marketu budowlanego. Listę miałam
długaśną, więc i zakupy trwały długo. Dział elektryczny,
sanitarny, budowlany, armatura… Na liście ze 20 pozycji, więc
żeby nie latać po sklepie w tę i nazad postanowiłam
rozplanować sobie logistykę. No bo co najpierw? Żarówki, czy
fajans? No jasne, najpierw fajans, a później żarówki do
fajansu, ale tak się złożyło, że elektryczny był tuż przy
wejściu, zatem poszłam najpierw po żarówki. Takie
energooszczędne w podłużnych pudełkach. I drogie jak czort.
Niestety, te których potrzebowałam, stały dość wysoko, a tu
klasycznie, zero obsługi, więc niczym małpa wspięłam się na
półkę. Nie dość, że wysoko, to na domiar złego stały głęboko,
więc walcząc o życie wsadziłam rękę w wąską przestrzeń i
ucapiłam żarówkę. Ale cóż, wyciągając rękę, zahaczyłam rękawem
o stojące obok dość spore kartonowe pudełko. Mając na myśli
zasadę, że jak coś może się rozbić to z pewnością się rozbije,
spróbowałam złapać lecący towar. Pudełko zgrabnie odbiło się
od półki, później od mojego wózka, a następnie w podskokach
bezpiecznie pokonało na podłodze jeszcze metr i przy lądowaniu
wypuściło na zewnątrz wielką żarówkę w kształcie koła.
Zacisnęłam oczy, że może się uda, ale mych uszu doszedł
jednoznacznie przykry brzdęk. Rzuciłam okiem na cenę. Kurczę,
niemała.
Ale co tam! Przecież te moje żarówki powinny stać bliżej
brzegu, a nie tak, żeby człowiek musiał sięgać ręką po pachę.
Niewzruszona, ruszyłam dalej przed siebie i jak gdyby nigdy
nic, zapytałam pierwszego z brzegu sprzedawcę, którędy po
fajans.
– Alejka 54- odparł usłużnie młodzieniec.
Podziękowałam i poszłam dalej. Uszłam może ze dwa metry, jak
dopadł mnie inny sprzedawca.
– Proszę pani! Proszę pani!
– Rany boskie, to za tę żarówkę mnie gonią- pomyślałam w
panice.
– Proszę pani, zgubiła pani szalik.
– Uff- odetchnęłam w duchu i poszłam dalej.
Nie uszłam nawet pięciu metrów, jak znów ktoś zaczął do mnie
wołać. Serce mi stanęło, ale na wszelki wypadek udałam głuchą.
– Proszę pani! Ja przepraszam panią, ale ja źle pani
powiedziałam, bo muszle i umywalki są w alejce numer 50.
Znowu podziękowałam i ruszyłam po coś na metalowy.
– Proszę pani!, niech się pani zatrzyma!- znów usłyszałam głos
za plecami.
– Nie, no teraz to już na bank mnie mają- pomyślałam – pewna,
że to już koniec, zwłaszcza że w głośnikach właśnie rozległ
się miły głos zapraszający ekipę sprzątającą na dział
elektryczny. – Rany boskie…- z tego wszystkiego oblał mnie
zimny pot.
– Proszę Pani. Zgubiła pani rękawiczkę.
– Och, dziękuję uprzejmie- odparłam klnąc w duchu przewrotność
chwili.
W końcu dokończyłam te nieszczęsne zakupy i mozolnie
dotoczyłam ciężki wózek do kasy, marząc by opuścić to miejsce
piekielne. Brodzik, krany, umywalka i wucecik, plus cała masa
drobiazgów. Kolejka jak stąd do Warszawy. Jak na złość. A ja
na szarym końcu.
– Przepraszam panią- niespodziewanie ktoś poklepał mnie po
ramieniu, a ja prawie poszłam w sufit.- Zapraszam panią, do
kasy budowlanej, tam nie ma takiej kolejki. Pomogę zapchać ten
wózek.- W osłupieniu patrzyłam jak chłopak w granatowych
ogrodniczkach odprowadził mój wózek do budowlanej.
Rzeczywiście, pusto. Niestety moja radość trwała krótko. Już
chciałam z ulgą wypuścić zgromadzone w płucach powietrze, jak
moim oczom ukazał się stojący za kasą rosły ochroniarz. Nadął
się, dumnie prezentując mikrofon a’la Bittney Spears i wbił we
mnie zimny wzrok.
– Teraz to już na serio jest kaplica- pomyślałam i oczami
wyobraźni ujrzałam siebie w kajdankach. Teraz dla odmiany
oblały mnie poty gorące, ale nadal starałam się udawać, że
mnie nie ma i nic nie wiem o żarówce. Zapłaciłam. Uff.
Ale nic to, wyszłam na parking z poczuciem, że tam już mnie
nie złapią. Już, już wyciągnęłam kluczyki, jak za moimi
plecami rozległo się wołanie.
– Niech pani zaczeka! – podbiegł do mnie facet z obsługi
parkingu, a ja prawie dostałam zawału.
– Ja pani pomogę to zapakować do bagażnika, przecież to
wszystko jest strasznie ciężkie.
Ja nie wiem, normalnie tam nigdy nikogo nie ma, a jak już ktoś
jest, to zawsze nie z tego działu, co potrzeba
Cóż było robić. Pewna, że moralny kac mnie nie opuści i ta
przeklęta żarówka będzie mi się śniła po nocach, zamknęłam
auto i grzecznie poszłam do biura obsługi klienta. W końcu
siedem dych za głupią świetlówkę to konkretna kwota i głupio
by było, gdyby ją komuś potrącono z wypłaty. Odstałam swoje w
kolejce.
– Dzień dobry. Ja rozbiłam żarówkę- wyznałam jak na świętej
spowiedzi.- Przypadkowo, ale rozbiłam.
– I?- Dziewczyna popatrzyła na mnie, jakbym upadła na głowę.Jaką żarówkę?
– No taką okrągłą. Na elektrycznym.
– I?
– No i chciałam za nią zapłacić.
– Ale po co, przecież my takie rzeczy wliczamy w straty i
tyle.
Ech, nie macie pojęcia, jakim horrorem były dla mnie te zakupy
i z jak lekkim sercem wróciłam do samochodu. Zdecydowanie, na
złodzieja to ja się nie nadaję