Kiedyś była większa więź między ludźmi…

Transkrypt

Kiedyś była większa więź między ludźmi…
Kiedyś była większa więź między ludźmi…
- rozmowa z panią burmistrz, Teresą Substyk.
Pytania są wynikiem sondy korytarzowej
przeprowadzonej 1-5 grudnia 2014 roku w SP4 przez
redaktorów ,,Czwórki Plus" wśród uczniów klas 1-6
naszej szkoły.
- Co dostała Pani na Mikołaja?
- Hmmm… słodycze. Jak już jest się dorosłym, to nie
zawsze Mikołaj przychodzi. Niemniej w rodzinie u
nas chodziło o to, żeby jednak pamiętać, że 6 grudnia
ten Mikołaj przychodzi. Jako dziecko zawsze z rodzeństwem dzień przed czyściliśmy buciki i stawialiśmy w przedpokoju. Jaka
była radość, kiedy rano wstawaliśmy, a te buty były napełnione książeczkami, słodyczami. Zawsze z taką wielką radością w
tym dniu wstawaliśmy. Rodzice wtedy mówili, że Mikołaj nas odwiedził, kiedy spaliśmy i zostawił te podarunki dla nas. To
był taki sympatyczny, fajny dzień, gdzie zawsze było dużo dobrych rzeczy. Teraz dzieciaki w naszej rodzinie dostają też
prezenty, ale jeżeli chodzi o mnie, tym razem to były słodycze.
- Czy Pani od urodzenia mieszka w Solcu Kujawskim?
- Ja się nawet urodziłam w Solcu Kujawskim. To już ewenement i powiem szczerze, że chyba nigdy nie myślałam, żeby
opuścić Solec. Może dlatego, że się tu urodziłam, tu chodziłam do szkoły podstawowej, tu chodziłam do ogólniaka, potem
dojeżdżałam na uczelnię do Bydgoszczy. Krótki okres mieszkałam w Bydgoszczy z koleżanką podczas studiów. Po prostu nasi
rodzice wynajęli nam pokoik, żebyśmy mogły spokojnie się uczyć. Studiowałam budownictwo na Akademii TechniczoRolnicznej. Jestem inżynierem budowlanym, więc były to bardzo trudne studia. Zajmowaliśmy się projektowaniem, trzeba było
zdawać dużo egzaminów. Potem wróciłam do Solca. Drugim krótkim epizodem, kiedy wyjechałam z Solca, był wyjazd na
kontrakt zagraniczny na wschód z firmy „Pomorze”. Zaczynaliśmy w Związku Radzieckim, a kończyliśmy kontrakt na Łotwie.
Wy tego nie pamiętacie, ale to była tak zwana Pierestrojka i wtedy nastąpił rozpad Związku Radzieckiego (dopytajcie pani na
historii). Powstały nowe państwa, między innymi Łotwa. My budowaliśmy wspaniały hotel w przepięknej miejscowości Ryga
nad rzeką Dałgawą. Wtedy 2,5 roku byłam za granicą, po czym wróciłam znowu do Solca, od wtedy cały czas mieszkam tu i
pracuję.
- Jaki był Pani ulubiony przedmiot szkolny? Z jaką średnią ukończyła Pani ósmą klasę?
- Poszłam na studia techniczne, więc wcześniej bardzo lubiłam matematykę, fizykę, po prostu ścisłe przedmioty, ale też nie
miałam problemu z pozostałymi. Nie chcę, żeby to wyszło tutaj, że się chwalę, ale rzeczywiście miałam zawsze bardzo dobre
świadectwa. To były piątki i może jakaś tam czwórka się zdarzyła (wtedy skala ocen była od 2 do 5). Od samej pierwszej klasy
do końca szkoły podstawowej, średniej czy nawet na studiach zawsze te oceny były bardzo dobre albo dobre. Generalnie były
to bardzo dobre oceny. Lubiłam bardzo rozwiązywać zadania z matematyki, lubiłam fizykę. Dlatego też wybrałam studia
techniczne. Nie sprawiało mi także problemu napisanie opowiadania z polskiego czy nauka języka rosyjskiego (bo wtedy był
rosyjski). W szkole średniej z angielskim też nie miałam problemu.
-Czym interesowała się Pani w dzieciństwie i kim chciała zostać?
-W dzieciństwie... zawsze mnie interesowały wyjazdy, podróże na tyle, ile można było. Bardzo lubiłam czytać książki, mimo
że rodziców nie było stać na ich kupno. Mam jeszcze dwie siostry i brata. Nigdy nie zaznaliśmy jakiejś biedy, ponieważ rodzice
bardzo dbali o nas. Natomiast nie było nas stać, żeby kupować często książki, dlatego wypożyczaliśmy z biblioteki szkolnej
lub zakładowej. Nasz tato wypożyczał, przynosił je i mogliśmy czytać. Co lubiłam? Lubiłam trochę wyszywać, uwielbiałam
tańczyć. Od dziecka moim małym marzeniem było ukończenie szkoły baletowej. Pamiętam, że kiedy muzykę włączaliśmy w
domu, z bratem ćwiczyliśmy podrzucanie i inne elementy baletu. Po prostu uwielbiałam balet! Jak tylko w telewizji był
pokazywany, jako mały brzdąc z tańczyłam z artystami, robiłam piruety… Ponieważ nie było to możliwe, bo nie mieliśmy
samochodu, żeby dowieźć mnie do Bydgoszczy, pozostała w szkole na rytmika i tam ćwiczyliśmy. To były zajęcia
pozaszkolne. Tańczyłam w klasowym zespole. Miałam poczucie rytmu i bardzo to lubiłam. Chyba to mi pozostało do teraz.
To nie koniec. Jak już mówiłam, uwielbiałam czytać książki, chodziłam na zajęcia dodatkowe. Na początku nie miałam
sprecyzowanych planów życiowych. Mój tato pracował w Kujawskich Zakładach Naprawy Samochodów, w biurze. Bardzo
lubiłam jego pracę, brałam zeszyty, coś tam pisałam, stawiałam pieczątki. Kiedy miałam narysować swoją przyszłość, o dziwo
rysowałam zawsze biurko, krzesło z drugiej strony dla interesanta. Ja siedziałam za tym biurkiem, a obowiązkowo gdzieś w
rogu stał duży kwiat. Pamiętam, że zawsze to tak rysowałam, czyli można powiedzieć, że chciałam pracować w biurze.
Oczywiście jako dziecko bawiłam się też w szkołę, ale nigdy nie wiązałam swojej przyszłości z nauczycielstwem. Biuro to było
coś niesprecyzowanego, kim chcę być. Jak już byłam troszeczkę starsza, to rzeczywiście interesowały mnie budowy i to, co na
nich się działo. Każdego dnia było widać, jak rosną nowe budynki. Kiedy gdzieś jechałam, uświadamiałam sobie, że ciekawe
budowle mają związek z moim zawodem w przyszłości. Później jeszcze jedna rzecz się ujawniła. Lubiłam rozmawiać z
różnymi ludźmi, obserwować ich zachowania. Miałam do wyboru: psychologię, bo mnie interesowały zachowania ludzi,
pomoc im, rozmowa, ale musiałabym wtedy wyjechać Poznania, a nie było mnie stać na to. Dlatego wybrałam budownictwo.
To mnie fascynowało, że się buduje, że coś powstaje. Wtedy jeszcze nie miałam wyobrażenia, że to jest aż tak trudna materia,
ale rzeczywiście to było spełnienie marzeń. Czyli w dzieciństwie chciałam zostać pracownikiem biurowym bez sprecyzowania,
co mam robić, ale zawsze gdzieś to biurko się pojawiało. Tak zostało!
-Czy to prawda, że jako dziecko należała Pani do drużyny harcerskiej? Jakieś wspomnienia z tamtych lat?
- Oczywiście, należałam. Najpierw zuchy, potem w drużynie już starszych harcerzy, praktycznie do czasu pójścia na studia
byłam w harcerstwie. Osiągnęłam stopień „Podharcmistrz Polski Ludowej”, tak to się wtedy nazywało. Ponieważ zaczynałam
już jako zuch, więc powiem szczerze, że zawsze z dumą nosiłam ten mundur. Bo to zobowiązywało. Mam mnóstwo
wspomnień z tamtych czasów, ponieważ wtedy harcerstwo działało bardzo prężnie. Mieliśmy różne tak zwane kominki, czyli
nasze spotkania z okazji świąt, np. Bożego Narodzenia, karnawału. Sami przygotowywaliśmy dekoracje. Pamiętam, że jedna z
nich imitowała rynek miasta. Zrobiliśmy różnokolorowe domy z oknami na szarym papierze, nawet lampki stawialiśmy, żeby
się świeciło. Tu drzewo, tam lampę uliczną namalowaliśmy. Taka dekoracja była zrobiona w świetlicy dzisiejszego liceum.
Tam właśnie były wszystkie stoły wyniesione i urządzony rynek miasta. Na środku robiliśmy imitację ogniska i siadaliśmy
przy nim, śpiewaliśmy piosenki. Zawsze była herbatka, ciastka, było bardzo wesoło i sympatycznie. Oczywiście też od
najmłodszych lat wyjeżdżałam na obozy harcerskie. Jak już byłam starsza, to z ekipą starszych harcerzy jechaliśmy
przygotować obozowisko dla reszty. Stawialiśmy wtedy namioty, przygotowywaliśmy kuchnię. W wieku 17 lat jechałam już
jako instruktor na obozy harcerskie. Powiem szczerze, że szalenie sympatycznie to wspominam, niezależnie od miejsca
obozowiska. Spaliśmy wtedy na pryczach. To nie były zbyt wygodne łóżka, sale to były takie 10 osobowe, potężne namioty,
prycze to dwa krzyżaki i brezent, ale było fajnie, taka szkoła przetrwania. Jako łazienka służyły korytka i krany z zimną wodą.
Teraz to nie do pomyślenia, a wtedy tak było. Za to się świetnie bawiliśmy. Wspominam szalenie miło ogniska, śpiewy przy
gitarze. Zapraszaliśmy ludzi z sąsiednich obozowisk, na przykład harcerzy, którzy trenowali judo. Bawiliśmy się, tańczyliśmy,
było przesympatycznie! Praktycznie gdyby nie studia i dużo obowiązków, to pewnie dalej należałabym do harcerstwa. A
dzisiaj, kiedy widzę małe dzieciaczki, zuchy w tych mundurkach, to takie ogarnia mnie wzruszenie, bo to był przesympatyczny
czas w moim życiu. Wtedy nie było jeszcze komputerów, większa była więź miedzy ludźmi, nikt się nie zamykał w swoich
czterech ścianach. Ja też korzystam z komputera, ale tylko wtedy, kiedy potrzebuję, kiedy chcę coś znaleźć. Nie na zasadzie, że
całymi godzinami siedzę przed ekranem. Coś się traci z życia! Kiedyś miało się masę przyjaciół. Organizowaliśmy różne
podchody, zabawy – była większa więź między ludźmi. Nikt nie wpadał do domu i szybko włączał komputer i grał do nocy.
Coś się traci z tego prawdziwego świata, a świat realny jest piękny! Bardzo miło wspominam okres harcerstwa, to było coś
wspaniałego!
-Od kiedy interesuję się Pani polityką? Co zadecydowało właśnie o takiej pracy?
- To jest trudne pytanie, bo tak naprawdę politykiem nie jestem, nie należę do żadnej partii. Polityką interesuję się na tyle, żeby
wiedzieć co dzieje się w kraju i za granicą. Mieszkam w tym kraju, więc powinnam wiedzieć, co się dzieje. Miałam epizod,
kiedy zapisałam się do „Solidarności”, ale to było krótko. Nigdy do żadnej partii, do żadnego ugrupowania nie należałam i
powiem szczerze, że to mi pomaga w mojej pracy. Należy szanować każdego, niezależnie czy należy do SLD, PO, PiS, czy
jeszcze innych ugrupowań. Liczy się człowiek i to, jakim jest. Oczywiście, że każdy ma jakieś przekonania, że mogą mi się
bardziej podobać poglądy jednych czy drugich, ale w tej pracy nie ma miejsca na politykę. Tutaj trzeba pracować dla dobra
gminy, żeby się rozwijała, a to nic nie ma wspólnego z polityką. Nigdy nie należałam do żadnej partii i dla mnie to pewne
szczęście, bo tutaj nie kieruję się poglądami politycznymi, tylko myślę, co zrobić, żeby miasto się rozwijało i dobrze
funkcjonowało. To był przypadek, że ja tu przyszłam do pracy. Cały czas pracowałam w firmach budowlanych czy spółkach,
wykonywałam pracę, którą lubiłam, miałam stosowne uprawnienia do nadzorowania i projektowania w budownictwie.
Pewnego dnia, kiedy firma, w której pracowałam przygotowywała dla Solca program przystosowania miasta dla osób
niepełnosprawnych, zawitał do nas pan burmistrz Antoni Nawrocki. Wiedział, że mieszkam w Solcu Kujawskim i
zaproponował mi pracę w urzędzie miasta. Początkowo odmówiłam. Innym razem nadzorowałam budowę sanatorium w
Ciechocinku. Pan Burmistrz ponownie zaprosił mnie do urzędu. Odmówiłam pod pozorem uczestnictwa w naradzie, ale
usłyszałam: ,,No, śpieszy się pani, a ja mam dla pani propozycję. Czy mogłaby pani zostać moim zastępcą, zastępcą burmistrza
Solca?" Wtedy chyba nawet nieładnie odpowiedziałam, bo powiedziałam tak: ,,Pan chyba żartuje, ja się nie nadaję na urzędasa
i nie widzę swojego miejsca w urzędzie. Jestem budowlańcem, mam dobrą pracę i po prostu to mnie nie interesuje". Wtedy
burmistrz powiedział: ,,Ale ja właśnie chciałbym, aby pani podlegał wydział budownictwa". To był już sygnał, że nie
odeszłabym od swojego zawodu. Dla mnie była to szalenie trudna decyzja, ponieważ byłam zżyta ze swoją firmą. Miałam fajne
koleżanki, kolegów, szefów… Pan burmistrz nakłaniał, żebym się chociaż zastanowiła nad tą propozycją. Dał mi dwa dni na
zastanowienie, ja zażądałam tygodnia. Wierzcie mi, że przez tydzień borykałam się z myślami, nie wiedziałam, co zrobić. Z
jednej strony żal mi było zrezygnować z dotychczasowej pracy, z drugiej kusiła praca w Solcu. Poszłam dopytać moich szefów,
co oni uważają. Stwierdzili, że nie mają moralnego prawa mi zabronić, ale gdybym przechodziła do konkurencyjnej spółki, to
by o mnie walczyli. Dali mi więc prawo wyboru. Uzgodniliśmy wtedy, że jeżeli chcę spróbować, oni nie będą przeszkadzać,
ale w razie czego mogę do nich wrócić. Miałam więc wyjście, że zawsze mogę wrócić tam do pracy. I to był dla mnie pewien
komfort! Mimo wszystko nawet jadąc na rozmowę z burmistrzem jeszcze się wahałam. Zgodziłam się z bolącym sercem,
pamiętam, że nie mogłam przez ten czas jeść, tak trudno było podjąć decyzję. Nigdy w najśmielszych myślach nie zakładałam,
że ja – budowlaniec- przejdę do urzędu. No ostatecznie wyraziłam zgodę, ale potem jeszcze radni musieli zagłosować za moją
kandydaturą. Na 24 radnych 23 zagłosowało za mną, jeden się wstrzymał, bo po prostu mnie nie znał, więc miał takie prawo. Z
moją poprzednią firmą rozwiązaliśmy umowę o pracę dopiero po głosowaniu i to było fair. Tak się zaczęła moja „kariera”
(trudno to nazwać karierą) jako zastępcy burmistrza. Wspaniale się współpracowało z panem Antonim. Niestety - 3 lata temu,
po roku ostatniej kadencji, zmarł. Znowu miałam dylemat... Byłam nawet zbuntowana, że rezygnuję, nie chcę. Ale potem
wszyscy tak namawiali, że przecież trzeba skończyć to, co burmistrz zaczął, no i w efekcie zostałam. Około 80 proc.
mieszkańców na mnie głosowało, więc to solidna delegacja, że zaufali. W 2014 roku przed ponownymi wyborami znowu
dylemat czy wystartować w wyborach. Namówiono mnie, żeby jeszcze zakończyć rozpoczęte projekty i tak to się zadziało.
Gdyby nie śmierć pana burmistrza, to byśmy razem dokończyli kadencję 2010 – 2014 i każdy zająłby się swoimi sprawami.
Czasem jednak przypadki decydują… Nie było to w każdym razie tak, że ja sobie wymyśliłam, że chcę być burmistrzem i
konsekwentnie do tego dążyłam. Byłam budowlańcem, chciałam nim być, ale całe szczęście, że tutaj też mogę się realizować
jako budowlaniec…
- Jakie codzienne obowiązki ciążą na burmistrzu?
- Przede wszystkim, choć tego nie widać, Solec musi funkcjonować, czyli musi być dostarczona czysta woda do mieszkań,
sprawna kanalizacja, miasto musi być czyste, oświetlone, instytucje muszą bezpiecznie działać. Straż Pożarna czeka w
gotowości. Poza tym codziennie wpływa do urzędu mnóstwo dokumentów, z którymi muszę się zapoznać i podjąć działania
związane z ich treścią, a także trzeba prowadzić projekty z UE. Wraz z pracownikami dbamy o to, żeby te wszystkie liczne
dokumenty były przygotowane właściwie. Kolejna sprawa - przyjmowanie petentów. Trzeba ich wysłuchać i załatwiać sprawy
zwykłych ludzi. Dochodzą do tego różne spotkania. Na przykład przed dzisiejszą rozmową odbyły się między innymi spotkania
dotyczące odbudowy Domu Kultury. Cały czas spotykamy się też z przedsiębiorcami, żeby dbać o rozwój miasta. Codziennie
jest tu multum spraw do załatwienia. Idąc spać, kładę komórkę obok łóżka i zdarza się czasem, że wstaję, ubieram się, jadę na
miejsce zdarzenia, na przykład pożaru budynku mieszkalnego. Powiadamia się wtedy wszystkie służby, żeby zapewnić
pogorzelcom lub powodzianom miejsce noclegu, wyżywienie… Można powiedzieć, że burmistrz 24 h na dobę odpowiada za
funkcjonowanie miasta, za wszystko, co się tu dzieje. Często nie ma czasu, żeby nawet zjeść śniadanie, bo jest tyle spotkań w
Solcu i poza nim. Chodzi na przykład o wyjazdy do starostwa czy urzędu marszałkowskiego lub Warszawy. Wyjazdy do
stolicy były związane głównie z budową tunelu. Żeby obiecane pieniądze wpłynęły do Solca, non stop siedzieliśmy w
Warszawie. Poza tym codziennie trzeba analizować stan finansów gminy. Nasz budżet to ponad 80 milionów złotych. Trzeba
zarządzać tak, jakby się zarządzało firmą, która ma ok. 16 tys. pracowników, czyli tyle, ile jest w Solcu mieszkańców. Do tego
jeszcze dochodzą problemy ludzkie. Przychodzą ludzie z bardzo trudnymi sprawami, które trzeba rozwikłać. Dzień jest zawsze
pracowity i nie kończy się o 15.00, tylko często później. Na „deser” sesje Rady Miejskiej, komisje - to wszystko jest bardzo
czasochłonne.
-Co jest ciekawego w życiu polityka? Najciekawsze chwile w pracy burmistrza...
- Jeszcze raz powtarzam: ja politykiem nie jestem. Tak więc skupmy się na pracy burmistrza… Często mówimy, że jesteśmy
dla ludzi, którzy nie radzą sobie w życiu, nie mają gdzie mieszkać, nie mają pieniędzy, tylko problemy. Bo ludzie młodzi,
zdrowi, mający pieniądze - oni sobie poradzą. My musimy zadbać, by to miasto funkcjonowało, żeby było bezpieczne.
Natomiast w większości to są sprawy ludzi czasami kompletnie niezaradnych życiowo, schorowanych, gdzie jest często
alkoholizm… W sposób szczególny musimy im pomagać, jeżeli rzeczywiście uda się komuś pomóc, na przykład wyjść z
alkoholu - to naprawdę jest budujące. Niezapomniane są też spotkania z ciekawymi ludźmi, na przykład kiedy przyjeżdża do
nas prezydent państwa. Był w Solcu prezydent Kwaśniewski (pewnie nie pamiętacie), kiedyś dużo znanych postaci
przyjeżdżało. Miało to związek z Polskim Radiem. Przyjeżdżali, bo solecki kontrakt z radiem (Radiowe Centrum Nadawcze) to
ciekawszy wątek w historii miasta. Kiedy zaś oddajemy jakiś obiekt do użytku i widzimy, jak pięknie wygląda i będzie służył
naszym mieszkańcom, są to chwile, dla których warto żyć. Gdy ktoś przyjedzie i powie ,,O znowu coś zrobiliście" - to nas
niezmiernie cieszy. To jest wielka satysfakcja i najwspanialsze chwile!
-A co może denerwować?
- Mogę powiedzieć wprost: głupota ludzka! Poza tym, kiedy nie ma możliwości pozyskania pieniędzy, kiedy denerwuje się
człowiek, że powinny przyjść w danym czasie, a nie dochodzą… Tak było z tunelem. Po ośmiu miesiącach lub po roku
użytkowania przyszedł przelew, a wcześniej tak misternie ułożony plan finansowy wali się, brakuje pieniędzy, trzeba to jakoś
sztukować, żeby starczyło na funkcjonowanie miasta… Bardzo denerwuje, kiedy one nie wpływają wtedy, kiedy trzeba. Irytuje
mnie też często, kiedy mamy zgłoszenia, że ktoś zniszczył posadzone drzewa, że ktoś pomalował nowo wybudowane bloki. To
jest wielka głupota, od razu dałabym pędzle (niechby za swoje pieniądze kupili pędzle, farby) do ręki, aby odnawiali to, co
zniszczyli. Denerwuje mnie, gdy ludzie rzucają śmieci gdzie popadnie, zwłaszcza w lasach. Przecież w ten sposób na sprzątanie
tracimy dużo pieniędzy, bezsensownie je trwonimy. To są potężne ilości śmieci, które są wywożone z lasów. Bo tak naprawdę,
ile byśmy zaoszczędzili, gdybyśmy nie musieli tego codziennie sprzątać, prawda? I to jest takie ogromnie denerwujące.
Głupotą jest właśnie pomalowanie czegoś, co jest nowe, ładne. Najczęściej to działanie młodych ludzi. Chociaż ja szalenie
lubię młodzież i uważam, że to tylko część jest taka nierozumna… Czasami denerwuje nas polityka krajowa, kiedy sejm
uchwala ustawę i ona tak nie przystaje do rzeczywistości, że wręcz blokuje nam pewne działania. My możemy się nie zgadzać
z tą ustawą, ale musimy ją respektować, bo nas się za to rozlicza. Często nie pyta się nas na dole o to, jak pewne rzeczy
rozstrzygać, a to w pracy nam czasami przeszkadza.
-Trudno jest rządzić miastem? Ile czasu poświęca pani pracy? Rodzina wspiera?
- Pewnie tak jest, trudno rządzić miastem, bo tak jak w gospodarstwie domowym, jeżeli rodzice pracują, przyniosą pieniądze, to
tylko mają określoną sumę, a potrzeb jest wiele. Tak jest w przypadku miasta, żeby wybudować, np. drogi, to trzeba mieć na to
pieniądze, muszą one pochodzić ze sprzedaży majątku, na przykład działek budowlanych. Jeżeli nikt nie chce ich kupić, to
pieniędzy nie ma… W związku z tym nie można wybudować kolejnej ulicy, ale mieszkańcy tego nie rozumieją (może nie
wszyscy). Wiemy, że w mieście jest dużo dróg gruntowych, ale cóż, nie na wszystko wystarcza pieniędzy, a często też przepisy
ogólnopolskie są niedopasowane do realiów. Na pewno daje satysfakcję zarządzanie miastem, ale nie jest to takie łatwe. Przede
wszystkim miasto musi być bezpieczne, mieszkańcom musi się żyć w miarę dobrze. Wszystko musi funkcjonować… Ile czasu
poświęcam pracy... Dużo, bardzo dużo. Nieraz rodzina się śmieje, aby zostawić zdjęcia, żeby nie zapomnieli, jak wyglądam. Po
prostu praca jest czasem i w sobotę i w niedzielę. Są różne spotkania czy uroczystości, więc trzeba na nich być. Przynajmniej
na chwilę, a to wynika z szacunku dla ludzi, którzy je organizują. W pewnym momencie jest tego tak dużo, że człowiek nie
daje rady. Więc staram się z moim zastępcą i panią sekretarz dzielić się obowiązkami… Rodzina wspiera, jak może. Między
innymi przekłada uroczystości rodzinne, jeśli pierwotny termin mi nie pasuje. Zdarzało się tak, że w swoim domu zostawiałam
gości sam na sam mówiąc: „Tu jest wszystko w lodówce, bardzo proszę, ja muszę wyjechać”. Rodzina jest po to, żeby
wspomóc właśnie dobrym słowem ,,Słuchaj, może nie martw się, na pewno to się wyjaśni, na pewno jakoś to będzie, może w
czymś pomóc?"… I takie wsparcie zawsze jest budujące.
-Czy wybory były dla Pani stresujące? Jeśli tak, to dlaczego?
- Zawsze wybory to poddanie się pewnej weryfikacji przez mieszkańców i troszkę stresują. W 2014 roku za bardzo nie
mieliśmy czasu na myślenie o wyborach, bo cały czas pracowaliśmy pełną parą. Trzeba było przygotować budżet na następny
rok, nadzorować budowy będące w trakcie realizacji. Mało było czasu, aby myśleć o wyborach. W pewnym momencie
stwierdziliśmy: ,,Ojej, to wybory już są?!" W moim przypadku, gdyby wynik wyborów był niekorzystny, zawsze możliwy jest
powrót do zawodu, ale stresujące było, czy przez te trzy lata ubiegłej kadencji nie zawiodłam mieszkańców i czy ocenią
pozytywnie to, co zrobiłam. Jeżeli się przegrywa wybory, to nie można się obrażać o to, niestety. Pracodawcą naszym są
mieszkańcy i jeśli ocenią nas źle, oczekują czegoś innego, o to się nie można obrażać. Trzeba umieć przyjąć to z pokorą,
przegrać z honorem, jeśli się przegrywa…
-Komu zawdzięcza Pani kolejne zwycięstwo?
- Bardzo cenię sobie mandat zaufania ze strony mieszkańców i to, że dalej mogę zarządzać tym miastem. Dlaczego akurat
wybrali mnie i komu to zawdzięczam? Przede wszystkim pracownikom. Dzięki ich dobrej pracy urząd jest dobrze postrzegany,
prawda? Gdyby w urzędzie pracowali ludzie, którzy np. wymyślaliby jakieś dziwne rzeczy, postępowali niezgodne z prawem…
Myślę, że wtedy mieszkańcy byliby bezlitośni. Cały zespół zapracował na wygrane wybory. Nie traktuję tego w kategoriach
zwycięstwa, ale zaufania dla całego zespołu. Wszystkie ewentualne potknięcia pracowników szłyby na moje konto. Osoby
pracujące w urzędzie są wykształcone, pracowite, zdolne i to też rzutuje na wynik wyborów. To nie jest tylko moja wygrana,
tylko całego zespołu.
-Co Pani ostatnio czuła po kolejnych wygranych wyborach?
- Przed nami dużo pracy, ogromnie dużo pracy… Lata 2014 - 2020 to ostatni okres dofinansowania przez UE i teraz, na ile
projektów uda nam się wywalczyć pieniądze, to będzie decydowało o dalszym rozwoju naszego miasta. Te cztery lata
najbliższe będą bardzo, bardzo pracowite, bo w tej strategii, którą opracowaliśmy na lata 2014-2020 są właśnie najważniejsze
inwestycje - między innymi połączenie wszystkich ścieżek rowerowych, które do tej pory były wybudowane. Chodzi na
przykład o ścieżkę rowerową z Makowisk i połączenie jej ze ścieżką przy tunelu. Tego typu projekty złożyliśmy. Kolejne
projekty to nadanie nowego charakteru dla naszego rynku, czyli Placu Jana Pawła II, baza rehabilitacyjna, zielone siłownie i
wiele innych. Teraz będzie walka o pieniądze, przygotowanie projektów, realizacja. A zresztą, my nawet minuty nie
przestaliśmy realizować inwestycji, bo po prostu wszystko szło i idzie pełną parą ku dalszemu rozwojowi Solca. Po wyborach
czułam ulgę, że będzie mi dane skończyć takie inwestycje jak chociażby Soleckie Centrum Kultury, BiT – City, sieć
szerokopasmowa i inne…
-Czy uda się Pani zrealizować wszystkie obietnice wyborcze? A dotychczas się udawało?
-Te obietnice wyborcze, co były na plakatach napisane, to wszystkie propozycje zawarte w „Strategii dla Solca” (wieloletni
program dla Solca – red.). Przy czym to wszystko zależy, jakie będziemy dostawać pieniądze, bo zawsze mamy marzenia, że
chcemy zrobić na przykład port rzeczny, ścieżki rowerowe… Są pomysły, ale na nie trzeba pieniędzy. A propos portu, cały
czas działamy. Są złożone projekty w Urzędzie Marszałkowskim, ale jaki tego będzie efekt, nie wiemy. Na przykład
poprzednia strategia została prawie w całości zrealizowana, a nawet jeszcze więcej, niż było założone. Wszystko więc będzie
zależało od możliwości zebrania pieniędzy.
-Kiedy najbardziej odczuwa Pani satysfakcję ze swojej pracy?
- Powtarzam: kiedy się uda pomóc ludziom w ich trudnych sprawach, kiedy odda się potrzebny obiekt do użytku, kiedy gmina
jest na 6. miejscu w Polsce w kategorii gmin miejsko-wiejskich. To ma sens i daje satysfakcję, że zawsze jesteśmy albo w
pierwszej 10. w rankingach lub dostaliśmy, np. tytuł GMINY FAIR-PLAY w Warszawie w Sali Kongresowej. Pamiętam, że
koledzy z Polski zazdrościli, że startujemy pierwszy raz i od razu statuetka! Inna radość, to kiedy dostaliśmy wspaniałego
„Motyla” - za działanie na rzecz osób niepełnosprawnych. Pani prezydentowa wręczała nam na gali w obecności TVP2. To
wielka duma, że jako mała gmina plasujemy się zawsze gdzieś w czołówce, idziemy do przodu, nie cofamy się. To daje
ogromną satysfakcję!
-Czy nowe rondo oznacza więcej pracy dla Pani?
- Dla mnie nie, ale dla służb na pewno. Musimy uważać na burzowe ulewy, aby tunel był przejezdny. Jak do tej pory nawet
przy ulewach nie było problemu. Tam jest specjalna wybudowana przepompownia i w momencie, kiedy jest większa ilość
wody, to ona się szybko załącza i woda jest wypompowywana. Jeżeli zaś mamy ślizgawicę, to też w pierwszej kolejności
służby jadą tam zabezpieczyć, bo jednak tam jest zjazd i podjazd, a poza tym więcej prac nie ma.
-Gdyby miała Pani zmienić pracę, to na jaką?
- Wróciłabym na budowę… Do tej pory jak słyszę pracujący spychacz czy widzę dźwigi wieżowe, to aż serduszko mocniej
bije. Bardzo kochałam swoją pracę i zresztą obecną pracę też, bo ona daje dużo satysfakcji. Jest trudna, ale ma wiele wspólnego
z moją profesją. Uważam, że wybrałam dobry zawód i się cieszę.
-Co by Pani w naszym mieście zmieniła?
-W naszym mieście przede wszystkim zmieniłabym Plac Jana Pawła II, to znaczy chciałabym, żeby inaczej wyglądał, żeby tam
były wyższe budynki i tak bardziej wielkomiejsko wyglądało. Niestety, konserwatorzy zabytków nie pozwalają, by coś tam
rozbudować, bo to ma związek z historycznym wyglądem rynku. Zmieniłabym jednak wizerunek Placu Jana Pawła II, żeby
były ładne, kolorowe kamienice, jakaś mała fontanna… Niewykluczone, że to się uda…
-Za co można kochać Solec?
- Za ciszę, spokój, za to, że można tu się czuć dobrze. Na basen można pójść, do Jura Parku, rowerem można pojeździć… Nie
musimy się przemieszczać środkami miejskiej komunikacji, czekać na tramwaje, autobusy, stać w korkach. Po prostu cenię w
Solcu ciszę i spokój. Do Bydgoszczy jest tak blisko, że jeżeli trzeba coś załatwić, można w każdej chwili pojechać. W Solcu po
prostu nie męczy gwar wielkomiejski. Poza tym jest za co kochać Solec: Puszcza Bydgoska, Wisła, świetna lokalizacja. Tu
odpoczywam od tego zgiełku, szumu, tłumów ludzi. Kiedyś wysiadałam z pociągu lub samochodu z myślą: „Jestem u siebie,
jest spokojnie, wszędzie blisko i to jest ten komfort”. To zostało.
-Jaki jest Pani ulubiony kolor?
- Lubię zieleń, bo mnie uspakaja. W domu na przykład zawsze mam dużo kwiatów. Myślę, że to jest taki kolor natury. Takie
kolory lubię, jak choćby odcienie brązu i w ogóle kolory jesienne, co ma związek z miesiącem moich narodzin.
- Co Pani robi w wolnym czasie? Może jakieś hobby?
- Tego czasu wolnego za dużo nie mam, więc jest kłopot… Zawsze kochałam książki. Czasu na czytanie za bardzo nie mam,
ale jak dostanę książkę, to zostawię - niech czeka, jak będę miała czas… Do tego uwielbiam podróżować. W Europie to już
chyba we wszystkich stolicach państw byłam (poza Hiszpanią – Madrytem). I właśnie kocham te podróże, poznawanie innych
kultur i przede wszystkim ciekawi mnie architektura. To zgodne z moim zawodem, ale lubię też pójść do filharmonii czy teatru,
bo obcowanie z kulturą też jest ważne dla mnie.
- Czy lubi Pani zwierzęta? Ma Pani jakieś?
- Bardzo. Jako dziecko mieliśmy pieska w domu. Każde zwierzątko, wszystko, co żyje, otaczam opieką, nawet jakieś napotkane
psy przybłędy zawsze się do mnie przyczepiają. Pamiętam taki incydent, że przybłąkał się duży owczarek podhalański. Biały,
piękny, taki misiowaty - często zdjęcia się z takim psem robi w górach. Jak wracałam z pracy do domu, to sobie mnie tak
upodobał, że kiedy podjeżdżałam samochodem pod dom, on już wiedział, że to ja. Nie zdążyłam wysiąść z samochodu, a on
już przy drzwiach czekał. Witał się ze mną, wielkolud prawie mnie przewracał. Uspokajałam go i przynosiłam jedzenie. Rano
wyjeżdżałam z domu, to nie wiem skąd, ale on już był… Ja zawsze miałam tam jakąś kiełbaskę, odprowadzał mnie do garażu,
po drodze oczywiście się zajadając… Nocował w budce portiera na pobliskiej budowie. Żona stróża też przygotowywała dla
niego posiłek. W krótkim czasie pies nabrał ciała, zadomowił się na osiedlu. Kiedyś w święta sobie otworzył drzwi od mojego
domu, wszedł do środka do pokoju, położył się pod choinką. Pewnego dnia zjawił się jakiś pan i powiedział, że chętnie
zabierze go do swojego gospodarstw. Po dwóch tygodniach pies wrócił wycieńczony, brudny, zawitał do nas ponownie. Kiedy
właściciel po niego przyjechał poprosiliśmy, aby bardziej o niego dbał. Powiedzieliśmy, że jeśli jeszcze raz ucieknie do nas, to
zaopiekujemy się nim na stałe. Drugi raz już nie wrócił.
-Czy ma Pani dzieci?
- Nie, dzieci nie mam. Mam dzieci w rodzinie. Często przychodzą, nocują u mnie, wyjeżdżamy razem na wakacje… To tak,
jakbym miała. Mamy fantastyczny kontakt, czy to szósta klasa czy gimnazjum… Jest taki okres, że nawet czternastolatkowie
chcą przyjść do cioci, chcą nocować, wyjeżdżamy razem na wakacje. Nasza rodzina trzyma się razem. Moje rodzeństwo, ich
dzieci i wnuki to jedna wielka rodzina. I to jest największy skarb!
-Bardzo dziękujemy za rozmowę, życzymy spokojnych i pogodnych świąt Bożego Narodzenia!
- Bardzo dziękuję!
Rozmawiali:
Patrycja Kużaj, Dawid Fabiszak, Magda Nowakowska z klasy 6a SP 4. Grudzień 2014 r.
Korekta: Błażej Kaczan

Podobne dokumenty