Fragment - Katechizmy.pl

Transkrypt

Fragment - Katechizmy.pl
Arnulf Zitelmann
TOBIT
Powieść z czasów Jezusa
Przekład
Urszula Poprawska
Współpraca
Kaja Poprawska-Kunze
Wydawnictwo WAM
Kraków 2011
Tytuł oryginału
Ich, Tobit, erzähle diese Geschichte
Ein Roman aus der Jesus-Zeit
© 2009 Patmos Verlag GmbH & Co. KG
Sauerländer Verlag, Düsseldorf
© Wydawnictwo WAM, 2011
Redakcja
Maria Szumska
Korekta
Zofia Palowska
Dariusz Godoś
Projekt okładki
Sebastian Stachowski
ISBN 978-83-7505-843-7
WYDAWNICTWO WAM
ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków
tel. 12 62 93 200 • faks 12 42 95 003
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwowam.pl
DZIAł HANDLOWY
tel. 12 62 93 254-255 • faks 12 43 03 210
e-mail: [email protected]
KSIęGARNIA INTERNETOWA
tel. 12 62 93 260, 12 62 93 446-447
faks 12 62 93 261
e.wydawnictwowam.pl
Drukarnia Wydawnictwa WAM
ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków
4
Spis treści
Tobit z Aleksandrii pisze wstęp 7
Tobit z Aleksandrii napisał tę księgę 12
Cezarea Nadmorska 12
Galilea 30
Seforis 45
Z Seforis do Reiny i Nazaretu 72
Kafarnaum 107
U Jezusa i jego towarzyszy 133
Tyberiada 149
W dolinie Jordanu 165
W górę do Jeruzalem 194
Z Jeruzalem 220
Tobit z Aleksandrii pisze to posłowie 260
Posłowie Arnulfa Zitelmanna 267
5
RY
H
ER
M
O
N
Szkic topograficzny podróży Tobita
z Aleksandrii do Jerozolimy
TR
AC
HO
NI
TI
S
G
Ó
A
RE
U
IT
L
IL
E
A
MORZ E
ŚRÓDZ IEMN E
G
A
Kafarnaum
Tarychea
(Magdala)
Tyberiada
J. Genezaret
Seforis
Reina
Nazaret
▲Tabor
D EKAPO LI S
Megiddo
Scytopolis
Jerycho
JEROZOLIMA
Betania
Aleksandria
EGIPT
Przygotowała: Barbara Wybieralska
MOAB
ZE M
▲Hebron
MOR
M O R Z E
Ś R Ó D Z I E M N E
ART
WE
JU
D
E
A
Joppe
(Jafa)
PEREA
S
A
M
A
Jordan
R
IA
Cezarea
Nadmorska
Tobit z Aleksandrii pisze wstęp
Do izby, w której zwykłem pisać, wchodzi Melchior.
Wchodzi na palcach, żeby nie przeszkadzać. Ze składziku przynosi wszystko, czego mi potrzeba do pracy
– atrament i naostrzone trzcinowe pióra. Dziękuję mu
bez słów, skinieniem głowy. W ostatnich tygodniach
wypracowaliśmy taki właśnie zwyczaj: słyszę skrzypienie drzwi, wchodzi Melchior, kładzie na stole przy wejściu świeży stos papirusowych kart, drzwi się zamykają.
Melchior znika, nie śmie mi przerywać.
Dziś jednak zastygł bez ruchu i czeka. Nieśmiało
chrząka. Odwracam głowę w jego stronę.
Postarzał się nasz dobry sługa – przeszło mi przez
myśl – wciąż jednak trzyma się prosto. Odziany jest
zawsze w nieskazitelnie białe szaty i roztacza wokół
siebie subtelny zapach olejku cedrowego, którym, odkąd sięgam pamięcią, pielęgnuje krótko ostrzyżone bokobrody.
Melchior chrząka po raz drugi. Jego okolone siatką
zmarszczek jasne oczy patrzą na mnie z troską.
– Młody panie – mówi – twoje soki cielesne długo tego nie wytrzymają. Idź do łaźni parowej. Wypoć
z siebie do szczętu zapach atramentu i kurz papirusu.
7
Albo zabaw się na świeżym powietrzu z przyjaciółmi,
pójdź na wyścigi rydwanów. Inaczej zrujnujesz sobie
zdrowie!
Nagle urwał, jakby za dużo powiedział lub zabrał mi
zbyt wiele czasu.
Tak, starzec ma rację. Muszę mu odpowiedzieć
uprzejmie, nie mogę go szorstko odprawić. Po wielu
tygodniach pracy nad księgą moje siły się wyczerpały.
Pochłonięty wspomnieniami, walczę z natłokiem obrazów, które cisną się przed oczy, i trudno mi wrócić do
rzeczywistości. Ale muszę.
„Przed siwą głową wstaniesz, będziesz szanował oblicze starca, w ten sposób okażesz bojaźń Bożą” – mówi
Tora*. To nakaz, który nie zna wyjątków.
Kłaniam się zatem przed starcem i odpowiadam:
– Dzięki za papirus i atrament, dobry sługo! Jutro nie będziesz się musiał fatygować – wystarczy mi
wszystkiego. Dzięki ci za troskę! Moje pisanie ma się
ku końcowi. Właśnie stawiam ostatnie słowa. Co dalej –
zobaczymy.
Twarz Melchiora rozjaśnił uśmiech.
– Twoje dzieło przysporzy chwały naszemu domowi, młody panie.
Zanim zdążyłem się ruszyć, ujął moje ręce, złożył na
nich pocałunek i spiesznie wyszedł z izby, cicho zamykając za sobą drzwi.
Wziąłem głęboki oddech, rozprostowałem ręce i na
nowo przystąpiłem do pracy. Pisałem przez cały dzień,
* Tora oznacza „przykazanie” i jest hebrajskim określeniem Pięcioksięgu Mojżesza. Weszła w skład Starego Testamentu. Stanowi ją pięć
ksiąg: Rodzaju, Wyjścia, Kapłańska, Liczb i Powtórzonego Prawa.
8
niecierpliwie, chcąc wreszcie zakończyć, i po krótkim
śnie znów stanąłem przy pulpicie, żeby pisać.
Wreszcie postawiłem ostatnie słowo. Karty papirusu
leżą teraz na stole, na lewo od pulpitu, starannie ułożone jedna na drugiej. Każda z nich ma długość czterech,
a szerokość trzech dłoni. Każda mieści w sobie trzy
szpalty. Zaraz wezmę się do sklejenia ich w jeden zwój.
Będzie miał długość mniej więcej piętnastu kroków.
Oba końce zwoju przymocuję do drążków, długich na
sześć–siedem dłoni. Chodzi o to, żeby czytając, można
było zwój rozwijać i zwijać.
Pisałem tę księgę przez dobry kwartał. Od farmuti,
ostatniego egipskiego miesiąca zasiewów, aż do epifi,
trzeciego miesiąca żniw. Niekiedy pisanie przeciągało
się późno w noc, do chwili gdy aleksandryjska Faros zaczynała słać statkom na morzu światło swego ognia. Teraz, kiedy piszę te wersy, jest jasne przedpołudnie. Moje
okno na piętrze domu wychodzi na port. Widać stąd
właśnie słynną latarnię morską, Faros, stojącą na wysuniętym w morze półwyspie. Faros prezentuje się przed
mymi oczami z całą okazałością. Mieszkańcy Aleksandrii kochają ją i się nią szczycą, bo to budowla imponująca. Cud techniki. Wysokością dorównuje egipskim
piramidom. Słusznie uważa się ją za jeden z siedmiu cudów świata. My, izraelici aleksandryjscy, kochamy naszą
Faros z jeszcze jednego powodu. Przed setkami lat przetłumaczono u nas z hebrajskiego na grekę świętą księgę,
Torę. Co roku przez kilka dni świętujemy to wydarzenie
u stóp Faros. Tora też jest rodzajem latarni. Niczym latarnia rozjaśnia swoim światłem drogi życia człowieka
w morzu jego nieświadomości.
9
Kiedy pisałem tę księgę, Faros była moim jedynym,
niemym towarzyszem. Melchior zadbał już o to, żeby
służba domowa mi nie przeszkadzała. Słudzy na palcach przynosili na piętro posiłki i dwa razy dziennie
ciepłą wodę do mycia. Prawie nie dostrzegałem ich
obecności. Gdy piszę, zawsze stoję przy pulpicie (chyba
że akurat spaceruję po pokoju, szukając w głowie odpowiedniego słowa), odwrócony tyłem do drzwi, a przed
oczyma mam właśnie Faros.
W księdze, którą ukończyłem, często powołuję się
na Filona, mego czcigodnego nauczyciela Tory. To on
otworzył mi serce i duszę na nasze święte księgi. Gdy
pisałem, nie odwiedzałem go. Moich rodziców, Natanaela i Joanny, też nie. Rodzice półtora roku temu zamieszkali w wiosce filozofów*. Żyją tam tak oderwani
od świata, że zapewne za mną nie tęsknią. Codzienne
modlitwy odprawiam w nakazany sposób, rano i wieczorem. Odkąd jednak wróciłem z podróży do Jeruzalem, nie byłem w żadnej synagodze w Aleksandrii.
Nawet w szabat. Na czas pisania mej księgi potrzebowałem samotności.
Teraz trud tworzenia mam wreszcie za sobą. Jutro,
kiedy obeschną miejsca sklejania kart papirusu, zwinę
całość w jeden zwój. I uważnie, słowo po słowie, zacznę
czytać.
* Rodzice Tobita prawdopodobnie przystąpili do esseńczyków, najbardziej mistycznego religijnego ugrupowania żydowskiego o nastawieniu monastycznym, które z dala od tumultu świata, w „wiosce filozofów”, oddawało się życiu według przykazań Tory i zgłębianiu świętych
ksiąg – przyp. tłum.
10
Gdy wczoraj postawiłem kropkę po ostatnim zdaniu, odczułem wielką ulgę, że wytrwałem w pisaniu
przez te wszystkie tygodnie. Odtwarzałem w pamięci
wydarzenia ostatnich sześciu miesięcy. Te, w których
wir zostałem wciągnięty i które opisałem, żeby zrozumieć, co właściwie się wtedy zdarzyło. Cieszę się, że
moja ręka wytrzymała trudy pisania. Gdy ruszałem
z Aleksandrii do Jeruzalem, na wierzchu mojej dłoni,
koło nadgarstka, widoczne było obrzmienie, które bardzo mnie niepokoiło. Po spotkaniu z Jezusem – prorokiem z Nazaretu, znikło.
Próbuję zrozumieć, co się ze mną stało, gdy spotkałem Jezusa. Dlatego właśnie powstała ta książka.
Wszystko się wyjaśni, kiedy przeczytam zwój w całości. Taką mam nadzieję. Jeśli nie, przeniosę się, tak jak
moi rodzice, do wioski filozofów, by resztę życia spędzić na medytacjach i studiowaniu pism.
11
Tobit z Aleksandrii napisał tę księgę
Cezarea Nadmorska*
Nim statek zacumował, kot jednym susem zeskoczył
z pokładu i pognał wzdłuż pomostu z wysoko zadartym ogonem. Znikł między dźwigami portowymi. Koty,
jak widać, nie cierpią na chorobę morską.
Mój żołądek za to nadal protestował, mimo że pod
nogami poczułem wreszcie stały grunt. Wyciągnąłem
ręce do modlitwy i pobłogosławiłem Świętego Izraela:
„Bądź pochwalony, o Wiekuisty, nasz Boże, Ty rządzisz
światem. Ty stworzyłeś krąg ziemski!”. Podczas wielodniowej podróży nie czułem się wprawdzie tak źle, by
wymiotować, lecz kilka razy, gdy wychylałem się przez
burtę, miałem wrażenie, że mój żołądek wywróci się
zaraz na drugą stronę.
Powinienem się liczyć z mało przyjaznym morzem,
kiedy wsiadałem w Aleksandrii na statek. Gdy dni stają się krótsze i rozpoczynają się jesienne sztormy, ruch
statków zamiera. „Hestitia” była jedynym statkiem,
którego kapitan odważył się wypłynąć z portu w Alek* Tak zwano Cezareę w starożytności; dzisiejsza Cezarea leży obok
tamtej, starożytnej – przyp. tłum.
12
sandrii. Teraz stała bezpiecznie zacumowana przy pomoście w Cezarei, porcie Izraela wysuniętym najbardziej na północ. Wkrótce rozpocznie się wyładunek
daktyli, tych samych, spomiędzy których wyskoczył
czarno-biały kot.
Również ja w dobrym zdrowiu osiągnąłem cel.
Z Cezarei, dokąd dopłynąłem statkiem, miałem zamiar rozpocząć pielgrzymkę do Jeruzalem. Wędrując
do niej, najpierw chciałem dotrzeć do Galilei, której
góry od wschodu, po drugiej stronie miasta, można było jeszcze dostrzec w wieczornym świetle dnia.
Owinąłem się płaszczem, naciągając na głowę kaptur, ponieważ wiał silny wiatr, i zarzuciłem na plecy
tobołek. Serce waliło mi z emocji i z wielkiej radości.
Dziś po raz pierwszy dotknąłem świętej ziemi Izraela.
Na święto Paschy* do Jeruzalem przybędą tysiące pątników. Odziany w białą szatę wejdę z tłumami
wiernych do świątyni i będę z nimi śpiewał pieśń izraelskich kapłanów: „Kto wstąpi na górę Pana, kto stanie
w Jego świętym miejscu? Człowiek o rękach nieskalanych i o czystym sercu... Taki otrzyma błogosławieństwo od Pana”. Idąc powoli przez port, targany wiatrem
wśród szumu fal, które uderzały o pomost, w myślach
słyszałem śpiew tysięcy mężczyzn.
Z tej strony portu, otoczona kolumnami, stała rzymska świątynia. Niemożliwa do przeoczenia, wzniesiona
na pagórku w środku miasta. Przewyższały ją tylko dwa
olbrzymie posągi. Jeden z nich przedstawiał z pewno* Pascha (z hebr. dosł. przejście) – przyp. tłum. Święto obchodzone
wśród Izraelitów na pamiątkę wyjścia Izraela z Egiptu i wyzwolenia
z niewoli faraona.
13
ścią imperatora Tyberiusza, któremu oddawano tu boską
cześć. Wszędzie, w całym Cesarstwie Rzymskim, czczono cesarza jak boga. Tylko nie w Jeruzalem, w mieście
jedynego i prawdziwego Pana. Widziałem, że ludzie,
którzy mnie mijali, posyłali ręką pocałunki w stronę
świątyni. Była to pora wieczornych ofiar. Dymy całopalne wzbijały się w niebo ponad świątynny dach.
Odwróciłem wzrok i przyspieszyłem kroku. Filon,
mój nauczyciel*, drwi z wiary w wielu bogów, której
hołdują inne narody. O ludziach służących wielu bogom mówi, że są „chorzy na umyśle”. Naprawdę używa słowa phrenolabes! Niektórzy z Izraelitów mamroczą nawet pod nosem przekleństwa, kiedy natkną
się w mieście na malowidło przedstawiające któregoś
z bożków pogańskich. Ja nie. W Aleksandrii trafia się
przecież co krok na podobizny bożków w ludzkiej czy
zwierzęcej postaci. A ja nie chciałbym żyć, nieustannie
złorzecząc.
Nauczyłem się myśleć, że my, izraelici, żyjemy niczym sieroty wśród narodów, które nie znają Boga.
Wiekuisty jest jednak wspólnym ojcem wszystkich
ludów. To On nam nakazał, żebyśmy się różnili od innych narodów. I On pomaga nam nieść nasze jarzmo.
Więcej jeszcze. Przez Abrahama, naszego praprzodka,
zapowiedział: „Izraelu, przez ciebie będą otrzymywały
błogosławieństwo ludy całej ziemi”. Pojmuję te słowa
tak jak Abraham i nie przeklinam owych innych.
* Filon z Aleksandrii (ok. 25 przed Chr. – 50 po Chr.), wybitny filozof żydowski. Łączył doktrynę judaistyczną z filozofią platońską. Miał
wpływ na pisarzy wczesnochrześcijańskich, zwłaszcza Klemensa Aleksandryjskiego – przyp. tłum.
14
Myśląc tak, doszedłem do końca portu. Obejrzałem
się. Daleko z tyłu, w pobliżu wejścia do portu, dojrzałem „Hestitię”. Z oddali wydała mi się krucha i wiotka.
A jednak oparła się wiatrowi i morskim falom. Załoga
statku zaczynała właśnie rozładunek daktyli.
Daktyle dostarczała też nasza firma, Dom Arystona.
Aromatyczne, smakowite owoce pochodzące z Egiptu
to w Izraelu bardzo cenny towar. Nasz kapitan mógł
sobie pogratulować, że dowiózł je bezpiecznie do Cezarei. W Izraelu daktyle sprzedaje się z dobrym zyskiem, bo palmy rzadko rodzą tu owoce. Nad Nilem
powiada się: palma lubi mieć głowę w żarze, a stopy
w wodzie!
Przez dłuższą chwilę chłonąłem obraz panoramy
portu. Chciałem go zatrzymać w pamięci. Oba pomosty wychodziły w morze niczym ogromna otwarta
omega*, a wejścia do portu strzegły potężne kamienne
wieże: w porównaniu z nimi nasza „Hestitia” wydawała
się dziecięcą zabawką. Każdy pomost liczył trzydzieści
kroków szerokości i był zabudowany portykiem, między którego kolumnami jeden przy drugim ustawione były stoły sprzedażne – wszystko to ze złączonych
z sobą, czysto ociosanych kamiennych bloków. W portowym basenie naliczyłem około czterdziestu statków.
Pomiędzy nimi widać było wiele rzymskich galer. Port
mógłby z łatwością pomieścić dwakroć albo i trzykroć
większą liczbę statków.
W czasie wypraw handlowych z moim ojcem Natanaelem zawijaliśmy do kilku portów. Żadnego z nich
* Omega – litera greckiego alfabetu, Ω.
15
nie dałoby się jednak porównać z tym w Cezarei. Oczywiście oprócz portu Aleksandrii, miasta, z którego pochodził mój ojciec. W porównaniu z aleksandryjską
Faros latarnia morska w Cezarei to karzeł.
Zaczął wiać wieczorny wiatr, cienie się wydłużyły.
Pomyślałem, że najwyższa pora rozejrzeć się za miejscem na nocleg. Najlepiej zapytać o dom gościnny synagogi. Miałem nadzieję, że znajdę tam kogoś z miejscowych, kto mi podpowie, jak bezpiecznie dotrzeć
z Cezarei do Galilei.
Nienagabywany przez nikogo minąłem rzymskie
straże przy wyjściu z portu i prostą jak strzała ulicą
poszedłem w stronę miasta. Droga prowadziła w górę, do świątyni rzymskiej, błyszczącej w promieniach
zachodzącego słońca. Wzdłuż ulicy ciągnęły się sklepy
i stragany. Ustąpiłem drogi poganiaczowi osłów, który
ciągnął za sobą spore ich stado, psy grzebały w odpadkach, handlarz biżuterią zachwalał przede mną swój
nędzny towar: „Kaloi lithoi, minineppim, amantissime
domini!”. Nazwał mnie „najgodniejszym miłości”, naprawdę. Trudno się było uwolnić od napierających zewsząd ludzi. Tu głośno rozprawiała grupka mężczyzn,
gestykulując rękami uniesionymi w górę, tam, obok
posągu ozdobionego bluszczowym wieńcem, dwaj żołnierze napełniali winem kubki, wznosząc toast „Bene
te!”. W uszy wciskał się różnojęzyczny gwar.
Cezarea nie była miastem żydowskim, przeciwnie,
była miastem wielu nacji, gdzieś więc musiała być i synagoga. Jej szukałem.
Na jednym ze skrzyżowań otoczyła mnie gromadka
żebrzących dzieci. Sięgnąłem do torby u pasa, wyjąłem
16
garść miedziaków i spytałem o synagogę, ale malcy nie
rozumieli greckiego. Kiedy powtórzyłem pytanie, jeden
z chłopców pokazał w lewo, dwie dziewczynki w prawo,
a reszta gorliwie wskazywała w górę, na rzymską świątynię. Pokręciłem głową. Synagoga położona w pobliżu
świątyni pogańskich bogów – to nie do pomyślenia!
Rozsznurowałem więc tobołek, wyciągnąłem woskowaną tabliczkę i rylcem narysowałem na niej siedmioramienny świecznik, a obok dom. Dzieci uśmiechnęły
się szeroko – zrozumiały. Pokazały w lewo, w kierunku
północnym, i dały znak, żebym szedł za nimi. Potem
z radosnym krzykiem pobiegły przodem.
Zatrzymały się przed pokaźnym budynkiem. Najstarszy z chłopców triumfalnym gestem wskazał portal
pod dachem wspieranym przez kolumny i gardłowym
głosem przesylabizował: „sy-na-go-ga”. Podziękowałem chętnej gromadce, a przywódcy wręczyłem srebrną
drachmę. Dzieciarnia skwitowała mój gest wibrującymi
trelami radości, a następnie rozpierzchła się z prędkością wiatru. Patrzyłem za dziećmi z uśmiechem. Moja
drachma wystarczyła, żeby każde z nich mogło się do
syta nacieszyć smakiem słodkiego placka na miodzie.
Ściągnąłem z głowy kaptur i wszedłem w bramę domu Bożego. Istotnie, dzieci przyprowadziły mnie pod
właściwy adres. Po prawej stronie odrzwi na wysokości
ramienia odkryłem metalową skrzyneczkę wielkości
dłoni, na której wypisane było błogosławieństwo domu*.
* Mezuza (z hebr. odrzwia) – mały pojemnik z metalu, drewna lub
szkła zawierający zwinięty w rurkę zwitek pergaminu z wersetami Pięcioksięgu; pobożni Żydzi zawieszali go na framudze drzwi wejściowych dla ochrony domu przed nieszczęściem.
17
Ucałowałem końce swoich palców i dotknąłem skrzyneczki, mówiąc: „Bądź pozdrowiony, o Przedwieczny,
Boże nasz. Ty pozwalasz bezpiecznie żyć Izraelowi!”.
Wtedy otworzyły się drzwi. Wyszedł z nich mężczyzna, obrzucił mnie spojrzeniem, po czym wypowiedział uprzejme pozdrowienie: „Szelema kyrie, pokój
z tobą, panie!”.
Odpowiedziałem: „Hygiainon, dobry wieczór!”.
Mężczyzna dał znak, żebym szedł za nim. Zszedłem
więc kilka schodków w dół, a potem mój przewodnik
otworzył drzwi na lewo i puścił mnie przodem.
Znalazłem się w sali wśród wielu mężczyzn, którzy
zeszli się tu na wspólne modły. Prowadzeni przez kantora śpiewnie recytowali po hebrajsku modlitwę wieczorną: „Słuchaj, Izraelu, Bóg jest jedyny!”. Zacząłem
odmawiać ją po grecku półgłosem. Kantor dał znak
i jeden z mężczyzn wystąpił naprzód. Podszedł do szafy ołtarzowej* stojącej u czoła sali modlitw, wyjął z niej
zwój Pisma i przeniósł na pulpit. W świetle siedmioramiennego świecznika przeczytał fragment. Także po
hebrajsku.
Nie mogłem rozpoznać, o jaki fragment Tory
chodzi.
Od ponad dziesięciu lat, począwszy od piątego roku życia, studiowałem Księgi Mojżeszowe w greckim
przekładzie. Teraz nie rozumiałem tego, co recytował
kantor, ale słuchałem w skupieniu, poruszony dźwięcznością języka. Tekst hebrajski czytany na głos wydaje
się bardziej melodyjny od greckiego przekładu, któ* Szafa służąca do przechowywania Tory w synagodze, zwykle rzeźbiona i zdobiona.
18
remu tu i ówdzie brakuje gładkości. Ogarnęło mnie
uczucie szczęścia.
Mój wzrok powędrował wzdłuż ścian sali modlitw.
Pokrywał je nasycony kolorami fryz, przedstawiający
postaci i sceny biblijne. Najpierw rozpoznałem więc
Abrahama, gwiezdnego wędrowca, następnie Izaaka,
potem Jakuba i jego dwunastu synów, w kolejnej scenie
Józefa jako namiestnika Egiptu, wreszcie córkę faraona,
znajdującą małego Mojżesza ukrytego w trzcinowym
koszyku. Na drugim krańcu ściany widniał schodzący z góry Synaj Mojżesz, trzymający dwie kamienne
tablice z wyrytymi na nich Dziesięcioma Przykazaniami, dalej Jozue, prowadzący Izraelitów przez Jordan do Ziemi Obiecanej, a za nim król Dawid z Arką
Przymierza, która zawiera Boże przykazania wyryte na
tablicach. Scena zamykająca fryz przedstawiała króla
Salomona wznoszącego świątynię jerozolimską*.
Nie mogłem nasycić oczu barwnymi malowidłami. Zdawało mi się, że jestem cząstką opowieści, którą one przedstawiały. Historia Izraela była także moją
historią.
Zapragnąłem podejść do mężczyzn śpiewających
psalmy i wraz z nimi wznieść ręce do modlitwy. Zatrzymałem się jednak z tyłu, bo język ich modlitwy nie
był moim językiem. Musiałbym stać wśród nich w milczeniu i modlić się tylko w duchu.
* Przedstawianie postaci ludzkich w synagogach było niezgodne
z przepisami Prawa Mojżeszowego, jednak ówczesne silne wpływy
sztuki greckiej sprawiały, że poza Jerozolimą takie odstępstwa od zasad się zdarzyły – przyp. tłum.
19
Był jeszcze inny powód, który powstrzymywał mnie
od przyłączenia się do modlących: przed kilkoma tygodniami na wierzchu mojej prawej dłoni powyżej
nadgarstka utworzyło się szpecące, grube na kciuk
obrzmienie, które ukrywałem w rękawie przed spojrzeniami ludzi. Wznosząc ręce do modlitwy, odsłoniłbym
– chcąc nie chcąc – tę szpecącą ułomność.
Czymkolwiek był ten niepokojący twór – naroślą czy
guzem – nie odczuwałem bólu, nawet gdy uciskałem
chore miejsce. Tylko podczas pisania moja dłoń szybciej się męczyła, nic więcej. Myślę więc, że nie wdało
się podskórne zapalenie.
Czy to aby nie trąd? – myślałem z lękiem – ta straszna choroba, która psuje ciało człowieka i zżera je do
kości? Bałem się, ponieważ w Torze napisane jest:
„Trędowaty, który podlega tej chorobie, będzie miał
rozerwane szaty, włosy w nieładzie, brodę zasłoniętą
i będzie wołać: »Nieczysty, nieczysty!«. Przez cały czas
trwania tej choroby będzie nieczysty. Będzie mieszkał
w odosobnieniu. Jego mieszkanie będzie poza obozem”. Zapewne każdemu, kto zobaczył moją zmienioną dłoń, musiało przejść przez myśl, że narośl może
być zaraźliwa. Tora mówi: „Rozkaż Izraelitom, żeby
oddalili spośród siebie wszystkich dotkniętych trądem.
Niech nie czynią was nieczystymi. Gdyż Ja, wasz Bóg,
mieszkam pośród was!”. Odkąd na mojej dłoni pojawiło się obrzmienie, wciąż miałem przed oczami te wersy.
W moich uszach brzmiały jak wyrok śmierci.
Czy moja dłoń była nieczysta? Czy cały stałem się
nieczysty? Jeśli tak, nie miałbym prawa wstępu do synagogi w Cezarei, nie wspominając już o tym, że ka20
płani nie wpuściliby mnie do świątyni jerozolimskiej.
Do Świętego Izraela zbliżyć się może tylko ten, kto ma
czyste serce i nieskazitelne dłonie.
Nie zważając na to, wszedłem w Aleksandrii na pokład „Hestitii”. W Jeruzalem zwrócę się do kapłana
leczącego trąd*, myślałem. Może uzna, że narośl jest
łagodna, i zgodnie z prawem Tory ogłosi moją czystość
przed Bogiem. Taką w każdym razie mam nadzieję.
Głęboką nadzieję.
W przeciwnym wypadku powinienem był zostać
w Aleksandrii, sam na sam z sobą i tą nieznośną niepewnością. Dlatego łatwo przyszło mi wyruszyć na
pielgrzymkę do Jeruzalem. W Aleksandrii byłbym żyjącym trupem, ponieważ od trądu uwolnić może jedynie kapłan w świątyni jerozolimskiej.
Teraz, gdy piszę te słowa, moje oczy śledzą ruchy
trzcinowego pióra, a prawa dłoń zapisuje literę po literze. Papirus, w który zaopatruje mnie Melchior, jest
doskonałej jakości, delikatny, a zarazem wytrzymały.
Tylko z rzadka pióro potyka się na nierównościach
włókna. Nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie zacznę
pisać o nim. O Jezusie, który uleczył moją dłoń.
Tymczasem moja opowieść toczy się jeszcze daleko od niego. Dopiero osiem, a może dziewięć tygodni
później osobiście spotkam Jeszuę ben Miriam, jak jest
zwany. Stało się to w Kafarnaum, oddalonym o kilka
dni drogi od Cezarei. Wówczas jego imię nie było jeszcze znane w całym kraju. Kiedy „Hestitia” cumowała
* Rozpoznawaniem i leczeniem trądu zajmował się specjalny kapłan
przy świątyni jerozolimskiej.
21
u brzegów Cezarei, dopiero tworzył się krąg zwolenników Jezusa. Pierwsi byli Piotr i Andrzej, Jan i Jakub.
Tak rozmyślając, powróciłem do moich wspomnień
o synagodze w Cezarei.
Gdy po ostatnim amen mężczyźni wyszli z sali modlitw, na zewnątrz panował mrok. Opuściłem swoje
miejsce przy ścianie i podszedłem do kantora. Gdy
zamknął szafę Tory, przedstawiłem się.
– Tobit z Aleksandrii – powiedziałem. – Jestem
w drodze do Jeruzalem. Dziś po południu statek, którym przybyłem, zacumował w porcie w Cezarei. Czy
mogę liczyć na nocleg w waszym domu gościnnym?
Kantor szeroko rozłożył ramiona w powitalnym
geście.
– Jesteś naszym gościem, Tobicie z Aleksandrii! –
odpowiedział tym samym dźwięcznym głosem, którym wcześniej intonował wersy modlitwy.
Ucieszyłem się, słysząc, że przeszedł na grecki. Mówił bezbłędnie i niemal bez akcentu.
– Nazywam się Gabriel – przedstawił się. – Byłeś na
pokładzie „Hestitii”. Widziałem cię w porcie i rozpoznałem od razu, gdy tylko przekroczyłeś próg synagogi.
Znajdziesz u nas dach nad głową! Zazwyczaj nasz dom
gościnny jest pełen, lecz teraz zaczyna się pora deszczu
i zimy, więc są wolne miejsca.
Od razu poczułem do niego sympatię. Przypominał
mi mojego ojca. Mógł być w tym samym wieku, choć
w jego brodzie nie dojrzałem ani jednego siwego włosa.
– Dziękuję ci, panie – odparłem. – Mam też inną
prośbę. Wkrótce wybieram się do Seforis w Galilei. Jak
odnajdę drogę? Czy możesz mi pomóc? Czy drogi są
22
bezpieczne? A może powinienem poszukać kogoś, kto
będzie mi towarzyszył?
Gabriel przez chwilę milczał zamyślony, po czym
odpowiedział:
– Młody przyjacielu, zapraszam cię do mego domu!
Omówimy wszystko w spokoju. Dostaniesz też u nas
wieczerzę.
Nie byłem przygotowany na tak gościnny gest.
Wielkie nieba, jakże tu teraz odmówić, by nie urazić
kantora? Nie miałem nastroju do długich rozmów. Byłem zmęczony, brakowało mi snu.
– Dzięki za twą życzliwość, panie – odparłem – lecz
potrzebuję odpoczynku i snu. Podróż mnie wyczerpała.
Płynęliśmy przy niesprzyjającym wietrze, morze było
wzburzone. Przez trzy dni sztorm rzucał statkiem. Jeśli
pozwolisz, z twego życzliwego zaproszenia skorzystam
w drodze powrotnej.
– Rozumiem – powiedział Gabriel. – Usiądźmy więc
tutaj przynajmniej na chwilę.
Klasnął w dłonie, a po chwili ukazał się sługa synagogi.
– Przynieś nam trochę wina i coś do jedzenia – polecił mu Gabriel. – I przygotuj posłanie dla tego młodego człowieka.
Sługa skinął głową i znikł.
Usiedliśmy obok siebie na kamiennej ławie na dziedzińcu synagogi. Osłonięta od wiatru, trójpłomykowa
lampa oliwna rzucała światło na chlebowy placek, ser,
oliwki i owoce, które wkrótce podano. Zanim przystąpiliśmy do wieczerzy, obmyliśmy dłonie w źródełku na
środku dziedzińca.
23
Gabriel pobłogosławił chleb po grecku, a ja odpowiedziałem greckim amen: „Genoito! Genoito! Niech
tak się stanie!”.
Gabriel opowiedział mi, że od kapitana „Hestitii”
wykupił cały zapas daktyli. Najwcześniej za pół roku,
mówił, pod koniec pory deszczowej, można będzie nabyć w Cezarei egipskie daktyle. A przecież szczególnie o tej ciemnej, zimnej porze roku chętnie sięga się
po słodkości, by ogrzać żołądek. Miał nadzieję, że
w ciągu nadchodzących miesięcy sprzeda swoje daktyle z zyskiem.
Ten port to błogosławieństwo dla Izraela, dodał.
Kiedyś wzdłuż całego wybrzeża nie było ani jednego.
Jego ojciec opowiadał mu, że budowę portu w Cezarei
zarządził król Herod. Prace ukończono po dziesięciu
latach i przystań zaczęła spełniać swe funkcje.
– Herod był władcą dalekowzrocznym! – oznajmił
kantor. – Pobudował w kraju twierdze, drogi i mosty.
Świątynia w Jerozolimie, mój młody przyjacielu, to
królewskie arcydzieło. Nie uwierzysz własnym oczom!
A dzięki budowie portu król zapewnił sobie po raz
wtóry nieśmiertelną sławę. Przed Herodem nie było
tutaj niczego poza wydmami i ostami. Dziś Cezareę
uznaje się za ważny węzeł handlowy między Wschodem i Zachodem. Kończy się tu idący z Chin Jedwabny
Szlak, więc drogi karawan, które zmierzają z Kaukazu
i Azji Mniejszej do Egiptu i odwrotnie, wiodą przez
Cezareę.
Gabriel skinął na sługę, by ten znowu napełnił kubki winem. Było mocno przyprawione, przyjemnie ciepłe i słodkie. Z pewnością dolano do niego wody, tak
24
jak wymaga tego zwyczaj, a mimo to już czułem jego
działanie w głowie i wszystkich członkach.
– Niestety, król nie pozostawił godnego następcy –
ciągnął Gabriel. – Rzym podzielił królestwo Heroda między jego trzech synów. Ale gdy przychodzi do
rozstrzygania ważnych spraw, potomków Heroda nikt
o zdanie nie pyta. Władza nad krajem leży w rękach
Rzymian. Tutaj, w Cezarei, w pałacu należącym niegdyś do Heroda, rezydują rzymscy prefekci. Od kilku
lat prefektem jest Poncjusz Piłat. Z nim nie ma żartów,
ale też trzeba przyznać, że miasto wiele mu zawdzięcza. Obecnie prefekt zajmuje się odnową naszej latarni.
Cezarejczycy nie mają powodów do narzekań.
Skinąłem głową.
– Podobnie jest w Aleksandrii – powiedziałem. –
Także u nas o wszystkim decydują Rzymianie. Jako cesarska kolonia podlegamy bezpośrednio cesarzowi.
Gabriel przytaknął.
– To dobre dla miasta pełnego bałwochwalców –
powiedział.
– Otóż to, i niebu niech będą dzięki – zgodziłem się
z nim. – A cesarz wie, co zawdzięcza nam, izraelitom.
Nasi ludzie zajmują się organizacją portowego handlu,
w Egipcie ściągają podatki dla Rzymu, dlatego cesarz
ma nas pod swoją pieczą. Tamtejsi Grecy i Egipcjanie
nienawidzą nas, bo żyjemy według swoich własnych
reguł. Rzym sprawuje nad nami opiekę, a mieszkańcy
Aleksandrii co prawda nas nie rozumieją, ale respektują nasze prawa. W sprawach administracji wewnętrznej
pozostawiono nam wiele swobody.
– U nas jest podobnie – odparł Gabriel.
25
– Muszę przyznać, że zupełnie inaczej wyobrażałem
sobie Cezareę – skierowałem rozmowę na nieco inny
tor. – Myślałem, że mieszkają tu wyłącznie izraelici,
tymczasem w centrum miasta składa się ofiarę bogom
Rzymu, na każdym rogu ustawione są figurki i posągi,
których żydom stawiać nie wolno. I niełatwo spotkać
kogoś, kto by rozumiał grecki i wskazał mi drogę do
tutejszego domu modlitwy.
Gabriel sięgnął po figę, odgryzł kawałek i żuł w milczeniu. W końcu odparł:
– Cóż mogę powiedzieć? Masz rację. Herod ściągnął
tu ludzi z rozlicznych krain. Przybyli, żeby budować
port. Cezarejczycy nigdy by sobie nie poradzili z tak
olbrzymim przedsięwzięciem. Nasz lud nie zna się na
budowaniu. Już Salomon wzniósł pierwszą świątynię
z pomocą budowniczych sprowadzanych z daleka. Nawiasem mówiąc, Herod nie był z pochodzenia Izraelitą. Jego przodkami byli Idumejczycy, których na naszą
wiarę nawrócono siłą. Przymus w religii nie jest niczym
dobrym. Myślę, że także świątynię w Jeruzalem Herod
stawiał mniej na chwałę Przedwiecznego, a bardziej dla
własnej sławy. Krótko mówiąc, król pozostawił przyjezdnym w Cezarei wolną rękę. My, synowie Izraela,
jesteśmy w naszym mieście kurczącą się mniejszością.
Niestety, tak to właśnie wygląda.
W czasie naszej rozmowy na niebie pojawiły się
gwiazdy. Wokół lampki oliwnej tańczyły już nocne
ćmy. Siedzieliśmy w milczeniu. Nagle poczułem znużenie, z trudem powstrzymując ziewanie.
Gabriel to zauważył.
26
– Potrzebujesz snu, młody przyjacielu – powiedział. –
Porozmawiajmy o twoich planach. Chcesz zatem iść
do Seforis w Galilei?
Przytaknąłem.
– Jeszcze przed tygodniem nie wiedziałem, że będę
dziś w Cezarei – przyznałem. – W podróż wyruszyłem spontanicznie. Nie poczyniłem właściwie żadnych
przygotowań. I teraz nie wiem, jaką obrać dalej drogę.
Wiem, że w Seforis mieszka znany mojej rodzinie kupiec, Szymon ben Fabi. Udam się najpierw do niego.
Co potem, jeszcze nie wiem. Mam czas. Do Jeruzalem
chcę dotrzeć dopiero na święto Paschy.
– Od Paschy dzieli nas jeszcze sześć pełni księżyca –
odrzekł Gabriel. – Z Cezarei do Jeruzalem dotrzesz
bez pośpiechu w czternaście dni.
Jakże przyjaznym i niewyniosłym człowiekiem jesteś, pomyślałem sobie o Gabrielu. Nie znał przecież
przyczyny pielgrzymiej podróży, którą rozpocząłem
przed pół rokiem, a mimo to nie był dociekliwy.
– Zarządzam rodzinnym interesem – wyjaśniłem. –
Założył go mój dziadek Aryston. Dom Arystona zajmuje się handlem z dalekimi krajami, nasze kontakty
sięgają Indii, Rzymu i Hiszpanii. Ojciec mój, Natanael,
wycofał się niedawno z czynnego życia i pracy w firmie.
On i moja matka Joanna – niech Bóg im błogosławi –
żyją w odosobnieniu we wspólnocie filozoficznej poza
Aleksandrią. Medytują tam i studiują święte pisma. Jestem ich jedynym synem, więc na mnie przenieśli upoważnienie do pieczęci. Tu, w Izraelu, odwiedzę znajomych kupców i spróbuję nawiązać nowe kontakty.
27
– Twoją brodę ledwie pokrył delikatny zarost, a już
tak duża odpowiedzialność spoczęła na twych barkach,
młody przyjacielu! – zauważył Gabriel.
– W naszej firmie zatrudniamy zasłużonych, doświadczonych ludzi; oni mi pomagają – odpowiedziałem. – I szybko się uczę. Słucham wykładów w Muzajonie, studiuję Platona* i innych filozofów, a od szacownego nauczyciela Filona uczę się Tory. Nie, nie boję
się odpowiedzialności, którą nałożyli na mnie rodzice.
Umilkłem. Przed oczami stanął mi tak żywy obraz
ojca, że wzruszyłem się do łez.
Po chwili dodałem:
– Hasło mego ojca brzmiało: Trzeba zaprzyjaźnić
nasz naród z niesprawiedliwym Mamonem**! Dlatego
całą swoją energię angażował w nasz interes. Ja też
chcę, by Dom Arystona wzrastał, kwitł i dojrzewał,
lecz zanim poświęcę się całkowicie tej pracy, chciałbym
choć raz odwiedzić Jeruzalem, Święte Miasto. Kto wie,
kiedy ponownie nadarzy się taka okazja.
Sługa chciał dolać oliwy do lampki, lecz Gabriel dał
mu znak, że nie potrzeba.
– Czas, byś wypoczął, młody przyjacielu – powiedział. – Nie musisz się martwić, jak dasz sobie radę
w dalszej wędrówce. W domu modlitwy spotkałem
Onkelosa, handlarza zbożem z Antiochii. Jutro rusza
do Galilei z karawaną osłów. Wyślę do niego posłańca z wiadomością, żeby cię z sobą zabrał. A w Seforis
przekażesz ode mnie pozdrowienie Szymonowi ben
* Platon, wielki filozof grecki, żył 400 lat przed Chrystusem.
** Mamon (z hebr.) – bogactwo.
28
Fabi. To uczciwy człowiek. Z tego, co mi wiadomo,
należy do chawerimów*, którzy postanowili wypełniać Torę po ostatni przecinek.
– Dziękuję Ci, panie – powiedziałem i z przytroczonej do pasa sakiewki wyjąłem kilka złotych monet. –
Pozwól, że podaruję te aureusy waszej synagodze.
– Bardzo jesteś hojny, przyjacielu – powiedział Gabriel, przyjmując monety.
Wstaliśmy, żeby się pożegnać. Kantor położył dłoń
na mojej głowie i pobłogosławił mnie słowami:
– Niech Pan strzeże twego wyjścia i przyjścia teraz
i po wszystkie czasy!
– Amen – odpowiedziałem. – Niech tak się stanie!
Lepszego początku mojej podróży nie mógłbym sobie życzyć.
* Chawerimowie (równi sobie, przyjaciele) – żydowskie stronnictwo
religijne w czasach Jezusa. Chawer zobowiązywał się do konsekwentnego przestrzegania przykazań Tory.
29