Traumy japońskiego kina
Transkrypt
Traumy japońskiego kina
Traumy japońskiego kina Na początku tego roku zmarł Nagisa Ōshima, ojciec chrzestny japońskiej nowej fali. Już to wydarzenie wystarczyłoby za pretekst, by porozmawiać o kinie japońskim. Kolejnej okazji dostarcza niedawna premiera książki Nowy film japoński Krzysztofa Loski, która ukazała się nakładem wydawnictwa Universitas. JAKUB PRZYBYŁO rozmawia z jej autorem. – Jeszcze kilka lat temu w kręgu pańskich zainteresowań badawczych znajdowało się głównie kino gatunków i nowe media. Co skłoniło pana, żeby zająć się naukowo kinem japońskim? – Zawsze szukałem nowych obszarów, które byłyby ciekawe do spenetrowania. Pojawiało się to trochę nieświadomie, tak jak kiedyś z Jamesem Joyce’em i Finnegans Wake, a później z problematyką cyberpunkową. Jest to więc kwestia niełatwa do wyjaśnienia i niewiele mająca wspólnego z „modą naukową”, a więcej z dziecięcą ciekawością. Zresztą kino japońskie od wczesnej młodości odgrywało dla mnie istotną rolę. Kiedy jako nastolatek układałem sobie rankingi 10 ukochanych filmów, zawsze znajdowały się w nich filmy japońskie, zwłaszcza te obejrzane najwcześniej i najlepiej przez to zapamiętane, czyli Siedmiu samurajów (1954, A. Kurosawa) oraz Harakiri (1962) i Bunt (1967) Masakiego Kobayashiego. – Czy podróż do Japonii pomogła panu choć trochę zrozumieć specyfikę społeczeństwa i mentalność Japończyków? Ułatwiła odczytywanie filmów? – W ciągu kilku tygodni z pewnością nie da się poznać specyfiki danego narodu. Złudzeniem jest przekonanie, że w czasie krótkiego pobytu zrozumie się kulturę i mentalność innych ludzi. Była to wyprawa turystyczna z elementem naukowym, bowiem chodziło mi o dotarcie do archiwów i zdobycie filmów, które ukazały się tylko w Japonii i nie były dystrybuowane za granicą. Mam na myśli głównie utwory powstałe w latach 1937–1945, a więc od rozpoczęcia wojny z Chinami do końca II wojny światowej. Dotarcie do tych dzieł było niezwykle cenne. Produkcja – Pańska książka jest dowodem na to, że można pisać o kinie japońskim odkrywczo, ale bez rezygnacji z perspektywy zewnętrznej i zachodniej, której – jak sam pan zauważył – nie sposób porzucić. Punktem odniesienia są przy tym nowsze prace, książki Isolde Standish i Scotta Nygrena, których podejście przeciwstawia pan metodom Donalda Richiego, Josepha L. Andersona lub Akiry Iwasakiego. Co w nowoczesnym podejściu badaczy japońskiego kina sprawiło, że się pan z nim utożsamia? – Nie chodzi o to, że jest ono w czymś lepsze, raczej dojrzalsze. Należy pamiętać, że książki Richiego były pionierskie – pierwsze z nich powstawały jeszcze w latach 50. i pełniły zadanie „rozpoznania terenu”. Filmoznawstwo w Japonii w sensie akademickim w zasadzie wówczas nie istniało, zresztą do dziś tamtejsze ośrodki film studies nie są specjalnie silne. W związku z tym to Amerykanie, którzy mieli japońskich współmałżonków, albo – jak Donald Richie – długo mieszkali w Japonii, jako pierwsi odkrywali przed nami to kino i nakreślali perspektywę ewolucji form, historycznego rozwoju estetyki i modelów produkcji. Były to tak zwane wielkie narracje, które próbowały uporządkować złożone zjawisko. Dziś wybiera się pewne aspekty i zwraca większą uwagę na stronę producencką, nie tylko na autora, ale też np. na rolę wytwórni, z którą był związany. Poza tym dostęp do filmów jest dziś znacznie łatwiejszy niż dawniej, a współczesny widz może z łatwością zweryfikować pewne tezy, które stawiano w książkach sprzed pół wieku. – Specyfika japońskiego systemu produkcji łączy w sobie hollywoodzki system wielkich wytwórni z kojarzoną z Europą polityką autorską. Widać to także w konstrukcji pańskiej książki: pierwsza część poświęcona jest nowej fali, ale druga w całości skupia się na gatunkach, a przecież cały czas obracamy się wśród autorów. – Zawsze istnieje takie napięcie. W kinie amerykańskim również jest ono widoczne. Ale należy zacząć od uświadomienia sobie, że kino jest jednak przede wszystkim przemysłem i podporządkowanie się polityce wytwórni obowiązywało w Japonii tak samo jak w kinie amerykańskim. Jeżeli reżyser był związany z jakąś wytwórnią, to realizował filmy będące zgodne z paradygmatem, który w niej obowiązywał. Inaczej kręcono filmy w wytwórni Nikkatsu, gdzie dominowały filmy historyczne, a inaczej w Shōchiku, gdzie twórcy podejmowali tematykę współczesną. Należy też pamiętać, że do Japonii kino przyszło właśnie z Ameryki, więc pionierzy kina japońskiego pobierali praktyczną edukację w Stanach Zjednoczonych. Niektórzy z nich we wczesnych latach 20. wrócili z Hollywood – jak np. Kisaburo Kurihara, który podpisywał swoje filmy hollywoodzkim imieniem Thomas. – Nie bez znaczenia jest także legendarny już system asystencki. Często wielcy reżyserzy pracowali pod okiem wielkich reżyserów. Dzięki temu, mimo sprofilowania produkcji w poszczególnych wytwórniach, mogły rodzić się indywidualności i wielkie talenty. – To prawda, system ten jest charakterystyczny dla Japończyków. Tam reżyserzy w zasadzie nie mieli wykształcenia filmowego, przez długie lata nie było szkół filmowych. Przychodziło się na plan i zaczynało od np. przynoszenia sake reżyserowi, a nie od ustawiania ujęcia. To była praca jak każda inna, ale potem mogło się okazać, że ktoś został jedną z największych gwiazd japońskiego kina. Indywidualizm – We wstępie do książki pisze pan, że traktuje film jako „praktykę społeczną i tekst kulturowy, będący nie tylko odzwierciedleniem zachodzących przemian obyczajowych, ale również narzędziem kształtowania świadomości i zbiorowych wyobrażeń”. – Takie podejście jest mi najbliższe. Oznacza ono nie tylko badanie kina na płaszczyźnie estetycznej, ale też powiązanie filmów z kontekstem historycznym, a więc tym, co wtedy się działo. Łatwiej jest nam zrozumieć dany utwór, jeśli osadzimy go w szerszej perspektywie. To było niezbędne np. w wypadku nowej fali, gdzie właśnie kontekst politycznej „rewolucji” i buntu młodego pokolenia przeciw tradycji jest niezbędny jako płaszczyzna odniesienia dla filmów. – Jak pana zdaniem zmieniło się kino japońskie w kwestii podejścia do indywidualności i jej zderzenia ze skolektywizowanym społeczeństwem od czasu szczytowych osiągnięć nowej fali? – Myślę, że to, co jest charakterystyczne, to pogłębiająca się alienacja, rozpad więzi wspólnotowych i rozkład rodziny – czyli tematy obecne już w kinie Yasujirō Ozu, a więc znane z okresu międzywojennego, ale pojawiające się teraz w nowym kontekście. Rozbiciu ulegają związki, które wydawały się określać społeczeństwo japońskie. Jednostka, wyswobadzając się z tych więzi, zostaje narażona na nowe zagrożenia i czuje się zagubiona. Takim kluczowym doświadczeniem dla ukształtowania współczesnej mentalności były także wypadki sprzed blisko 20 lat, czyli atak na metro tokijskie. Wynikła z niego trauma ukazała, jak bardzo społeczeństwo jest niezintegrowane i do jak wielu napięć w nim dochodzi. Uświadomiono sobie, że Japonia nie jest krajem tak bezpiecznym i nie chodzi tu bynajmniej o bezpieczeństwo zewnętrzne, ale wewnętrzne. W filmach nowych reżyserów uderza atrofia uczuć, nieumiejętność nawiązania relacji międzyludzkich. To widać w dziełach Shiona Sono, ale nawet w bardziej optymistycznych filmach, np. Shunjiego Iwai, opowiadających o młodszym pokoleniu – tutaj też akcentuje się trudność komunikacji, bariery międzyludzkie, poszukiwanie więzi, ale z drugiej strony niemożność przezwyciężenia ograniczeń i skazanie na samotność. To bardzo dobrze widać także w twórczości Hirokazu Koreedy i Shinjiego Aoyamy. Bohaterowie są zdani na siebie, czasami znajdują tego drugiego, ale to będzie mała zbiorowość, która rzadko zapewnia stabilność czy prawidłowe funkcjonowanie. – Japończycy stanęli w obliczu nowej traumy. Kataklizm z marca 2011 roku ma szczególny charakter, bo przywodzi na myśl najstraszniejszą katastrofę w historii narodu, czyli zrzucenie bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki. Tego typu tragedie często cementują rozmaite wspólnoty. Shion Sono, który podjął ten temat w dwu ze swych ostatnich filmów, Kretach (2011) i Krainie nadziei (2012), przekonuje jednak, że Japończycy nie wyciągnęli żadnych wniosków z tego, co się stało. Czy w związku z tymi wydarzeniami możliwy jest ponowny zwrot ku doświadczeniu zbiorowemu, odejście od problematyki indywidualnej na rzecz perspektywy wspólnotowej? – Myślę, że w kinie to chyba nie nastąpi. Oczywiście po Fukushimie powstało wrażenie jedności, podobnie jak po ataku na tokijskie metro. Tamto wydarzenie zbiegło się w czasie z wielkim trzęsieniem ziemi w Kobe, co sprawiło, że społeczeństwo wzajemnie się wspierało, że ludzie pomagali sobie bardziej, niż to było wcześniej. Ale później kino pokazywało, że rzeczywistość nie jest taka „baśniowa”, że pozostanie spora grupa ludzi wykluczonych, którzy jakoś nie mogą sobie poradzić z tą tragedią. W kinie japońskim przyjmowano zresztą nie tylko perspektywę ofiar tych tragedii, ale też rodzin sprawców, czyli przedstawiano to, czego się zwykle nie pokazuje np. w kinie hollywoodzkim – taki punkt widzenia prezentuje m.in. Hirokazu Koreeda w Oddaleniu (2001). Japońscy reżyserzy skupiali się na traumatycznych skutkach tych wydarzeń. W przypadku Fukushimy mieliśmy do czynienia z niezwykłą solidarnością, pomoc napływała przecież z całego świata. Proszę też pamiętać, że skażenie dotknęło nie tylko miejscowości najbliższych epicentrum, ale też tych leżących 100 kilometrów i dalej. – Sono porusza ten problem w Krainie nadziei, gdzie bohaterowie uciekają w coraz odleglejsze rejony kraju przed skażeniem, które zalewa Japonię, jednocząc ludzi jako jego ofiary. – Tak, to powrót do perspektywy, którą Japończycy przyjmowali w kinie, opowiadając o wojnie i bombie atomowej, tzn. „my jako ofiary”. To było widoczne w filmach o hibakusha (ocalałych z Hiroszimy i Nagasaki) – od tych wczesnych z lat 50., np. Dzieci Hiroszimy (1952, K. Shindō), po najnowsze, jak Kobiety w lustrze (2002, Y. Yoshida). – Albo Czarny deszcz (1989) Shoheia Imamury… – Otóż to. Znakomite filmy z późniejszej epoki, powstałe przecież kilkadziesiąt lat po tragedii, ale zawsze z perspektywy ofiar. W pewnym sensie przy ataku na tokijskie metro też tak było, ale tym razem ofiarami byli również sprawcy. Przekonuje o tym znakomity film Akihiko Shioty Kanaria (2005), opowiedziany z punktu widzenia dziecka, którego matka była jedną z liderek sekty. Współczesne kino japońskie jest całkowicie odwrócone od optymistycznej wizji wspólnotowej. Patrząc na filmy młodego i średniego pokolenia, przekonujemy się, że na próżno szukać w nich optymistycznego przesłania. Świat przedstawiony jest ponury, pełen przemocy, okrucieństwa, nie ma w nim w zasadzie miejsca na miłość. Jeżeli już, to jest to miłość cielesna, a najczęściej po prostu patologiczna. Nowa fala a „druga nowa fala” – Czy dziedzictwo Mizoguchiego albo Ozu wciąż jest negatywnym punktem odniesienia dla nowoczesnych filmowców? – Nie wiem, czy współcześnie reżyserzy jeszcze się przejmują Ozu i Mizoguchim. Myślę, że dla nich jest to już jednak epoka w dużym stopniu zamknięta. Nie mają z nią związku do tego stopnia, że nawet nie muszą się zastanawiać, czy ich kino nawiązuje do kina wielkich mistrzów. Nowofalowcy odnosili się do tradycji w sposób wyraźny, bo wyrastali przecież z tego systemu produkcji. Ich bunt był uzasadniony, ponieważ był to bunt „syna” przeciw „ojcu”. To nieco edypalna interpretacja, jednak nie chodzi o psychoanalizowanie tego buntu, ale raczej o odwrócenie się od wartości, które to kino reprezentowało. Dzisiejsi filmowcy nie muszą buntować się przeciw tradycji, bo jest ona zbyt odległa. – Czy w związku z tym to nowofalowe kino staje się dla nich płaszczyzną odniesienia? – Na początku lat 90. mówiło się nawet o „drugiej nowej fali” i odrodzeniu kinematografii japońskiej po dwóch dekadach zastoju. Wielkie wytwórnie przechodziły w latach 70. poważny kryzys. Nawet Nikkatsu, a więc potęga z okresu klasycznego, musiała się przerzucić na produkcję filmów erotycznych, co świadczy o kondycji ówczesnego kina. Jeśli spojrzymy na dorobek wielkich reżyserów, to zobaczymy, że w latach 70. powstała „wyrwa”. Masahiro Shinoda swój ostatni wielki film – Milczenie – nakręcił bodaj w 1971 roku, reszta dekady pozostawała wyraźnie słabsza. Podobnie było z innymi mistrzami: Yoshishige Yoshidą, Hiroshim Teshigaharą, Masakim Kobayashim, a nawet z samym Akirą Kurosawą. – Dersu Uzała (1975) powstał przecież za granicą. – Tak. To koprodukcja radziecko-japońska, kręcona w ZSRR, a nie w Japonii. Zresztą Sobowtór (1980) był tak naprawdę finansowany przez Amerykanów (Francisa Forda Coppolę i George’a Lucasa), a nie przez Japończyków. To świadczy o tym, co się działo w latach 70. i 80. I po roku 1989 to nie wielkie wytwórnie wróciły do łask, tylko reżyserzy dostali nowe narzędzia: pojawiły się kamery wideo, dzięki czemu można było realizować filmy za znacznie mniejsze pieniądze. Twórcy, dzięki temu, że mieli niski budżet, zyskiwali dość dużą niezależność. Wczesne filmy Koreedy albo Shinyi Tsukamoto to produkcje niskobudżetowe, ale bardzo wysmakowane pod względem estetycznym – jest tam pewna wizja artystyczna, która świadczyła o oryginalności twórców nowego pokolenia. Hirokazu Koreeda, Takashi Miike, Shinji Aoyama bądź Shunji Iwai nie stworzyli jednak spójnej szkoły, ich filmy są odmienne. Reżyserów tych łączy czas debiutu i przynależność pokoleniowa (urodzili się na przełomie lat 50. i 60.). Od pierwszej nowej fali różni ich przede wszystkim brak politycznego zaangażowania. Współczesne filmy nie wyrastają z buntu przeciwko temu, co się dzieje w rzeczywistości społecznej, są raczej nakierowane na pojedynczego człowieka, jego emocje, psychikę, moralność. Jeżeli w nowej fali ważny był kontekst historyczny, tutaj – egzystencjalny: intymność, relacje międzyludzkie, atrofia uczuć i niemożność komunikacji. – A także kwestia dysfunkcyjnych rodzin, przywoływana przez reżyserów niejednokrotnie za sprawą sekt, które stają się ułomnym substytutem rodzinnej wspólnoty, np. w Love Exposure (2008, S. Sono) lub Kanarii. – Owszem, wspominani przeze mnie reżyserzy poruszali ten problem. I Koreeda, i Aoyama, i Sono. To nowe zjawisko, którego wcześniej nie było. Dla pokolenia lat 60. i początku 70. istotne było doświadczenie narodzin terroryzmu, tego lewicowego, niezwiązanego z religią, o czym opowiada Kōji Wakamatsu, pokazując narastanie radykalnych nastrojów, których kulminacją było powstanie Japońskiej Armii Czerwonej. – Lewica bardzo zawiodła Nagisę Ōshimę. – Oczywiście, był on rozczarowany tym, co się wydarzyło. Można zresztą powiedzieć, że był to ostatni zryw młodzieżowego buntu. Potem, po 1971–1972 roku, skończył się cały ruch lewicowy i nie będzie też widać go w kinie. – Przedłużenie traktatu o wzajemnej współpracy i bezpieczeństwie (ANPO) stało się „punktem zapalnym” dla nowofalowych filmowców. Z jednej strony próbowali się oni odciąć o tradycji filmowej, z drugiej poddawali krytyce konsumpcjonistyczny styl życia i amerykanizację społeczeństwa. Taki wielowymiarowy bunt nie leży w naturze Japończyków. Można zatem stwierdzić, że najsilniejszym determinantem narodzin nowej fali była amerykańska okupacja? – Z pewnością można się z tym zgodzić. Reżyserzy nowofalowi, z Ōshimą na czele, dorastali w okresie amerykańskiej okupacji. Ich dzieciństwo przypadło na okres II wojny światowej, zaś we wczesnej młodości doświadczyli tego, co im najbardziej przeszkadzało, czyli obecności obcych wojsk. Przedmiotem krytyki był nie tylko sam traktat o współpracy i bezpieczeństwie, ale też przyjęcie przez Japończyków amerykańskiej ideologii konsumpcyjnej, zachłyśnięcie się kapitalizmem. To oczywiście miało także swoje dobre strony, bo trudno sobie wyobrazić ekonomiczny skok bez tego rynkowego modelu. Ale nowofalowcy próbowali pokazać mroczną stronę pogoni za sukcesem ekonomicznym, np. pojawienie się rodziny nuklearnej, zanik więzi międzypokoleniowej. O uleganie tej konsumpcyjnej, skrajnie indywidualistycznej wizji oskarżał Japończyków Ōshima i inni reżyserzy w latach 60. Sztuka wyboru – Wartością pana książki, niejako naddaną w stosunku do samej treści, jest imponujących rozmiarów bibliografia, co dowodzi, że na Zachodzie pisze się o kinie japońskim bardzo wiele. – Ma to pośrednio związek z tym, o czym mówiliśmy – krótkim okresem okupacji. Większość ważnych prac na temat japońskiego kina powstała w Stanach Zjednoczonych. Zarówno te napisane przez Amerykanów, jak i Japończyków. Keiko McDonald, niedawno zmarła wybitna znawczyni tego kina, pisała po angielsku, a przy okazji miała z racji japońskiego pochodzenia wyjątkowe kompetencje badawcze. Jeśli chodzi o rozliczne lektury, które poprzedziły pisanie tej książki, to starałem się wszystkie odniesienia do nich umieścić w przypisach tak, żeby nie narzucać czytelnikowi ciągłej polemiki z różnymi koncepcjami, nie zawsze przecież znanymi w Polsce. Przypisy są raczej wskazówką, gdzie może poszukać innej interpretacji i odmiennego spojrzenia na film. – Chyba jeszcze ważniejsze od książek było obejrzenie filmów. – Zgadza się. Trzeba pamiętać, że Japończycy produkują niesłychane ilości filmów. Kinematografię polską jest nieco łatwiej opisać, bo tych filmów nie nakręcono aż tak wiele. W najlepszym okresie w Kraju Kwitnącej Wiśni powstawało nawet 500 filmów rocznie, teraz nieco mniej. Z konieczności musiałem więc dokonać wyboru omawianych dzieł, gdyż książka nie miała być leksykonem. Bardzo żałuję jedynie, że nie poświęciłem osobnego rozdziału melodramatom, zwłaszcza twórczości Yoshishige Yoshidy, ale pisanie trzeba kiedyś skończyć, wydawca nie opublikuje przecież tysiącstronicowej monografii dla wąskiego grona czytelników. Dzięki temu jednak pozostaje materiał do kolejnych opracowań poświęconych japońskiej kinematografii.