bieszczady-Białystok
Transkrypt
bieszczady-Białystok
Białostoczan wyprawa do Wetliny A więc pojechaliśmy. W sposób dokładnie taki, jak to brzmi – nie bardzo planowaliśmy, niespecjalnie się nawet do wyjazdu przygotowaliśmy. Wsiedliśmy w samochód i zahaczając o duży supermarket z żółtymi ścianami oraz czerwonym owadem na dachu ruszyliśmy w drogę. W Bieszczady tak najlepiej. Dla jednej części z nas było to bieszczadnictwo dziewicze, dla innej części wtórne. Ta pierwsza gromada miała okazję nasłuchać się nieco o pięknie biesów już w trasie, która jest jednym z ciekawszych elementów wyprawy. Ponad 550 kilometrów, które pokonuje się ponad dziesięć godzin – najlepiej nocą, tak też było w tym przypadku. Nawet tak zdająca się być karkołomna podróż jest jak najbardziej warta zachodu, a mówiąc dokładniej – wschodu. Około godziny 6:00, gdy wyprawa jest już parędziesiąt kilometrów od Wetliny i jedzie po skąpanych słońcach serpentynach, grzesznym byłoby nie zatrzymać się i nie posłuchać tej kompletnej ciszy w okolicznych wsiach położonych wśród szczytów i połonin. Nawet w stanie, do którego doprowadzili się w trasie podróżnicy – kierowca zmęczeniem, reszta uzupełnianiem płynów. Wschód słońca na Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej Bezwarunkowy uśmiech na twarzy pojawia się, gdy około 7:30 oczom ukazuje się widok tablicy „Wetlina”. Masa wspomnień wraca do głowy niczym pocisk, by za chwilę dać miejsce załamaniu i depresji – przecież nikt nie jest trzeźwy, kierowca umiera ze zmęczenia, a namiot doprasza się o rozłożenie. Życie takie trudne. W wypadach w Bieszczady jedną z bardziej charakterystycznych cech jest spotykanie znajomych na miejscu. Są wśród nich białostoczanie, których częściej widuje się w górach niż w Białymstoku. Taki urok. Po krótkim odpoczynku i zregenerowaniu sił nasz przyjaciel, którego spotkaliśmy na miejscu zaproponował wypad na szczyt Smerek. Podejście jest położone tuż przy Wetlinie, a samo wejście nie należy do najtrudniejszych. Uzupełniając płyny ruszyliśmy więc. Tutaj z racji majówki spotykaliśmy gigantyczne tłumy ludzi, zwane potocznie „disco-polo” lub „stonką”. Sam szczyt jest podobnie oblegany, stąd też naszym zwyczajem uciekliśmy na porośnięte trawami zbocze. Tam oddaliśmy się oglądaniu najlepszych widoków pod słońcem. Widok naszej ekipy z góry Smerek Dużo ciekawszym szczytem był zdobywany następnego dnia Dwernik Kamień – góra rzadko uczęszczana ze względu na rzekome częste spotkania z niedźwiedziami. Te ostatnie są istotnym zagrożeniem zarówno dla turystów jak i mieszkańców, jednoczeście będąc pożywką dla miliona niestworzonych opowieści. Mimo misiów, Dwernik należy do jednych z piękniejszych pod względem wyglądu samego szczytu – jest skalisty i jednocześnie bujnie porośnięty różnoraką roślinnością. Roślinność na szczycie Dwernik Kamień Siedząc na szczycie podśmiewaliśmy się ze „stonki” wchodzącej na Smerek i Połoninę Caryńską – wyraźnie widać było, jak wielkie chmury burzowe wylewają na nich całe masy deszczu. Nas oszczędziło – cóż, karma. Po półgodzinnym relaksie zeszliśmy na dół do miejscowości Zatwarnica, gdzie pod miejscowym sklepem oddaliśmy się najpopularniejszej dla tego miejsca rozrywce – czyli wypiliśmy po butelce złocistego, chmielnego napoju. Miejscowi wydali się być bardziej zaprawieni nie poprzestając na jednej butelce, za to z czasem raczyli nas coraz to barwniejszymi opowieściami z niedźwiedziami w roli głównej. „Panie, tu parę tygodni temu widziano największego niedźwiedzia od lat! Taaaaki był”. Oczywiście zgodnie z tym co potem wyjaśnił kierowca, ów podsklepowi panowie widują tu co tydzień największego misia w historii, co sugerowałoby że niedźwiedzie rosną w nieskończoność. Dziwna sprawa. Podsklepowe opowieści w Zatwarnicy Pozostała część wyjazdu niestety odbywała się na polu namiotowym – deszczowa pogoda w połączeniu z brakiem sprzętu do zdobywania szczytów w deszcz zmusiła nas do pozostania. Tu z rozrywek zostało nam m.in. kosztowanie trunków kierownika pola namiotowego, którymi nas szczodrze raczył. Miejscowym zwyczajem mieszkańcy prześcigają się w robieniu nalewek ze wszystkiego co popadnie, włączając w to różne odmiany chronionych roślin. Koniec wyjazdu umiliło nam spotkanie grupy studentów kognitywistyki, gdzie praktykując butelkową pogodę dowiedzieliśmy się co nieco o swoich umysłach. Poszerzanie horyzontów zawsze w cenie. W trakcie powrotu napotkaliśmy rzecz niecodzienną – mianowicie korki na serpentynach. Powodowane niby przez głupotę ludzką, a dokładnie przez parkowanie na poboczu, były to korki całkiem poważne – tym bardziej, że w promieniu kilometrów nie było absolutnie żadnej innej drogi. Do rzeczy z kategorii „musisz-zobaczyć-raz-w-życiu” są też pola rzepaku charakterystyczne dla okolic Lublina. W okolicach maja ta kraina jest żywym uosobieniem słów piosenki „chodź pomaluj mój świat na żółto i na niebiesko”. Bieszczady mają niesamowitą właściwość. Wystarczy tam na powietrzu spać 4-5 godzin, nawet będąc stanie nieco mocniejszego zachwiania grawitacji, i wystarczy to do pełnego wypoczynku – co utrzymuje się przez parę dni po powrocie. I tak więc po całym dniu jazdy umęczeni i jednocześnie wypoczęci wróciliśmy do Białegostoku. ...i można było podprowadzić krzaczek rabarbaru.