reportaż
Transkrypt
reportaż
27 maja 2012r. Leszno ~ fryga MoŜe będę nieobiektywny, ale fakt, iŜ Leszczyński Maraton Rowerowy, odbył się poza Pucharem Polski, chyba wyszedł mu na dobre. Ta impreza zawsze cieszyła się sporym zainteresowaniem i nie inaczej było tym razem. Z całą pewnością rozegranie wyścigu ze startu wspólnego okazało się dodatkowym smaczkiem, który przyciągnął chmarę kolarzy z całej Polski. Jako organizatorzy Amber Road, mamy się na kim wzorować. Z tej racji, iŜ Leszno niemal przynaleŜy do Gostynia ☺, na starcie pojawia się pechowa 13 z GKR’u. Celowo piszę o pechu, bowiem w jakiś sposób dotknął on część z nas. Zaraz po starcie, który wcale nie był tak ciasny jak przewidywałem, widzę kontem oka, co dobrze uchwyciła zamontowana na kasku kamera, jak Wojtek fika kozła. Przyznam się szczerze, iŜ najpierw się uśmiechnąłem, bowiem widok był przedni, co potwierdza film, ale niekoniecznie musiało się to skończyć tak dobrze, jak się skończyło. Wojtek szybko się pozbierał i kontynuował wyścig, choć kontakt z grupą zasadniczą juŜ mu się urwał. Troszkę całe to zajście mnie spowolniło zmarudziłem, ale zaraz po wyjściu z pierwszego zakrętu, razem z Miłoszem i Andrzejem, złapaliśmy kontakt z duŜa grupą, której Miłosz nie opuścił juŜ do końca. Losy moje i Andrzej potoczyły się inaczej. Co do samej jazdy w peletonie, to nie ma co ukrywać, iŜ część uczestników LMR, nie miała większego doświadczenia. I ja do tej grupy naleŜałem. Dotychczasowe starty wspólne w Istebnej czy Jelenie Górze, zaraz po starcie prowadziły pod górę i dokonywały istotnej selekcji. Tutaj sprawa miała się zgoła inaczej. Po przejechaniu kilku kilometrów w samym środku sporej grupy, zdałem sobie sprawę, iŜ nie jest to miejsce dla mnie. Zbyt wielu jadących przede mną wykonywało nerwowe ruchy. Niektórzy zmieniali tor jazdy, w ogóle nie sprawdzając co dzieje się za nimi. Po skręcie na Krzycko, szybko uciekłem do lewej, na zewnątrz i nie opuszczałem raz obranego stanowisko zbyt często. Miejsce w peletonie moŜe nie do końca bezpieczne, bowiem szczególnie w zakrętach w lewo, trzeba było mocno wyhamować aby wychodząc z zakrętu nie podciąć jadących po prawej, a potem mocno deptać by nadgonić, ale wolałem taka jazdę, niŜ niepokój środka. Do czoła grupy próbowałem podejść dwukrotnie. Wcale nie było to takie proste. Przede wszystkim nie zawsze okrzyk „lewa wolna” skutkował stosowną reakcją jadącego przede mną. Zdarzało się, Ŝe zamiast zjechać do prawej, zjeŜdŜał do lewej, jakby nie rozumiejąc komendy. Był moment kiedy pognałem za Michałem z Ostrego Koła, który miał swoje 5 minut i dzielnie czynił sobie w przodach. Zabrakło niewiele, lecz przyblokowany, znowu spadłem kilka rzędów dalej i dałem sobie spokój. Kilometry spływały błyskawicznie. Od 37 do 42 km/h, a jak moŜna było to i więcej. Minimalne zmęczenie. Lekkie zdenerwowanie na początku, poczyniło większe szkody, niŜ sama jazda. Tętno miarowe jak u śpiącego noworodka. W takich warunkach zaczynam kombinować nad kręceniem filmu. Mamy juŜ za sobą 20 kilometr trasy, więc sięgam do kamery aby chwilowo przenieść ją w stan uśpienia. Szum wiatru, łoskot kół i oklaski kibiców, nie pozwalają usłyszeć, dźwięku kontrolnego, sygnalizującego czasowe wstrzymanie. Męczy mnie to diabelnie, dlatego pytam jadącego koło mnie kolarza, czy miga światełko. W odpowiedzi słyszę „s..., nie teraz, trzymaj kierowcę”. I cholera miał rację. Po chwili pod kątem ostrym zakręt, a ja tu się bawię guziczkami. Widzę na poboczu stojącego Arka. Ot pech, jak się później okaŜe, potrójny. ZjeŜdŜam na sam tył i wodzę wzrokiem za Miłoszem. Andrzej nagina z przodu. Dostrzegam go, dojeŜdŜam i pytam czy widzi mrugające światełko. Potwierdza. Zatem kamera pracuje. Po chwili udaje mi się, ją wyłączyć. Kolejne kilometry mijają dość leniwie. W pewnym momencie jak na zawołanie peleton zwalnia i większość sięga po to co ma w kieszonkach. Trwa to raptem kilka minut. TakŜe korzystam z nadarzającej się okazji do posiłku. OŜywienie następuje kilka kilometrów dalej. Jakimś cudem ktoś wpuszcza na trasę samochód, który jedzie wprost na nas. Na szczęście kierowca ucieka na chodnik, nie czyniąc nikomu krzywdy. Krzywdę za to czynią sobie sami uczestnicy, co jakiś czas zaliczając efektowne upadki. Przykrość ta nie ominęła takŜe nas samych. Mniej więcej na 50 kilometrze, oznajmiam Miłoszowi, a chwilę później Andrzejowi, Ŝe kamera na kasku, jednak ciąŜy przy dłuŜszej jeździe i komfortu jazdy wielkiego nie ma. Postanawiam pojechać krótszy dystans (75 km) i nakręcić film z finiszu. Aby ujęcia były dobre, koniecznie jednak muszę znaleźć się z przodu grupy przed rozjazdem, na którym zapewne zapanuje bałagan. ZjeŜdŜam do lewej, mijając Andrzeja i staram się wetknąć w wąską szparę, między Ŝywopłotem, a jadącym przede mną. Mijając go miałby niemal cały pas lewej jezdni wolny, bowiem pozostali juŜ uciekli na prawo. Powinienem był przypuścić, iŜ Andrzej, z którym jechaliśmy cały czas bardzo blisko, postanowi skoczyć za mną. Było jednak na tyle wąsko, iŜ dla dwóch miejsca juŜ nie starczyło. Słyszę za sobą rumor i mam pewność kto się wyłoŜył. Zwalniam powoli, aby nie powpadali na mnie inni i wracam do Andrzeja. Ten stoi juŜ na nogach, ale nie wygląda za ciekawie. Prawa ręka od łokcia w dół – szlif. Kolana takŜe naznaczone. Do tego wnętrze lewej ręki, na zgięciu – zapewne da mu się we znaki. Ciało to jedno, pozostaje jeszcze rower. Prawa klamka zgięta ku środkowi. Niedobrze. Mieszkający opodal Pan i chyba wnuczka, udzielają Andrzejowi pierwszej pomocy. Bardzo szybko znajduje się czysta woda jak i utleniona oraz środki opatrunkowe. Obmywają rany, za co dziękujemy i po 3 minutach jesteśmy znów na trasie. Nie ma sensu gnać, więc początkowo jedziemy dość spokojnie. W Andrzeju na pewno działają jeszcze wszelkie endorfiny, ale jest spokojny jak zawsze. Zaliczył zatem swój debiutancki upadek. Biorę prowadzenie na siebie i doprowadzam go do rozjazdu. Zaimponował mi, bowiem podjął decyzję o kontynuowaniu wyścigu i ukończeniu 133 km. Respekt. Ja wybrałbym znaną wszystkim przyjemność. Od 66 kilometra, do mety pozostaje mi jeszcze 9. Przez chwilę jadę sam, ale dogania mnie mała grupka, która prowadzi chłopak, który daje piękną mocną zmianę. Odpowiadam najlepiej jak potrafię, a po chwili on znów poprawia. Nikt z pozostałych osób w grupie nie kwapi się do zmian. Po drodze zbieramy jeszcze kilak osób, które jak słusznie przeczuwałem nie utrzymały się w rozpędzonej grupie po rozjeździe. Na 2 kilometry do mety krzyczę, iŜ na kreskę prowadzący wjeŜdŜa pierwszy, bowiem za wykonaną pracę mu się to naleŜy. Ale spotkało nas rozczarowanie. Ci co nie pracowali - zafiniszowali. Nie omieszkałem im tego wytknąć. Reasumując impreza doskonała i z niecierpliwością ponowie start wspólny w Srebrnej Górze. Tam jednak będą podjazdy, więc zapewne peleton mocno się wyciągnie, a do tego chyba silniejsza konkurencja. Po sprawdzeniu wyników lekko oniemiałem. 14 miejsce w kategorii i raptem 4 min i 36 sekund straty do podium. Gdybym miał gdzieś Andrzeja upadek, zapewne wynik byłby lepszy. Nie biorę jednak udziału w maratonach dla „złotych kaleson”. Gdyby stało się coś naprawdę powaŜnego, miałbym na długo pretensje do siebie samego.