Kac moralny - WordPress.com

Transkrypt

Kac moralny - WordPress.com
Anatol Ulman
Kac moralny
W pociągu, którym jeździł będę do końca życia, bo tak pokarał mnie los i naiwna wiara w
jasną przyszłość, wszyscy teraz mówią o złodziejach. Przede wszystkim o niejakim
Macieju (nie podaję nazwiska, bo facet może zwariować z powodu wytykania go palcem i
uniknąć postawienia go przed kolegium do spraw drobnych wykroczeń) oraz o Kazimierzu
T., dyrektorze jakiegoś Minexu czy innego Pewexu. Ten Kazio opisany jest już w 24
tomach akt, co znaczy, że na każdy tom tych sądowych dokumentów przypada po około
60 tys. zagarniętych dolarów i nie mam pojęcia, jak to przeliczyć na nasze aluminiowe
złote. Przyskrzyniono też jakiegoś wojewodę za opylanie talonów na samochody. Poza
tym odnowa moralna wykryła jeszcze sporo mniejszych i większych złodziei, o czym jest
w prasie i telewizji, więc śmiało mogę też pisać. Ludzie z pociągu są to ludzie, którzy
jeżdżą uspołecznionym pociągiem z tego powodu, że nie mogą jeździć czym innym,
własnym. A gadają dlatego, że lokomotywa nie jest zdolna osiągać takich prędkości, jak
ta pierwsza parowa Stephensona zrobiona z beczki. Stąd bierze się czas na długie
rozmowy, chyba że ktoś woli grę w sześćdziesiąt sześć. O tych złodziejach podróżni z
jednakową namiętnością dyskutowali przedwczoraj i wczoraj. Pierwszego dnia siedziałem
cicho, bo jakoś nie lubię tematów podrzuconych przez telewizję i wolę własne problemy.
Drugiego dnia też początkowo milczałem, póki w wagonie nie poruszono kwestii
zasadniczej, tej mianowicie, kto jest winien, że wspomniany Maciej oraz Kazio przyswajali
sobie nasz wspólny majątek. W zasadzie wszystko skłaniało mnie do dalszego trzymania
języka za nielicznymi już zębami, ale wrodzona uczciwość, nabyte poczucie
sprawiedliwości oraz męki moralne, jakie przechodzę, gdy uniknę odpowiedzialności,
kazały mi uczynić szybki rachunek sumienia. Kto czytał „Zbrodnię i karę“ ten dobrze wie,
jak to jest, kiedy człowiek pozostawiony sam na sam z własnym „ja“ nie znajduje
ucieczki przed moralnymi wyrzutami. Wstałem więc (czasem otrzymuję miejsce siedzące
w tym pociągu, bo wyglądam na sierotę) i stanowczo zażądałem powszechnej ciszy.
Zamilkli nawet karciarze i złagodniało też stukanie kół na szynach. Moja wielka chwila.
Powiedziałem z mocą:
- Ja jestem winien.
Ani tam w pociągu, ani teraz nie jestem w nastroju do żartów. Nie chce mi się obracać w
śmiech sprawy bolesnej i brudnej, bo za dolary, które ukradziono społeczeństwu, nie
zostały zakupione jakieś leki, aparatura medyczna, maszyny do drukarni. Niemniej nadal
podtrzymuję, że jestem winien. Ludzie z pociągu nie uwierzyli mi, pokazywali mi palcami
to miejsce, gdzie powinienem mieć mózg, więc i rozum. Nadaremnie wykrzykiwałem
argumenty samooskarżenia, usadzili mnie przy oknie i kazali kontemplować czar ciepłej
jesieni. We Wrześnicy usłyszałem, jak niezmiernie pięknie grały koniki polne, gdyż pociąg
długo odpoczywał zbierając siły na pokonanie odcinka dzielącego go od Sławna. Muszę
więc dowieść swej winy pisemnie, co jest bardziej niebezpieczne, ponieważ napisane
pozostaje i może zostać na zawsze przylepione do opinii. Jestem winien, gdyż już dawno
ludzie mówili, że wspomniany Maciej podbiera zielone z kasy państwowej. Rozmawiały o
tym m. in. dwie panienki w kawiarni na rogu Nowego Światu i Świętokrzyskiej w
Warszawie. Panienki, jak wynikało to ze szczegółów, pracowały w jakiejś higienicznej
instytucji, bodajże czy nie w saunie. Powinienem był wówczas zameldować, gdzie trzeba,
lub opisać w odważnej gazecie. A ja co, przemilczałem ze strachu o siebie, jakby mi miało
co grozić, a nie temu czyścioszkowi Maciejowi. Wiedziałem również o Kaziu T. Od szkolnej
koleżanki, której znajoma jest szwagierką portiera w Minexie. I znów nie zdobyłem się na
odwagę, aby skrytykować i żądać rychłej sprawiedliwości. Przycupnąłem sobie cicho i
czekałem na czasy, które właśnie nadeszły oraz na innych ludzi, co wreszcie o
złodziejach powiedzą. Oczywiście nie byłem jedynym, co słyszał to i owo. Ale to żadne
usprawiedliwienie. Porządny, uczciwy człowiek reaguje na wszystkie przejawy zła
społecznego, dziennikarze mają to nawet w obowiązku. Pewnie, że mógłbym znaleźć
mnóstwo innych uzasadnień, które by wybieliły moją byłą postawę. Ot, chociażby ten, że
słyszeć o przestępstwie, a mieć dowody, to co innego. Czytałem jednak tyle kryminałów
o prywatnych detektywach, że potrafiłbym się wśliznąć na jacht Macieja i obciążające go
dowody znaleźć. A z nimi do organów ścigania, które były wtedy przeciążone, a teraz już
mogą działać. Mam więc, najkrócej mówiąc, kaca moralnego. Ten przykry stan duszy
wziął się nie tylko z atmosfery panującej w pociągu (ona go jedynie wyzwoliła), lecz
przede wszystkim z coraz bardziej popularyzowanych twierdzeń, że były różne możliwości
publicznego przeciwstawienia się złu, ale, jak w Sodomie i Gomorze, zabrakło choćby
jednego sprawiedliwego i odważnego. Mogłem nim być, co za stracona szansa. Ma kaca
najlepszy jest klin. W tym wypadku klin oznaczałby znów nabranie wody w usta. Muszę
to wziąć pod uwagę, zwłaszcza że uczeni z dalekiego Paragwaju, pod których adresem
wyprodukowałem kiedyś zaledwie cienką aluzję, żądają mojej głowy. Już są oznaki, że
uczynili pewne postępy w tym pragnieniu. A może, żeby nigdy już kaca moralnego nie
mieć, dać tę głupią głowę?
Zbliżenia, nr 40/1980, 2 X 1980