Rozdział dziesiąty Bezgraniczna chciwość Gdy teraz

Transkrypt

Rozdział dziesiąty Bezgraniczna chciwość Gdy teraz
Rozdział dziesiąty
Bezgraniczna chciwość
Gdy teraz piszę o pierwszych latach prezydentury Putina, uderzają mnie widoczne w jego działaniach
szybkość i zdecydowanie. Nawet gdy relacjonowałam tę historię na żywo, wydawało mi się, że
wszystko toczy się w zawrotnym tempie. Putin w krótkim czasie przeobraził kraj, wprowadzając
daleko idące zmiany, które zostały przyjęte bez oporów. Można odnieść wrażenie, że w jednej chwili
cofnął Rosję w jej ewolucyjnym rozwoju historycznym. Mimo to przez przerażająco długi czas wszyscy
zdawali się tego nie zauważać.
Prawie wszyscy. Po wyborach parlamentarnych w grudniu 2003 roku – w których niemal połowę
miejsc w parlamencie zdobyła Jedna Rosja pod wodzą Putina, a pozostałe podzieliły między siebie
partia komunistyczna, nacjonaliści-absurdyści, ludzie skandalicznie i bezpodstawnie nazywający się
Partią Liberalno-Demokratyczną, oraz nowa, ultranacjonalistyczna koalicja o nazwie Rodina
(Ojczyzna); inne ugrupowania liberalne i demokratyczne nie uczestniczyły w podziale mandatów –
Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (OBWE) napisała w swoim raporcie: „Podczas
wyborów (…) nie dotrzymano wielu zobowiązań wobec OBWE oraz Rady Europy, co stawia pod
znakiem zapytania gotowość Rosji do przyjmowania europejskich standardów w dziedzinie wyborów
demokratycznych”. „The New York Times” relacjonował te wydarzenia zupełnie inaczej. Dziennik
opublikował dość protekcjonalny, ale przy tym pochlebny artykuł wstępny zatytułowany Russians
Inch Toward Democracy (Rosjanie małymi krokami zbliżają się do demokracji). W dniu wyborów
gazeta ani słowem nie wspominała o zastrzeżeniach międzynarodowych obserwatorów, poświęciła
im natomiast odrębny artykuł opublikowany następnego dnia. „The Washington Post” oraz „The
Boston Globe” zupełnie pominęły opinie krytyków. „The Los Angeles Times” poszedł nawet o krok
dalej. W swojej bardzo obszernej relacji zdołał przedstawić wnioski OBWE w taki sposób, że czytelnik
mógł je zinterpretować sprzecznie z ich rzeczywistą istotą. Gazeta cytowała przedstawiciela OBWE,
który twierdził, że „głosowanie jest dobrze zorganizowane i nie stwierdza się poważnych
nieprawidłowości”. Autorzy artykułu pozytywnie oceniali zdobycie przez Putina niekwestionowanej
większości w parlamencie, upatrując w tym szansy na „przepchnięcie dodatkowych reform, w tym
rozprawienie się z głęboko zakorzenioną korupcją” .
Publikacje ukazujące się poza granicami Stanów Zjednoczonych zachowywały bardziej krytyczny ton.
Na dzień przed wyborami kanadyjski „National Post” opublikował materiał, którego istota została z
powodzeniem zawarta już w tytule: „O miejsca w Dumie ubiegają się rasiści, zabójcy i przestępcy:
wybory parlamentarne. Dwie dekady po dekadenckiej epoce Jelcyna Rosję gnębi korupcja” . Na
miesiąc przed wyborami w artykule wstępnym „The Economist” ogłosił śmierć demokracji w Rosji, a
już po głosowaniu opublikował raport specjalny, w którym określił nowy parlament mianem
„koszmaru demokratów” i wskazał na rosnące wpływy ultranacjonalistów.
Tymczasem najbardziej wpływowe media świata, utrzymujące w Moskwie zdecydowanie największą
grupę korespondentów, zdawały się nie zwracać na to uwagi. Dlaczego? Po części dlatego, że górę
wzięła amerykańska polityka. Jesienią 2000 roku, gdy Putin nacjonalizował telewizję, amerykańskie
środki masowego przekazu zajmowały się remisem między Bushem a Gore’em w wyborach
prezydenckich. Właśnie wtedy podjęłam pracę dla „U.S. News & World Report”, ale przez pierwszych
kilka miesięcy nie było dla mnie zajęcia; czasopismo nie miało miejsca na wiadomości z Rosji.
Gdy sprawa wyborów wewnętrznych została w końcu rozstrzygnięta, amerykańskie media musiały się
zająć pokłosiem pęknięcia tak zwanej bańki internetowej. Zapoczątkowało ono cięcia budżetowe i
oszczędności, które miały obowiązywać jeszcze przez co najmniej dziesięć lat. Wiele mediów
ograniczyło liczbę materiałów z zagranicy, w tym z Rosji – a niekiedy nawet w pierwszej kolejności z
Rosji. Historia zaczęła napędzać się sama. Amerykańskie publikatory przekonały swoich odbiorców (i
same siebie), że Rosja bezpiecznie wkracza w okres politycznej i gospodarczej stabilizacji. Tym samym
temat można było uznać za zamknięty i ograniczyć środki na publikację doniesień z tego kraju, tym
samym rzeczywiście pozbawiając się możliwości relacjonowania tamtejszych wydarzeń. Telewizja
ABC, której kilkudziesięciu pracowników zajmowało cały budynek w centrum Moskwy, zdecydowała
się w ogóle zrezygnować z rosyjskiego biura. W innych mediach cięcia nie były aż tak dramatyczne,
ale równie drastyczne – zamiast etatowców za biurkami pojawili się zatrudnieni na godziny wolni
strzelcy. Tylko kilka gazet: „The New York Times”, „The Wall Street Journal” oraz „Los Angeles Times”,
utrzymało biura w dawnym kształcie i nadal zatrudniało na stałe reporterów i kadrę wspierającą.
W czerwcu 2001 roku po raz pierwszy z Putinem spotkał się George W. Bush. Wszyscy zapamiętali, że
Bush przy tej okazji „spojrzał temu człowiekowi głęboko w oczy” i „mógł lepiej zrozumieć jego duszę”
. Obszerne relacje prasowe raczej nie skupiały się na tym, że Putin nie tylko okazywał swojemu
nowemu przyjacielowi zdecydowanie mniejszy entuzjazm, ale wręcz przestrzegł Stany Zjednoczone,
że okresu wrogości zapoczątkowanego natowskimi bombardowaniami Jugosławii w 1999 roku w
żadnym razie nie można uznać za zakończony. Potem nastąpiły wydarzenia z 11 września i nagle
uległa przedefiniowaniu rosyjska wojna w Czeczenii, która została uznana za element walki Zachodu z
terrorem islamskich fundamentalistów. Stało się tak niezależnie od wielu różnych faktów, w tym w
szczególności od uchylenia przez Putina zawartego za czasów Jelcyna porozumienia , na mocy
którego Rosja miała zaprzestać sprzedaży broni do Iranu oraz krajów arabskich (transakcje opiewały
na kilka miliardów dolarów rocznie). Geograficzny przypadek sprawił, że główne amerykańskie media
zaczęły traktować Moskwę nie tyle jako stolicę Rosji, ile raczej jako obóz wypadowy dla reporterów
udających się do Afganistanu, a później do Iraku. Zainteresowanie historiami wojennymi nie słabło, a
problemy rosyjskie stały się tematem, którym reporterzy zajmowali się niejako przy okazji, w
przerwach między naprawdę ważnymi zadaniami. W charakterze doniesień z Rosji wysyłali artykuły,
które nieodmiennie potwierdzały bieżące wyobrażenia o tym kraju, ukształtowane przez ludzi
kreujących wizerunek Putina jako młodego i energicznego, liberalnego reformatora.
Większość amerykańskich dziennikarzy i redaktorów niespecjalnie przejmowała się tym, że w ramach
tego typu relacji niewiele można ludziom opowiedzieć. Bagatelizowano kwestię nacjonalizacji
mediów, a mianowanie federalnych wysłanników dla nadzorowania władzy pochodzących z wyboru
gubernatorów uznawano za próbę zapanowania nad chaosem. Ignorowano też całkowicie wycofanie
się z reformy sądowej, koncentrując się w coraz większym stopniu na tematyce gospodarczej. W
przeciwieństwie do Jelcyna, który w dziedzinie reform gospodarczych zdawał się wykonywać zawsze
dwa kroki do przodu i jeden do tyłu, żeby uspokoić opozycję, zarówno w kancelarii Putina, jak i w
rządzie za sprawy ekonomiczne odpowiadali zdeklarowani liberałowie. Na premiera Putin wyznaczył
byłego ministra finansów, aparatczyka wychowanego w duchu radzieckiej tradycji biurokratycznej,
ale jednocześnie głęboko przywiązanego do idei kontynuacji reform zapoczątkowanych w latach
dziewięćdziesiątych. Putinowi bardzo odpowiadało to, że premier skupił się na tym zadaniu i nie
zajmował się nadmiernie innymi sprawami rządowymi. Jeszcze przed objęciem obowiązków
prezydenta – jako człowiek zaledwie namaszczony na następcę głowy państwa – Putin stworzył think
tank zajmujący się planem gospodarczego rozwoju Rosji. Na jego czele postawił liberalnego
ekonomistę, który niegdyś pracował dla Sobczaka. Po wyborach szef tego zespołu został ministrem
ds. rozwoju gospodarczego (stanowisko stworzono specjalnie dla niego).
Co znamienne, swoim doradcą gospodarczym Putin mianował Andrieja Iłłarionowa. Iłłarionow był
pierwszą osobą powołaną na stanowisko przez prezydenta elekta; jego nominacja była znaczącym
gestem. Wszyscy dobrze znali poglądy Iłłarionowa, który w latach osiemdziesiątych należał do
petersburskiego klubu ekonomistów, a następnie stał się (w pełni godnym tego miana)
zdeklarowanym lewicowym liberałem. W Stanach Zjednoczonych zostałby uznany za
ultrakonserwatystę (nie dziwi zatem, że w końcu objął stanowisko w Cato Institute, libertariańskim
waszyngtońskim ośrodku badawczym), ale w Rosji uchodził za politycznego liberała. Iłłarionow nie
wierzył w globalne ocieplenie, za to wierzył w bezgraniczną zdolność wolnych rynków do
samoregulacji. Słynął również z genialnego analitycznego umysłu i wybuchowego temperamentu, z
powodu którego nie było mu dane aktywnie uczestniczyć w większości kluczowych wydarzeń lat
dziewięćdziesiątych. Jego nominacja zaskoczyła wszystkich, w tym również jego samego.
Po południu 28 lutego 2000 roku Iłłarionow pracował w zawalonym dokumentami biurze nad
sprawami swojego małego moskiewskiego think tanku. Kierowany przez niego Instytut Analiz
Ekonomicznych mieścił się wprawdzie przy Starym Placu, naprzeciwko gabinetów prezydenckiej
administracji, i niespełna kilometr od samego Kremla, ale trzymał się od władzy stosunkowo daleko –
tak daleko, jak to tylko było możliwe, zważywszy, że Iłłarionow ciągle był jeszcze na ty z ludźmi, którzy
od lat kształtowali politykę gospodarczą kraju. Od czasu do czasu proszono go o wygłoszenie wykładu
dla twórców tej polityki (zrobił to między innymi w przeddzień wybuchu kryzysu finansowego w 1998
roku, ostrzegając wówczas przed zbliżającą się katastrofą), ale jego rady traktowano raczej jako
rozważania teoretyczne. Przez lata zdążył przywyknąć do uczucia frustracji. Cieszył się szacunkiem
swoich wpływowych kolegów, ale sam nie miał na nich żadnego wpływu.
Tymczasem 28 lutego, o czwartej po południu, niecały miesiąc przed wyborami prezydenckimi,
Iłłarionow odebrał telefon zapraszający go na spotkanie z Putinem, które miało się odbyć jeszcze tego
samego wieczoru. Audiencja trwała trzy godziny. W pewnym momencie przerwało ją pojawienie się
asystenta, który poinformował przyszłego prezydenta, że oddziały federalne zajęły właśnie
czeczeńskie miasto Szatoj. „Putin był bardzo uradowany”, wspominał później Iłłarionow. „Mocno
gestykulował i mówił: »Pokazaliśmy im, załatwiliśmy ich«. Ponieważ nie miałem nic do stracenia,
wyłożyłem im otwarcie wszystkie moje poglądy na temat wojny w Czeczenii. Powiedziałem, że moim
zdaniem rosyjskie oddziały popełniają zbrodnię na rozkaz Kremla. Putin powtarzał, że to wszystko
bandyci, że on ich wykończy i że zapewni integralność Federacji Rosyjskiej. Podczas prywatnej
rozmowy ze mną posługiwał się dokładnie takimi samymi słowami jak w publicznych wypowiedziach
na ten temat. Przedstawiał swoje poglądy szczerze, ja zaś nie przestawałem się upierać, że to
zbrodnia”. Dyskusja toczyła się przez dwadzieścia albo trzydzieści minut, a jej temperatura ciągle
rosła. Mało dyplomatyczny Iłłarionow doskonale wiedział, do czego prowadzi taka wymiana zdań: już
nigdy nie zostanie tutaj zaproszony. Oto sam pozbawia się kolejnej potencjalnej możliwości
wywierania wpływu, a wszystko dlatego, że ze swoimi zdecydowanymi poglądami po prostu do tego
towarzystwa nie pasuje.
Wtedy jednak stało się coś nadzwyczajnego. Putin na chwilę zamilkł, z jego twarzy zniknęły wszelkie
oznaki rozgorączkowania; znów była to twarz pokerzysty. Powiedział: „To by było na tyle. Ty i ja nie
będziemy już więcej rozmawiać o Czeczenii”. I przez kolejne dwie godziny obaj panowie rozmawiali o
gospodarce, a właściwie należałoby raczej stwierdzić, że Putin cierpliwie słuchał wykładu Iłłarionowa,
a na pożegnanie zaproponował ponowne spotkanie następnego dnia. Iłłarionow w jednej chwili
popełnił dwa faux pas z rzędu – odmówił i podał przyczynę odrzucenia złożonej mu propozycji (na
następny dzień zaplanował obchody rocznicy przybycia do Rosji swojej amerykańskiej żony, którą to
rocznicę małżeństwo mogło obchodzić tylko raz na cztery lata, ponieważ ów pamiętny przyjazd
nastąpił w roku przestępnym). Zamiast potraktować odmowę lub jej powód jako afront, Putin po
prostu podał inny termin. Iłłarionow przybył, ponownie wygłosił wykład na tematy ekonomiczne, a
dwa tygodnie po wyborach, 12 kwietnia 2000 roku, został mianowany nowym doradcą prezydenta.
Bardzo go ujął ten gest. Przez lata twierdził, że reformy gospodarcze w Rosji przeprowadzane są w
sposób niewłaściwy, a być może nawet szkodliwy, nie miał jednak żadnego wpływu na prowadzoną
politykę. Teraz natomiast miał nieograniczony dostęp do głowy państwa, która zdawała się
wykazywać autentyczne zainteresowanie jego opiniami – i której nie zrażał jego styl ich
przekazywania. Podobnie jak większość z nas, Iłłarionow interpretował fakt posiadania przez innych
ludzi cech, których jemu samemu brakowało, jako przejaw nadzwyczajnych zdolności. Rozmawiając
ze mną jedenaście lat po swojej nominacji, podkreślał, że Putin to „nadzwyczajny człowiek”. Jako
główne uzasadnienie tej oceny podawał jego zdolność do panowania nad emocjami. Przeczy temu
szereg dobrze znanych faktów, w tym kilka różnych publicznych wystąpień Putina. Niemniej jednak
na Iłłarionowie, jako na osobie z natury niezdolnej do zachowywania własnych opinii dla siebie,
zdolność Putina do tak swobodnego „wyłączenia” rozmowy o Czeczenii pozostawiła niezatarte
wrażenie (zdaje się, że podobny efekt wywarła powściągliwość emocjonalna). Ogólnie rzecz biorąc,
do Iłłarionowa nie docierało, że ktoś mógłby go systematycznie oszukiwać – i dokładnie z tego
powodu przez dość długi czas pozwalał się zwodzić.
Sam fakt pojawienia się Iłłarionowa i innych ekonomistów w najbliższym otoczeniu Putina został
odebrany przez amerykańską prasę jako czytelny pozytywny sygnał. Generalnie wydaje się jednak, że
amerykańscy dziennikarze nie dostrzegali istoty działań rosyjskiego prezydenta dlatego, że nie
rozumiały jej ich podstawowe źródła (lub celowo ją ignorowały). Wielki biznes przyjął Putina z
radością. Gospodarka rozwijała się w dobrym tempie, ponieważ na skutek załamania w 1998 roku
rubel upadł tak nisko, że nawet skrajnie niewydajna krajowa produkcja w końcu zaczęła przynosić
zyski. Na początku nowego tysiąclecia ceny ropy zaczęły rosnąć, ale jeszcze nie do takiego poziomu,
żeby krajowy przemysł stracił na znaczeniu (to stało się dopiero później). W rezultacie inwestorzy,
którzy weszli na rosyjski rynek w momencie jego krańcowego załamania, odnotowywali teraz bardzo
znaczące zyski. (…)
Przypisy zostały pominięte.