13.07.2007 - Kazanie mi niestraszne (Ewa M. Jelinek)
Transkrypt
13.07.2007 - Kazanie mi niestraszne (Ewa M. Jelinek)
ROZMOWA 7 DNI – Na przygotowanie kazania potrzebuję dwóch tygodni, wciąż wprowadzam poprawki, a i tak cieszę się, że rodzice jeszcze w nie zerkają – mówi Ewa Jelinek, zelowianka, studentka Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej 13 13 lipca 2007 đ TYGODNIK Kazanie mi niestraszne đ EWA DRZAZGA: – Pytanie ze szkolnej ankiety: „Kim będziesz, gdy dorośniesz”? EWA JELINEK: – Pastorem. Mam nadzieję. đ Jak mama i tata? – No tak. Choć nie wiem, czy mi się uda. Mama została ordynowana pięć lat temu i jak do tej pory nadal jest jedyną kobietą – pastorem w Polsce. Nie jest powiedziane, że moje chęci wystarczą, żeby być drugą. Jeśli by mi się nie udało, chciałabym mimo wszystko zostać świeckim kaznodzieją. đ Wygłaszanie kazań panią nie przeraża? – Gdy przygotowywałam pierwsze, miałam chyba 20 lat. Byłam tak zestresowana, że nawet nie pamiętam, o czym było. Teraz jest lepiej, choć mam już za sobą chyba 7 czy 8. Ostatnie wygłaszałam w niedzielę. Ale ciągle muszę mieć co najmniej dwa tygodnie, żeby je dobrze przygotować. Bo gdy napiszę jakiś fragment i następnego dnia to czytam, często muszę poprawiać. Okazuje się, że nie o to mi chodziło, wcale nie tak to chciałam ująć. I wtedy dopiero wiem, jak jest ważne, żeby mieć czas na taką pracę. Nie wiem, jak pastorzy radzą sobie z przygotowaniem kazania w krótszym czasie… đ Świadomość, że będzie panią słuchało tyle osób i nie można powiedzieć nic, ot tak sobie, nie paraliżuje? – Przeciwnie, to pomaga. Jest taka mobilizacja. Poza tym do tej pory rodzice autoryzują moje kazania, więc gdyby gdzieś czegoś brakowało, poprawią. Dla mnie to spory komfort. Choć czasami zdarzają się komplikacje innej natury niż treść kazania. Gdy byłam na stypendium w Pradze, wygłaszałam kazanie po czesku. Wydawało mi się, że wszystko jest w porządku, więc byłam z siebie bardzo zadowolona. Tymczasem po nabożeństwie podszedł do mnie kolega i powiedział, że muszę jeszcze popracować nad wymawianiem ż i h, bo dochodzi do śmiesznych sytuacji. A ja nawet sobie sprawy z tego nie zdawałam. đ „Wychodziły” nie te słowa, które powinny? – No właśnie… W ogóle Polakowi łatwo o takie lapsusy w Czechach. Wystarczy nawet drobny błąd przy zamawianiu napoju w restauracji i kelnerka może spoliczkować. Nie bez podstaw zresztą. đ Pani nigdy słowa w języku czeskim nie śmieszyły? – Te legendy, które krążą u nas o czeskich wyrażeniach, najczęściej w ogóle nie mają pokrycia w rzeczywistości. Nie wiem, skąd się to wzięło. A ja osłuchałam się z tym językiem w domu. Mama i babcia znają go przecież doskonale. đ A pani? – Mówię swobodnie. Gdy wróciłam z Pragi, babcia na dodatek pochwaliła mnie i powiedziała, że poprawił mi się akcent. Do jej biegłości ciągle mi jednak wiele brakuje. Lubię ten język, ale o regularnych studiach na filologii czeskiej nie myśla- Ewa Jelinek studiuje na czwartym roku Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie. Rok spędziła na stypendium w Pradze, gdzie była m.in. wolontariuszem w centralnej kancelarii Kościoła Czeskobraterskiego. Jak mówi, studia do łatwych nie należą, musiała opanować m.in. grekę, język hebrajski i łacinę FOT. EWA DRZAZGA łam. Wystarczy mi to, co wyniosłam z domu, bo z bohemistyką jakoś nigdy poważnych planów nie wiązałam. đ Ale praskich studiów żal? – Pewnie, że żal. Spędziłam tam jeden rok, ale samo miasto i Uniwersytet Karola to wrażenia, które zostają na całe życie. Ani Warszawa, ani żadna inna uczelnia w naszym kraju chyba takiego klimatu nie ma. Poza tym w porównaniu z polskimi uczelniami tam studenci muszą więcej wiedzy zdobywać sami. Nie ma takiego wlewania wszystkiego do głowy na wykładach, samemu szpera się w bibliotekach, poszukuje źródeł. To rozwija. Gdy mnie ktoś pyta, jaki był ten rok w Pradze, zawsze mówię, że za krótki. Bo np. przez trzy ostatnie miesiące byłam wolontariuszem w centralnej kancelarii Kościoła Czeskobraterskiego. Taką osobą do wszystkiego. Pomagałam np. przygotowywać periodyk wydawany po angielsku i niemiecku, a gdy przyjeżdżali goście, oprowadzałam ich po mieście. I była nawet delegacja z Bełchatowa i Kleszczowa, której pokazywałam Pragę. đ Poznali panią? – Niektórzy tak. đ W Czechach Zelów jest rozpoznawalną marką? – Tak mi się wydaje. Poza tym często można spotkać ludzi, którzy mają zelowskie korzenie. Zdarzało się, że przypadkowo poznane osoby, gdy dowiadywały się, skąd przyjechałam, mówiły, że ich ojciec czy dziadek mieszkali na takiej to a takiej ulicy i czy wiem, gdzie to jest. Zawsze wiedziałam. đ O ludzi nie pytali? – Chyba z góry założyli, że to już nie to pokolenie. Bo takich, którzy by sami Zelów pamiętali, spotkać można już bardzo rzadko. đ Jak to jest: gdy w Warszawie wykładowcy słyszą nazwisko Jelinek, wiedzą, że to „z tych Jelinków”? – Przeważnie znają moich rodziców. Oboje przecież kończyli tę uczelnię. Czasami, już po egzaminie proszą jeszcze, by przekazać pozdrowienia. To bardzo miłe, ale bywa trochę niezręczne, bo mam wrażenie, że kolegom może być przykro. đ Zdarzają się pytania, jak to jest mieć mamę i tatę pastora? – Teraz już nie, zresztą na uczelni wielu studentów pochodzi z pastorskich rodzin. Ale kiedy chodziłam np. do podstawówki, zdarzały się pytania, jak to jest. I choć wtedy mama nie była jeszcze ordynowana, to już tata – pastor był wystarczającym wydarzeniem. đ Na roku są koleżanki, które chciałyby też zostać pastorami? – Chyba jestem jedyna, która ma taki zamiar. Była co prawda koleżanka, która też się do tego przymierzała, ale należy do Kościoła ewan3382278 gelicko-augsburskiego. A w nim kobiety nie mogą jeszcze pełnić funkcji pastora, więc ona raczej starałby się o to dopiero w przyszłości. đ Pani rodzice to właściwie ludzie – instytucje, można by rzec, czynne przez całą dobę. Nie boi się pani takiego życia? – Człowiek – instytucja? Dobre określenie. Gdy wyjechali na urlop, siłą rzeczy odbierałam za nich telefon. W końcu położyłam aparat na biurku, żeby ciągle nie biegać. Bo słuchawkę odkłada się właściwie po to, żeby ją znowu podnieść. Kiedy wieczorem dzwoniłam do nich, zdawałam relację tylko z tych najważniejszych, naprawdę pilnych rozmów. Te, które mogły poczekać, spisywałam na karteczkach. Chciałam, żeby rodzice odpoczęli od tych codziennych spraw. Ale dopiero w takich sytuacjach zdaję sobie sprawę z tego, ile jest na ich głowie. Nie wiem, jak bym sobie z takimi obowiązkami poradziła. đ Próbkę już przecież pani miała. Przyjazdy zagranicznych delegacji nawet z Azji, goście z ministerstw, był i prezydent Vaclaw Havel… – Na szczęście ja zawsze jestem w cieniu, trochę jak obsługa techniczna. Na pierwszy ogień idą właśnie rodzice. Choć przywitać też się zawszę muszę. I nie będę ukrywać, fajnie jest poznawać tych ludzi. đ Wielki świat już chyba nie zaskoczy? – Bez przesady. Choć trzeba przyznać, że taką wrodzoną barierę nieśmiałości te spotkania pomagają przełamać. To procentuje. No i poznaje się mnóstwo osób. đ Już pani myślała, jak można by to było wykorzystać? – Sądzę, że na to przyjdzie czas po studiach. Wtedy będę musiała pomyśleć, co dalej. Może zdecyduję się na jakieś studia podyplomowe? Naprawdę nie wiem. đ A na teraz: jak się studiuje kobiecie na teologii? – Jest ciężko i to chyba nie tylko kobiecie. Choć kandydatów na pierwszy rok nie było wielu, potem przy okazji kolejnych sesji jest przesiew. Egzaminy naprawdę są trudne. Za dwa lata zaczynam pisanie pracy magisterskiej. đ Nawet na teologii ta przyjemność nikogo nie minie? – Każdego to czeka. W tym roku odkryłam chyba „mój” przedmiot. To ekumenia i pewnie wybiorę jakiś temat, który z nią jest związany. Wcześniej chciałam się zmierzyć z dziejami Kościoła Czeskobraterskiego, ale teraz chyba plany zmienię. đ Podobno teolog musi znać hebrajski, grecki i łacinę… – Nie podobno, a po prostu musi. O ile z greckim alfabetem oswoiłam się trochę na matematyce, to hebrajski był zupełną nowością. Ale skoro wybrałam teologię, musiałam się go nauczyć. đ I jak się czyta po hebrajsku? – Od prawej do lewej. A tak na serio: daję radę. • OGŁOSZENIE