TOMASZ OLSZAKOWSKI PAN SAMOCHODZIK I… BRĄZOWY NOTES

Transkrypt

TOMASZ OLSZAKOWSKI PAN SAMOCHODZIK I… BRĄZOWY NOTES
TOMASZ OLSZAKOWSKI
PAN SAMOCHODZIK
I…
BRĄZOWY NOTES
OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA
2
WSTĘP
Był 7 czerwca 1909 roku. Albert Einstein wędrował niespiesznie po
marmurowych schodach. Sala na piętrze była nabita ludźmi. Fraki i garnitury,
śnieżnobiałe, krochmalone gorsy, czarne cylindry... Na obchody 350-lecia
uniwersytetu w Genewie zjechali uczeni z całej Europy. Była nawet delegacja
profesorów z Akademii Nauk w Sankt-Petersburgu. Fizyk obrzucił ich długim
spojrzeniem i uśmiechnął się w duchu. Pomysł, aby profesorów zmuszać do
noszenia specjalnych uniwersyteckich mundurów, mógł narodzić się wyłącznie w
carskiej Rosji... On sam ubrany we flanelową koszulę wyglądał na hydraulika...
Z mównicy rozlegał się głos siwowłosego naukowca. Mówił po łacinie z silnym
angielskim akcentem, na skutek czego nikt go nie rozumiał. Za każdym razem,
gdy Anglik robił przerwę na zaczerpnięcie oddechu, publiczność zgromadzona w
auli nagradzała go gromkimi brawami. Einstein prześlizgnął się wzdłuż ściany do
dużego stołu. Po wystąpieniu był przewidziany poczęstunek, na razie patery z
owocami, półmiski kanapek i butelki z winem nakryto dodatkowym obrusem.
Albert rozejrzał się czujnie wokoło. Na mównicę wstąpił kolejny orator, tym
razem z Berlina. Przemawiał po niemiecku, prawie wszyscy uczestnicy byli w
stanie go zrozumieć. A zatem... Korzystając z faktu, że nikt na niego nie patrzy,
przyszły noblista wsunął dłoń pod obrus. Palce dotknęły porcelany. Kanapki.
Wydobył cztery, skrył się za kolumną i spożył je pospiesznie. Kawior i szynka...
może są i z serem? Dłoń ponownie zanurzyła się pod przykrycie.
- Młody człowieku, proszę wyciągnąć i dla mnie - glos tuż nad uchem był
ciepły i miły, ale mimo to genialny fizyk na chwilę zamarł.
- Uch, ale mnie pani przestraszyła - odpowiedział po francusku, wyciągając
kolejną porcję. Teraz dopiero mógł się obejrzeć.
Stojąca za nim kobieta była ubrana w prostą suknię z szarego lnu. Ciemne włosy
upięła w mały kok. Jej szare oczy zlustrowały go jednym przeciągłym spojrzeniem. Z
zażenowaniem wręczył jej cztery spośród sześciu złowionych kromek chleba.
Nagrodziła go lekkim uśmiechem
- Jeśli się nie mylę, pan Albert Einstein?
Przez ułamek sekundy zmagał się z nieposłusznym językiem.
- Pani Maria Sku.oo...
- Skłodowska-Curie - podpowiedziała. - Głębiej powinno stać wino.
Jeszcze raz zapuścił dłoń pod obrus i po chwili namacał szyjkę butelki. Wyjął i
pokazał jej triumfalnie.
- Niechże pan to schowa za pazuchę - tupnęła nogą zniecierpliwiona - i chodźmy
stąd...
Zeszli po monumentalnych schodach i znaleźli się w parku.
- Już nie mogłam wytrzymać w tej duchocie - westchnęła.
Dzień faktycznie był ciepły, a w źle wentylowanym gmachu temperatura była
zbliżona do panującej we wnętrzu pieca. Zeszli alejką nad jezioro. Przy nabrzeżu
kołysało się kilka łódek. Od wody ciągnęło przyjemnie chłodem. Maria pierwsza
wskoczyła zręcznie do wnętrza. Albert dołączył do niej.
3
- Mamy wiosła - wskazała mu leżące na dnie pagaje.
- Ale... - skierował wzrok na solidny łańcuch, którym łódka była przyczepiona do
stalowego pierścienia wmurowanego pomiędzy granitowe bloki. Noblistka spokojnie
wyciągnęła z koka jedną szpilę i wetknęła ją w kłódkę. Coś chrupnęło i łańcuch
puścił.
- Odbijamy - zarządziła.
Spokojnie pracował wiosłami. Niebawem wypłynęli na lazurową toń Jeziora
Genewskiego. Miasto zostało daleko. Słońce przygrzewało, ale i tak było tu chłodniej
niż w zatłoczonym gmachu uniwersytetu.
- Czytałem wszystkie pani prace - Albert wpatrywał się w swoją towarzyszkę z
uwielbieniem.
Skłodowska zręcznie wybiła korek z butelki.
- Nie mamy kieliszków - mruknęła, - ale tu chyba nikt nas nie zobaczy... pociągnęła solidny łyk wina „z gwinta”.
Poszedł w jej ślady. Sprawiedliwie podzielili się sześcioma wziętymi z barku
kanapkami.
- Nad czym pracujesz? - jakoś naturalnie przeszła na „ty”.
Einstein speszył się.
- Mam parę pomysłów... - zaczął.
- Te dotychczas opublikowane wyglądają zupełnie ciekawie - zauważyła między
jednym a drugim łykiem.
- Czytała pani moje artykuły? - zdziwił się i ucieszył zarazem.
- Owszem - kiwnęła głową. - Nawet wydaje mi się, że rozumiem, o co w tym
chodzi. Myślę, że daleko zajdziesz... Kto wie, może nawet dalej niż ja - zamyśliła się.
- Szczególna teoria względności to chyba tylko początek? - przeszyła go świdrującym
spojrzeniem.
- Zastanawiam się nad ogólną teorią - przyznał.
- Jeśli coś wykombinujesz, możesz podesłać - podała mu bilet wizytowy. - Z
przyjemnością rzucę okiem.
Zerwała się lekka bryza. Na jeziorze powstały krótkie fale. Einstein zręcznie obrócił
łódkę dziobem do wiatru.
- Nie wiedziałam, że jesteś tak dobrym żeglarzem - pochwaliła.
- Ja też tego nie wiedziałem - wyznał. - Pierwszy raz w życiu mam wiosła w ręce...
Jej twarz okrasił lekki uśmiech.
- A co się stanie, jeśli łódź się wywróci? Nie umiem pływać.
- Ja też nie... - westchnął.
Machnięciem ręki rozkazała, aby skierował się do brzegu. Dwadzieścia minut
później dobili do granitowego nabrzeża. Pierwsze uderzenie burzy zmarszczyło
powierzchnię jeziora. Nieliczni żeglarze pospiesznie uciekali do brzegu. Skłodowska
wyrzuciła opróżnioną butelkę do kosza na śmieci. Stała na kamiennej płycie patrząc
na zbliżającą się nawałnicę. Porywisty wiatr targał włosy Alberta.
- W ostatniej chwili - mruknął.
Kiwnęła głową. Są takie chwile, gdy los ludzkości zależy od decyzji jednego
człowieka. Nie zdawali sobie sprawy, że przez chwilę zależał od jednego ruchu
dłonią...
4
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ODROBINA MATEMATYKI • NA DYWANIKU • PROBLEMY
ZDROWOTNE • NOWY WICEMINISTER • CIEKAWE ZLECENIE
Piotrek, mój kumpel z liceum, wybrał sobie dość niecodzienny kierunek
studiów. Został matematykiem. Po studiach prowadził przez jakiś czas biuro
rachunkowe, ale gdy recesja i pomysły kolejnych ministrów doprowadziły do
upadku tysięcy małych firm, i on musiał zawiesić działalność. Wcześniej zrobił
doktorat, więc bez trudu zdołał zaczepić się w szkole. Tam poznał uroczą
polonistkę...
Małe, dwupokojowe mieszkanko w bloku stojącym na obrzeżach Nowego
Miasta. Siedzieliśmy przy mocnej herbacie. Agata - żona mojego przyjaciela czytała wyjątkowo ciekawe „kwiatki” z wypracowali swoich uczniów.
Pokładaliśmy się ze śmiechu. Miły wieczór, kiedy nie trzeba ścigać złoczyńców
ani siedzieć do późna nad archiwaliami...
- Niestety, poprzedni nauczyciel rozpuścił ich jak dziadowskie bicze - mruknęła
Agata. - Zanim ich czegoś nauczę, minie jeszcze kilka miesięcy.
- Szkoda, że matematycy nie mają takich fajnych rzeczy do sprawdzania westchnąłem. - Co najwyżej drobne błędy w obliczeniach.
- I tu się, Pawle, mylisz - wtrącił się Piotrek. - Ja też mam coś naprawdę
ciekawego... Trafiłem na to przypadkiem. Znasz wartość liczby „pi”?
- Zdaje się 3,141592, dalej nie pamiętam, ale w obliczeniach zadań
matematycznych w liceum używaliśmy i tak zaokrąglając do 3,14... - błysnąłem
na wpół zapomnianymi wiadomościami.
Uśmiechnął się.
- Widzisz, tłumaczyłem to moim uczniom z gimnazjum. A potem dałem im
pracę domową - policzyć to samemu. Wziąć linijkę, szklankę lub butelkę, owinąć
naokoło nitkę, zmierzyć obwód i średnicę, podzielić jedno przez drugie na
kalkulatorze.
- W zasadzie proste - mruknąłem.
- Właśnie - wyciągnął wykres zrobiony na komputerze. - Proste niemal jak drut.
Nawet biorąc pod uwagę niedoskonałość narzędzi pomiarowych, wyniki powinny
wyjść w miarę dokładne. Trzy pierwsze miejsca po przecinku powinny się
zgadzać. U bardzo sumiennych i skrupulatnych uczniów nawet pięć pierwszych.
Tymczasem zrobił mi się bałagan totalny. Wiesz, moi uczniowie mieszkają
głównie na Starówce oraz Nowym Mieście, część w tych blokach między ulicami
Andersa i Bonifraterską. Ci z bloków mieli wyniki w miarę dobre. Zazwyczaj
wychodziło im coś w rodzaju 3,12, czasem 3,13... Kilku miało nawet prawidłowe
do trzeciego miejsca - potem dopiero pojawiały się błędy...
- Niech zgadnę, ci z Nowego Miasta mieli gorsze? To znaczy bardziej
odbiegające od normy?
- Dokładnie tak. Im bliżej szkoły mieszkali, tym większy błąd! Ci ze Starówki
5
mieli 3,11, 3,10... Ale to jeszcze nie wszystko. Wyobraź sobie, kilku
mieszkających na Nowym Mieście miało jeszcze dziwniejsze. 3,09 a jeden z
Freta pobił ich wszystkich, wyszło mu 3,088... Ciut mnie to zaskoczyło. Więc
zleciłem wykonanie doświadczenia wszystkim uczniom, którzy uczęszczają do
tej budy, i poprosiłem kolegę, żeby zrobił porównawcze doświadczenie w swojej
szkole na Ursynowie.
- Jakie efekty? - cała sprawa zaczęła mnie nudzić, ale starannie to ukrywałem.
- Załamujące. Na osiemset bachorów z mojej szkoły tylko trzysta uzyskało
prawidłowe wyniki. Mam tu na myśli dokładność zachowaną do czwartego
miejsca po przecinku. Cała reszta miała błędy. U mojego przyjaciela zaś, na
czterystu uczniów dobre miało trzystu dwudziestu...
- Faktycznie ciekawe. Może mierzyli wokół jakichś niewymiarowych
przedmiotów? - zasugerowałem. - To Stare Miasto, pełno tu pamiątkowych
kubków, szlifowanych kryształowych wazoników, kamionkowych kufli...
- Też tak myślałem. Więc zrobiłem doświadczenie, niestety pechowo w
obecności całej klasy. I też nie uzyskałem prawidłowego wyniku... Ośmieszyłem
się tylko.
- Może temperatura powoduje rozszerzanie się szklą szklanek i butelek?
Przecież wystarczy jeden procent różnicy, by przy tak dokładnych wyliczeniach
wkradły się błędy. Czego używałeś do mierzenia obwodu? Nitek?
- Nie, miedzianego drucika.
- Mógł się rozgrzać pod wpływem ciepła rąk i rozciągnąć. Albo po prostu
rozciągnąć przy nawijaniu. Dzieciaki używały sznurków, one też mogą się
kurczyć i rozciągać, zwłaszcza jeśli zawierają nylon... - filozofowałem.
- Tylko czemu tym z okolic Andersa wychodziło prawidłowo? - zapytał.
- Może nici z innego sklepu? Albo bardziej sucho w mieszkaniach? Inne
temperatury na skutek stosowania centralnego ogrzewania? Są tysiące czynników
mogących zakłócać doświadczenia...
- Może i masz rację - powiedział w zadumie. - A jednak to dziwne.
Posiedzieliśmy jeszcze wspominając dawne, dobre, szkolne czasy, a potem
pożegnałem się i poszedłem do domu. W nawale roboty zapomniałem dość
szybko o całej sprawie. Zwłaszcza, że nigdy specjalnie nie pasjonowała mnie
matematyka...
***
Piątkowy wieczór. Za oknem jesienny wiatr szarpał drzewa. Ursynowskie
blokowisko mokło w rzęsistym deszczu. Napięcie całego tygodnia spadło ze
mnie... Wreszcie będzie można odpocząć. Telefon zadzwonił nieoczekiwanie.
Uniosłem słuchawkę. Głos szefa.
- Witaj, Pawle. Posłuchaj, bo to ważne. Szykuje się coś niedobrego. Mam
przeciek, że w poniedziałek rano minister wezwie nas na dywanik. W
ministerstwie trwa pogrom poprzedniej ekipy. Boję się, że i do nas się dobiorą.
Zacisnąłem pięści.
- Chyba nas nie ruszą - mruknąłem. - Jesteśmy jedyną agendą, której praca
6
przynosi konkretne i wymierne efekty...
- Może i tak. Ale na wszelki wypadek musimy się dobrze przygotować.
Sporządź raporty i zestawienie statystyczne. Trzeba wyszczególnić wszystko, co
znaleźliśmy w ostatnich latach. I szacunkową wartość materialną odzyskanych
zabytków - dodał po chwili.
Zamurowało mnie. Pan Tomasz przelicza sztukę na pieniądze?! Cóż, jeśli miało
nam to pomóc... Pół godziny później zadzwoniłem do znajomego lekarza i
umówiłem się na wizytę.
***
Poniedziałkowy ranek w ministerstwie... Faktycznie zostaliśmy wezwani na
dywanik. A zatem źródła informacji Pana Samochodzika nie myliły się.
Pokonaliśmy trzy pary drzwi przegradzających korytarz, zaopatrzonych w zamki
na karty mikrochipowe.
- Zabarykadował się jak w fortecy - wycedziłem. - Mnóstwo pieniędzy poszło
niepotrzebnie na te zamki...
- Faktycznie - mruknął szef. - Już by za to przez miesiąc utrzymał muzeum
gdzieś na prowincji...
- Albo i dłużej, jeden taki kosztuje ze trzy tysiące, a i drzwi nie dostał za
darmo...
Weszliśmy do rozległego sekretariatu. Za biurkami siedziały trzy panie. Jedna
patrzyła kawę, druga malowała sobie paznokcie. Trzecia gadała z kimś przez
telefon.
- Przerost zatrudnienia - zauważyłem półgłosem. - Poprzedniemu wystarczyła
jedna sekretarka, ten musi mieć już trzy.
Pan Samochodzik kiwnął głową.
- Tylko poprzednia znała się na rzeczy, a te zatrudnił po znajomości. Wywalić
dwie i muzeum działa już przez cały kwartał - odparł.
Baby spojrzały na nas z nienawiścią. Drzwi gabinetu ministra otworzyły się
gościnnie. Wkroczyliśmy do świątyni władzy. Nasz nowy zwierzchnik siedział za
potężnym biedermeierowskim biurkiem. Władczym gestem wskazał nam dwa
krzesła w stylu Ludwika XIV. Gruby perski dywan na podłodze tłumił kroki.
Gospodarz odłożył telefon komórkowy.
- Panowie - powiedział - w ciągu ostatnich dwóch tygodni dokonałem, z
pomocą biegłych rewidentów, analizy wydatków ministerstwa. Jak się panowie
zapewne orientują, w bieżącym roku z budżetu centralnego otrzymaliśmy tylko
osiemdziesiąt procent środków w stosunku do roku ubiegłego.
- Lepiej po polsku będzie brzmiało: obcięto nam dwadzieścia procent budżetu zauważył łagodnie szef.
Minister obrzucił go miażdżącym spojrzeniem.
- Dlatego też postanowiliśmy ograniczyć, a jeśli się da, całkowicie
wyeliminować zbędne koszta.
Poczułem na karku jakby dotknięcie gąbki zanurzonej w bardzo zimnej wodzie.
- Tak więc - ciągnął - przeanalizowałem wydatki związane z istnieniem waszej
7
komórki... I muszę powiedzieć, że jest w waszym budżecie kilka niepokojących
punktów. Na przykład - wyciągnął ze stosu jakiś dokument - limit rozmów
telefonicznych przekroczyli panowie o cztery procent. Wydatki na
oprogramowanie o siedemnaście procent...
- Nie możemy przecież używać pirackiego oprogramowania! - zaprotestowałem.
- A już najpoważniejszy mój zarzut dotyczy samochodu.
- Jakiego samochodu? - nie zrozumiał szef.
- Pan, panie Tomaszu - minister skrzywił się paskudnie - od przeszło pięciu lat
regularnie dokonuje defraudacji pieniędzy ministerstwa.
- Ja? - zdumiał się szef.
- Proszę. Ubezpieczenie jeepa kosztuje prawie dwanaście tysięcy złotych. Na
benzynę poszło w ubiegłym roku przeszło trzy tysiące. Remonty pochłonęły
cztery tysiące. Te pieniądze będzie pan łaskaw zwrócić.
Szef wyglądał jakby miał zaraz zemdleć.
- To samochód służbowy - oburzył się. - Ministerstwo zawsze zapewniało mi
fundusze na jego utrzymanie...
- Tere fere - przerwał mu impertynencko minister. - Proszę, mam tu wszystko
czarno na białym. Po zniszczeniu pańskiego wehikułu otrzymał pan w prezencie
od Polonii amerykańskiej nowego jeepa grand cherokee. Z wydziału komunikacji
dostałem kopię dokumentów. Wynika z nich, że samochód jest zarejestrowany na
pana.
- Zawsze tak było - wyjaśnił Pan Samochodzik. - Używałem go jednak
wyłącznie do celów służbowych. Prywatnie poruszam się trabantem. Przyznano
mi służbowego lanosa, ale nie korzystam z niego. Zresztą mieszkam tak blisko,
że zazwyczaj chodzę do pracy piechotą...
- Pan jest aferzystą! - syknął minister.
Zatkało nas. Pan Samochodzik poczerwieniał z oburzenia.
- Wydatki na waszą komórkę w ubiegłym roku zamknęły się astronomiczną
sumą przeszło czterdziestu tysięcy złotych - ciągnął niezrażony urzędas. Dlatego też podjąłem decyzję o całkowitej wymianie personelu. Wypowiedzenie
dostaniecie jutro. Nowi ludzie, którzy zajmą wasze stanowiska...
- Innymi słowy zamierza pan wywalić nas z pracy, by na to miejsce zatrudnić
swoich protegowanych - spojrzałem na niego z pogardą. - Zdaje pan sobie sprawę
z tego, ile czasu upłynie, zanim uzyskają choćby minimalne rozeznanie w
charakterze naszych zadań?
- Poradzą sobie. Zresztą to już nie wasz problem.
Pan Samochodzik sprawiał wrażenie, jakby miał się zaraz przewrócić.
- Dość - przerwałem ostro ministrowi. - Zgodnie z kodeksem pracy nie ma pan
prawa zwolnić ludzi będących na zwolnieniu lekarskim. Obaj jesteśmy chorzy rzuciłem na biurko dwie kartki.
A potem z godnością opuściliśmy gabinet.
- Coś ty mu dał? - zdumiał się szef.
8
- Zaświadczenia, że jesteśmy alkoholikami i zostaliśmy skierowani na odwyk.
Mamy też miesięczny urlop zdrowotny z tym związany.
Zastygł w pół kroku i spojrzał na mnie zdumiony.
- Skądś ty to wytrzasnął?!
-Od znajomego lekarza. Dwaj moi kumple z liceum poszli na medycynę. Jeden
jest właśnie specjalista od uzależnień...
- A ten drugi? - spojrzał na mnie z błyskiem w oku.
- Niestety, nie mógłby nam pomóc. Jest ginekologiem - uśmiechnąłem się. Przez trzy miesiące nie mogą nas ruszyć, potem zwolnienie się przedłuży...
Mamy spokój na jakieś pół roku.
- Czasami aż się ciebie boję... Ano nic. Spróbuję sprawę odkręcić - wyjął z
kieszeni wizytownik i odszukał kartkę z prywatnym numerem telefonu
prezydenta.
***
Tydzień później minister nie był już ministrem. Nie jestem do końca pewien,
czy pomógł nam telefon szefa, ale na pewno nie zaszkodził...
Jakież było nasze zdumienie, gdy w kolejny poniedziałkowy ranek
otrzymaliśmy następne wezwanie. Tym razem w sekretariacie siedziała tylko
jedna starsza kobieta, doświadczona i kompetentna. W gabinecie z poprzedniego
wystroju zostało tylko biurko, krzesła zastąpiono zwykłymi składanymi, dywan
wrócił do magazynu. Za biurkiem siedział wiceminister. Był mniej więcej w
moim wieku. Jego twarz sprawiała nieprzyjemne wrażenie, była pociągła,
przednie siekacze miał znacznie większe niż u normalnego człowieka, co
nadawało mu wygląd szczura. Dziwnie osadzone oczy o świdrującym spojrzeniu
też nie dodawały mężczyźnie uroku.
Gdy wkroczyliśmy do gabinetu, powstał z szacunkiem i uścisnął nam dłonie.
Zamówił trzy kawy.
- Panowie - zaczął bez wstępów - czytałem wasz raport w sprawie odnalezienia
maszyny inżyniera Rychnowskiego. Zwłaszcza żywo przejąłem się uwagą na
jego końcu... Sugerują panowie, że młodzi ludzie nie znają dorobku naszych
uczonych i pionierów techniki. Postanowiłem to nieco zmienić. Przesłaliśmy
pewne sugestie komisji opracowującej programy nauczania, niestety podlegają
Ministerstwu Edukacji Narodowej i nie możemy im rozkazywać...
Spojrzeliśmy po sobie zdumieni.
- To bardzo dobra wiadomość - powiedziałem.
- To nie wszystko. Zdecydowaliśmy się przybliżyć trochę naszym dzieciom, a i
dorosłym warto przypomnieć, o innych dokonaniach. Rychnowski, Szczepanik to
zdolni wynalazcy. Ale przecież to nie wszystko. Mieliśmy przed stu laty
naprawdę poważne osiągnięcia... Domyślają się panowie, co mam na myśli?
- Maria Skłodowska-Curie dostała dwie Nagrody Nobla... - zauważyłem.
- Właśnie - kiwnął głową. - Tymczasem niestety w Polsce jest jak gdyby
zapomniana. Pomyślałem o zorganizowaniu ekspozycji poświęconej jej postaci.
Biblioteka Narodowa w Warszawie użyczy nam sali... Wystawimy zdjęcia,
9
dyplomy, medale, pamiątki po naszej uczonej. Zrekonstruuje się też kilka
aparatów z epoki.
- Spore koszta - uniosłem brwi.
- Załatwiłem na ten cel dofinansowanie z funduszy unijnych. Pieniądze nie
grają roli. Ważne jest, aby zajęli się tym ludzie naprawdę kompetentni i właśnie
panowie przyszli mi na myśl. Nie chciałbym oczywiście odrywać panów od
bieżących zadań, ale chwilowo chyba nie prowadzicie żadnej sprawy?
Pan Samochodzik pokręcił głową.
- Nasze, nazwijmy to, moce przerobowe są do pańskiej dyspozycji - powiedział.
- Ile mamy czasu?
- Zgromadzenie eksponatów powinno zająć wam jakieś dwa tygodnie wyjaśnił. - I jeszcze jakieś dwa na prace koncepcyjne, ustawianie gablotek i
rozkładanie w nich zawartości... - zamyślił się na chwilę. - W Polsce nie mamy
niestety dzienników z zapiskami sławnej uczonej, dlatego też jeden z panów
pojedzie do Francji; wystawię oczywiście oficjalne pismo. Może uda się coś
pożyczyć. Ponoć gdzieś w Polsce znajdował się jeden notatnik z wzorami
fizycznymi oprawiony w brązową skórę... Gdyby udało się go odnaleźć... Może
być w naszych zbiorach.
- Oczywiście - kiwnąłem głową.
Pożegnaliśmy się i wyszliśmy.
- Wydawałoby się, że to miły i kompetentny człowiek - powiedział w zadumie
szef, gdy kroczyliśmy korytarzem - ale jest w nim coś takiego... - pstryknął
palcami.
- Słyszałem, że odszedł z jakichś służb specjalnych i trafił do naszego
ministerstwa - dodałem. - Ciekawe zadanie.
Spojrzał na mnie lekko zaskoczony.
- Ciekawe? - zdziwił się. - W zasadzie czysta rutyna...
- Nie - pokręciłem głową. - Gdyby to miała być czysta rutyna, nie skierowałby
do tej pracy nas. Pamięta pan, jak dyrektor Marczak wysłał pana do
niesamowitego dworu? Też akcja rutynowa - zorganizować muzeum. A
tymczasem okazało się, że faktyczne zadanie było zupełnie inne, o czym sam pan
nie wiedział...
- Sądzisz więc?
- Podejrzewam, że gromadzenie pamiątek i organizacja wystawy to tylko
przykrywka. A faktycznym celem...
- ...jest odnalezienie notatnika, o którym wspomniał ot tak, mimochodem!
- Być może mam paranoję, ale...
Milczał długą chwilę rozważając wszystkie za i przeciw.
- Sądzę, że masz rację - powiedział wreszcie. - Tylko pytanie, po co komu
zeszyt sprzed stu lat?
- Dowiemy się, jeśli uda się go znaleźć - wzruszyłem ramionami.
- A zatem poszukajmy.
10
***
Na świecie są tysiące kolekcjonerów gromadzących autografy sławnych ludzi.
Oczywiście zbieracze ci dzielą się na kilka różnych kategorii. Najniżej w
hierarchii są licealistki, które z notesikami latają na koncerty, by zdobywać wpisy
swoich idoli, na drugim biegunie poważni milionerzy, potrafiący wyłożyć pół
miliona dolarów za list Lincolna czy Goethego. Czy kogoś z tej grupy mogły
zainteresować pisma słynnej polskiej uczonej? Nie mogłem tego wykluczyć.
Rękopisy sprzedaje się na aukcjach. Handlują nimi też najpoważniejsze
antykwariaty. Nabywcami, obok bogatych biznesmenów, bywają wielkie
zachodnie biblioteki, fundacje, muzea... Różne są ich późniejsze losy. Zdarza się,
że przepadają bez śladu, czasem jednak prywatni właściciele przekazują swoje
zbiory w depozyt placówkom naukowym...
Z archiwum przywiozłem sobie na wózku dwieście osiemdziesiąt sześć
katalogów aukcyjnych i zagłębiłem się w lekturze. Gdy przystępowałem do
pracy, była dziesiąta. Gdy kończyłem, dochodziła pierwsza w nocy. Natrafiłem
na ślady jedenastu listów Skłodowskiej sprzedanych w ciągu ostatnich
dwudziestu lat. Krok kolejny. Odszukałem w Internecie adresy wszystkich
siedmiu domów aukcyjnych, przez które te dokumenty przeszły. Do każdego
napisałem uprzejmy list po angielsku z zapytaniem, czy mógłbym uzyskać jakieś
namiary na nabywców, i czy dysponują kserokopiami lub mikrofilmami, bo
chciałbym skopiować te dokumenty. Rozesłałem meile w świat i zapadłszy w
fotel zdrzemnąłem się. Nie było sensu wracać do domu.
11
ROZDZIAŁ DRUGI
LOT DO SZWECJI • ZAMACH NA AUTOSTRADZIE • AUKCJA
RĘKOPISÓW • SPOTYKAM MICHAIŁA • DYPLOMATA KOLEKCJONER
Obudziłem się o ósmej rano. Wszystko mnie bolało. Pstryknąłem myszą
wyłączając wygaszacz ekranu. Na moje listy przyszła tylko jedna odpowiedź. Ze
Szwecji. Spojrzałem w panice na zegarek, a potem wywołałem rozkład lotów
samolotów. Wezwałem taksówkę i dopiero potem zadzwoniłem do szefa.
- Co się stało? - zapytał
- W Sztokholmie na aukcji idzie dziś pod młotek list Skłodowskiej do Alberta
Einsteina! - wypaliłem.
- Żebyśmy wiedzieli dzień wcześniej...
- Zdążę. Aukcja jest o czternastej, a o dziesiątej mam samolot.
- Świetnie. Ja o szesnastej lecę do Paryża. Trzymam kciuki. Zgadamy się po
powrocie.
Rozłączyłem się i pobiegłem na dół. Taksówka stała już przed bramą
ministerstwa.
***
Mroźny wiatr owiał mi twarz, gdy wychodziłem z budynku portu lotniczego.
Rozejrzałem się w poszukiwaniu stacji metra, ale nie wypatrzyłem jej nigdzie. Za
daleko. Lotnisko Arlanda jest oddalone o 45 km od Sztokholmu. Spojrzałem na
zegarek. Za mało czasu, by jechać autobusem lub pociągiem. Zdecydowałem się
na taksówkę. Biorąc pod uwagę upiorne ceny tutejszej komunikacji miejskiej,
dodatkowe kilkadziesiąt koron nie stanowiło poważnego wydatku. Postój miałem
tuz przed nosem.
Wsiadłem do pojazdu.
- Poproszę do domu aukcyjnego na Stora Nygatan - zadysponowałem, starannie
dobierając nieliczne znane mi szwedzkie słowa.
Kierowca uśmiechnął się lekko.
-Ta ulica jest deptakiem - powiedział po angielsku. - Nie damy rady na nią
wjechać, ale zawiozę pana jak najbliżej.
Rozsiadłem się wygodnie na tylnym siedzeniu.
„Ciekawe, czy będzie wielu chętnych na ten list?”- pomyślałem. „Cena
wywoławcza, dwieście koron, czyli osiemdziesiąt złotych, była chyba najniższa
w całym katalogu... Kogo w dalekiej Szwecji może zainteresować list podpisany
nazwiskiem Maria Skłodowska? Tu, na Północy, a także na Zachodzie nasza
rodaczka powszechnie występuje w encyklopediach jako Maria Curie,
Francuzka...”
- Podoba się panu Sztokholm? - zapytał kierowca.
- Owszem, to bardzo sympatyczne miasto - odparłem. - Byłem tu dotąd tylko
dwukrotnie i za każdym razem w przelocie, ale kiedyś na pewno znajdę czas,
12
żeby dokładnie je zwiedzić...
- Polecam nasze muzea. Mamy ich aż osiemdziesiąt. Zresztą aukcja odbywać
się będzie tuż koło muzeum poczty... Jeśli chce pan bezpłatny folderek...
Wziąłem i podziękowałem. Może i faktycznie warto wykorzystać służbowy
wyjazd i odwiedzić choć kilka muzeów? Podpatrzyć rozwiązania; może coś da
się wykorzystać do mojej wystawy? Samolot powrotny mam dopiero jutro rano,
aukcja potrwa może ze dwie godziny, o szesnastej będę wolny... Wpadnę sobie na
wyspę Djurgarden, obejrzę słynny skansen, pierwsze na świecie muzeum na
wolnym powietrzu, założone przeszło sto lat temu... A przecież obok znajduje się
muzeum statku Vasa, gigantyczny pawilon, wewnątrz którego stoi wrak okrętu
wydobyty przed laty z dna zatoki...
- Sztokholm ma najniższy wskaźnik przestępczości spośród stolic europejskich
- pochwalił się kierowca.
Czerwony ford jadący za nami gwałtownie przyspieszył. Minął nas z piskiem
opon. Tylne drzwiczki uchyliły się. Nie zdążyłem nic zrobić. Upiorny huk serii z
kałasznikowa, grzechot pocisków tnących blachę, potężne szarpnięcie, łomot,
zgrzyt dartego metalu, i ciemność.
***
Ocknąłem się leżąc na plecach. Zakaszlałem, otworzyłem oczy. Szare
szwedzkie niebo. Zatroskany kierowca klęczący obok mnie.
- Nic panu nie jest?
Poruszyłem się. Żadna kość mnie nie bolała. Czułem się dobrze, tylko lekkie
ćmienie w skroniach przypominało o wstrząsie. Taksówkarz wyszedł z wypadku
lekko poszkodowany. Na twarzy miał kilka zadrapań, prawdopodobnie
wywołanych przez odłamki szkła z przedniej szyby.
- Mówił pan coś o niskiej przestępczości - spojrzałem na niego z wyrzutem.
- W życiu mi się coś takiego nie przytrafiło - ze zdumieniem pokręcił głową
Powoli wstałem i otrzepałem się z błota. Znajdowaliśmy się na trawniku koło
autostrady. Samochód, przekrzywiony na bok, stał tuż obok.
- Wyciągnąłem pana, bałem się, że może wybuchnąć - wyjaśnił kierowca. Policja już jedzie. Dobrze się pan czuje? Wezwać karetkę?
W dłoni trzymał telefon komórkowy. Odkaszlnąłem.
- Chyba wszystko w porządku - powiedziałem, ciągle jeszcze nieco
oszołomiony zajściem.
Tuż obok nas zatrzymał się z piskiem opon radiowóz marki volvo,
półciężarówka z ekipą policyjnych techników oraz furgonetka pomocy drogowej.
Odwieźli nas na komendę. Przesłuchiwał mnie wysoki, posępny blondyn.
Zadawał sensowne, konkretne pytania, dobrze władając angielskim. Czy mam
jakichś wrogów w Szwecji? Jaki jest cel mojego pobytu? Udzielałem odpowiedzi,
patrząc z niepokojem na zegarek. Aukcja właśnie się zaczęła. „Mój” rękopis był
prawie na końcu listy. Może zdążę?
Po dwóch godzinach przesłuchań, widząc, że się spieszę, puścili mnie.
Podpisałem wielostronicowy protokół własnych zeznań, dowiedziałem się, że
13
mam stawić się następnego dnia na dodatkowe przesłuchanie i wreszcie byłem
wolny. Sprawdziłem na planie, gdzie jestem i popędziłem wąskimi uliczkami.
Most, budynek parlamentu, deptak... Ulica Stora Nygatan. Muzeum poczty i
wreszcie sala aukcyjna. Wpadłem do środka jak rozjuszony byk. Licytacja
właśnie się skończyła. Tłum kupców i pełnomocników tłoczył się w kolejce
odbierając manuskrypty oraz starodruki i regulując należności.
Licytujący chował ozdobny młotek do walizeczki.
- Numer sześćdziesiąt osiem? - wydyszałem.
- Sprzedany - odpowiedział uprzejmie. - Za dwadzieścia cztery tysiące koron.
Usiadłem zgnębiony na pustym krześle. Przepadło. Nagle jak obuchem
uderzyła mnie podana suma. Dwadzieścia cztery tysiące!? Przy cenie
wywoławczej wynoszącej dwieście koron? Ponad stukrotne przebicie? Zerwałem
się gwałtownie, potknąłem o róg dywanu i wywaliłem jak długi prosto pod nogi
jakiegoś człowieka, który właśnie szedł ku wyjściu niosąc stos starych,
oprawionych w skórę ksiąg. Siedemnastowieczne okucia rogów zagrały bolesny
werbel na moich plecach, a sekundę później dodatkowo przygniótł mnie pechowy
klient.
Pozbieraliśmy się szybko.
- Przepraszam najmocniej - wydukałem po szwedzku i zacząłem zbierać
rozrzucone woluminy. Uniosłem głowę i zaniemówiłem z wrażenia.
- Oj, panie Daniec, jako pracownik Ministerstwa Kultury i Sztuki powinien pan
okazywać większy szacunek dla cennych starodruków - usłyszałem kpiący glos.
Michaił Derekowicz Tomatow.
- Zgiń, przepadnij siło nieczysta - mruknąłem.
- Ja też się cieszę, że cię widzę - jego twarz rozciągnęła się w uśmiechu. - Cóż
cię sprowadza?
Podnieśliśmy resztę książek. W trakcie zbierania opowiedziałem moją historię.
- Do licha - pokręcił głową. - W coś ty się wplątał?
- Wplątałem się? - wyraziłem zdziwienie.
- Pawle, ktoś pakuje serię z kałacha w taksówkę tylko po to, żebyś nie dotarł o
czasie na licytację, a tu trzej nikomu nieznani osobnicy podbijają cenę jakiegoś
świstka papieru z kilkunastu do kilku tysięcy euro...
- Sądzisz, że?...
Spojrzałem na niego uważnie. Do tej pory uważałem, że strzelanina na
autostradzie była dziełem przypadku.
- Na szczęście nie chcieli cię chyba zabić - westchnął. Nadal milczałem.
- To się nie trzyma kupy! - wybuchnąłem wreszcie. - Przecież i tak nie dałbym
takiej sumy za list naszej uczonej. Po prostu nie mam na to funduszy...
- Ale ci, którzy postanowili cię wyeliminować, nie wiedzieli o tym - mruknął. Faktycznie, nie trzyma się to kupy. Chcesz list Skłodowskiej? Załatwię ci w kilka
miesięcy z dziesięć, po kilkaset euro za sztukę. Trafiają się na aukcjach rzadko,
bo i zainteresowanie tą postacią jest znikome...
- Ale jak widać, ktoś się bardzo zainteresował...
14
Zabraliśmy książki i poszliśmy do samochodu. Rosjanin ułożył je na tylnym
siedzeniu.
- Pojedziemy do mnie - zadecydował. - Coś przekąsimy i pogadamy na
spokojnie.
Pół godzinki później siedzieliśmy w salonie jego willi. Przytulne wnętrze,
obrazy na ścianach, skrzyżowane rosyjskie szable oficerskie...
- Zobaczmy opis katalogowy - Michaił wyciągnął folder wydrukowany przez
organizatorów. - Który numer, mówiłeś?
- Sześćdziesiąty ósmy - przypomniałem.
- List Marii Skłodowskiej do Alberta Einsteina - odczytał. - Dwie strony A4,
pismo odręczne w języku francuskim. Cena wywoławcza...
- Nic więcej?
- Niestety - zafrasował się. - A może...
Przeszedł do biblioteki. Ruszyłem za nim. Na jednej z półek stały katalogi
aukcyjne, takie same jak przeglądane przeze mnie w ministerstwie. Wyciągnął
kilka z nich i wertował indeksy.
- Guzik - stwierdził po chwili.
- Czego szukasz?
- Listów Einsteina. Byłem ciekaw, po ile „chodzą”. Jest ich kilka, ale to zamiast
wyjaśnić, tylko gmatwa moje przypuszczenia.
- Ile kosztuje list geniusza? - zaciekawiłem się.
- Grosze. O, masz - podsunął mi. - List do jednego z członków Szwedzkiej
Akademii Nauk, aukcja w Berlinie, cena wywoławcza raptem pięćset euro...
- Sam bym kupił za tyle - uniosłem brwi.
Przeszedł się po pomieszczeniu, a potem uruchomił komputer.
- Pora wykorzystać prywatne kanały informacji - powiedział.
- Co zamierzasz zrobić?
- No cóż, bywam na tyle często na licytacjach, że nawiązałem przyjacielskie
stosunki z kilkoma organizatorami i pracownikami. Postaram się zatem coś
wywęszyć...
Wysłał kilka meili.
Wróciliśmy do salonu.
- A zatem mamy zagadkę - zauważył. - List wart kilkaset euro nagle idzie za
ciężkie tysiące. A ci, którzy chcą go kupić, nie cofną się przed niczym...
- Przypuszczam, że tak naprawdę istotny był nie sam list, ale jego treść rzuciłem przypuszczenie.
- Einstein był znanym kobieciarzem - podsunął Michaił.
- Sądzisz, że to mógł być list miłosny?
- Dlaczego nie? Tylko kogo dziś, poza historykami, interesują podobne tematy?
Żadna gazeta nie zrobi interesu zamieszczając taki artykuł. Einstein podrywał
dziesiątki kobiet, rozwiódł się z żoną i ożenił ze swoją kuzynką. Jeśli nawet
między nim a Skłodowską coś było, to nie ona pierwsza i nie ostatnia.
- Ale noblistka... A takich pewnie zbyt wielu nie znał...
15
Uśmiechnął się lekko.
- Fakt.
- Może jakiś ekscentryczny kolekcjoner albo bogaty historyk?
- Trzech kolekcjonerów - powiedział Michaił. - W dodatku nie chcących
ujawniać swoich nazwisk, bo działali przez podstawionych pełnomocników.
- To normalne. Ludzie boją się przyznawać do posiadania cennych zbiorów.
- Owszem, ale widzisz, to trochę nie tak. Jeśli licytuje się dzieła sztuki czy
antyki warte ciężkie tysiące dolarów, wówczas faktycznie sprzedający i nabywcy
starają się zachować anonimowość. Tymczasem takie drobiazgi kupują
kolekcjonerzy-hobbyści, przychodzą na aukcje osobiście, traktują to jako
rozrywkę, spotykają starych kumpli, zbieraczy, wymieniają plotki, czasem
ścierają się usiłując przebić przyjaciela, ale zazwyczaj nie dają się ponieść
emocjom. Często są to bogaci emeryci, dla których jest to wyrafinowana forma
spędzania czasu. Znam z widzenia ponad połowę obecnych na tej sali. Tylko ci
trzej mi jakoś nie pasowali...
Komputer zapikał. Michaił kliknął myszą, a potem cicho gwizdnął przez zęby.
- Kupujący zapłacił kartą kredytową wystawioną na nazwisko Oleg Biełunow oznajmił.
- Całą sumę? - zdumiałem się. - Przecież tam są limity!
- Nie wtedy, gdy jest to platynowa karta - uściślił Michaił. - Płacąc taką możesz
kupić sobie stację kosmiczną na własność... Na całym świecie są ich może ze trzy
tysiące...
- Biełunow - powtórzyłem. - Trzeba będzie sprawdzić, kto to. Może coś się
wygrzebie.
- Nie trzeba - mój przyjaciel nadal wpatrywał się w ekran. - Kojarzę tego typka.
Nie widziałem go nigdy, ale nazwisko obiło mi się o uszy.
- Kto to jest?
- Attache kulturalny ambasady Federacji Rosyjskiej. Nie słyszałem, żeby
zbierał akurat manuskrypty, bardziej go interesują chińskie rzeźby z kości
słoniowej...
- To forsy ma jak lodu.
- Jak każdy dyplomata...
- Pracuje w ambasadzie w Sztokholmie?
- Nie, Pawle. W Warszawie.
16
ROZDZIAŁ TRZECI
GRUZIŃSKI TOAST • W AMBASADZIE • POWRÓT SZEFA •
BADAMY LIST SKŁODOWSKIEJ • WĄTPLIWOŚCI
Przyjemnie było siedzieć przed ciepłym kominkiem. Michaił nalał mi do
kieliszka odrobinę gruzińskiego wina Alazni. Było dobre i bardzo słabe. Gruzini
takie trunki nazywają sokami, bo prawie wcale nie zawierają alkoholu.
Podziwiałem nalepkę, gdy Michaił wzniósł kieliszek.
- Jeden Żyd to adwokat, dwaj Żydzi to międzynarodowa firma, trzej to orkiestra
kameralna - powiedział. - Jeden Rosjanin to pijak, dwaj Rosjanie to rozróba, trzej
Rosjanie to Armia Czerwona. Jeden Gruzin to Stalin, drugi Gruzin to Beria, a
teraz wypijmy, żeby nigdy nie było tego trzeciego Gruzina...
Uśmiechnąłem się i stuknąłem swoim kieliszkiem o jego. Fajny toast,
postanowiłem go zapamiętać.
- Co wiesz o tym attache kulturalnym? - zapytałem.
- W zasadzie tyle co nic. W archiwum ojca znalazłem na niego teczkę, ale jest
prawie pusta. Tata został zastrzelony wiele lat temu... - na jego twarzy pojawił się
cień.
Nie drążyłem tematu.
- Jeśli potrzebujesz pomocy w tej sprawie... - zaczął. - Coś mogę spróbować...
- Ja w zasadzie w ogóle nie wiem, czy to jest jakaś sprawa - westchnąłem. Wiceminister rzuca mimochodem, że powinniśmy zdobyć notes. Ktoś strzela do
mojej taksówki, ktoś kupuje na aukcji list za sumę parokrotnie przekraczającą
jego wartość... To może coś znaczyć. Ale nie musi.
- Tak sądzisz?
- Widzisz, w większości spraw dochodziło najpierw do jakichś wypadków.
Zaskakujące zdarzenia alarmowały Pana Samochodzika i mnie. Tu nie ma o co
walczyć. Chyba że ten list kryje w sobie jakąś tajemnicę...
- Trzeba to sprawdzić...
- Owszem, tylko jak?
Uśmiechnął się łobuzersko.
- Oj, Pawle, Pawle... Najprostszymi metodami.
- Włamać się do ambasady?
Parsknął śmiechem.
- Idź po prostu do pana attache kulturalnego z pismem twojego wiceministra w
garści i zaproponuj, żeby ci wypożyczył list na twoją wystawę...
- A jeśli się nie zgodzi?
- A co ci szkodzi spróbować? Jeśli da list - to znaczy, że przypadek. Jak nie da wtedy będzie czas wyciągać wnioski. I stawiać hipotezy.
Spać położyłem się wcześnie. Przed odlotem musiałem jeszcze pojawić się w
komendzie, by złożyć dodatkowe zeznania.
17
***
Następny dzień... Wczesne popołudnie. Prosto z lotniska pojechałem do
ambasady Federacji Rosyjskiej.
Ciężki, kilkupiętrowy gmach, ozdobiony od frontu portykiem kolumnowym.
Elewacja szarobrązowej barwy, nieduże okna o szybach powleczonych warstwą
antyrefleksyjną i napylonych od środka srebrem. Z zewnątrz nie da się zajrzeć...
Budynek wzniesiony w czasie zimnej wojny. Styl miał nawiązywać do
klasycyzmu, jednak dziś wygląda jak jego karykatura. Pod pagórkiem, na którym
stoi, i pod trawnikami wokoło z pewnością znajdują się wielokondygnacyjne
bunkry zastawione aparaturą podsłuchową. Stojąc przed nim można być pewnym,
że przez ukryte kamery śledzą nas uważnie czujne oczy wartowników.
Posterunek na bramie przepuścił mnie bez najmniejszego problemu. Do
ciężkich, dębowych drzwi nie zdążyłem zapukać. Same uchyliły się przede mną
jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Niewielka recepcja.
- Czym możemy służyć? - strażnik pilnujący ambasady zagadnął mnie z pozoru
uprzejmie.
- Paweł Daniec, Ministerstwo Kultury i Sztuki - przedstawiłem się okazując
dokument. - Chciałbym, jeśli to możliwe, spotkać się z attache kulturalnym,
panem Biełunowem....
- Nie był pan umówiony - mruknął strażnik patrząc w komputer. - Ale nie
szkodzi, zaraz sprawdzę, czy pan Biełunow może was przyjąć...
Uniósł słuchawkę telefonu. Rozmawiał przez chwilę. Widać nie tak łatwo
dostać się do attache kulturalnego. Ech, twierdza biurokracji... Bizantyjska
cywilizacja...
- Zapraszamy - powiedział przyjaźnie, ale jego oczy pozostały chłodne jak lód.
- Jak mam trafić?
- Zaprowadzi pana.
Jak spod ziemi wyrósł młody człowiek w garniturze. Ruszyliśmy po
monumentalnych schodach, potem korytarzem. Wreszcie gabinet. Duża mapa
Rosji z zaznaczonymi najważniejszymi zabytkami i muzeami, stosy folderów,
kolekcja proporczyków na ścianie. Attache kulturalny podniósł się z zza biurka.
- Oleg Biełunow - przedstawił się ściskając moją dłoń. - Czym mogę służyć?
Gestem wskazał mi wygodne krzesło. Sekretarka zaraz przyniosła dla niego
kawę, a dla mnie szklankę zielonej herbaty. Była świetna, ale o niezwykłym
posmaku. Nie mogłem go zidentyfikować. Może gruzińska?
- Zakupił pan przedwczoraj na aukcji w Sztokholmie rękopis Marii
Skłodowskiej-Curie - przeszedłem do razu do rzeczy. - List do Alberta Einsteina.
Attache uprzejmym skinięciem głowy potwierdził moje informacje. Wyraźnie
czekał na kolejne pytanie.
- Organizujemy w Warszawie czasową ekspozycję poświęconą naszej noblistce
- brnąłem dalej. - Jestem członkiem ministerialnego zespołu gromadzącego
eksponaty...
-Ach - uśmiechnął się dygnitarz. - Rozumiem... Chcieliby go panowie do
18
gablotki?
Spokojnie otworzył szufladę i wyjął szarą teczkę. Wewnątrz, w plastykowej
obwolucie, spoczywał pożółkły list, pokryty równymi rządkami pisma.
- Wie pan, kolekcjonuję rękopisy sławnych ludzi, a tu taka gratka: list noblistki
do genialnego fizyka... Wypożyczę go wam oczywiście. Ile potrwa wystawa? Pół
roku?
- Myślę raczej, że około miesiąca - wyjaśniłem. - Dłuższe eksponowanie zdjęć i
rękopisów jest niewskazane, promienie świetlne mogłyby spowodować
uszkodzenie...
- Stosujecie jakieś specjalne oświetlenie?
- Oczywiście, odpowiednie, atestowane jarzeniówki szwedzkiej firmy
Ericksson. Do tego szkło, które zatrzymuje część światła słonecznego i
całkowicie eliminuje ultrafiolet - wyjaśniłem. - Pańskiej własności nic nie grozi.
- To będzie ozdoba mojej kolekcji - czule spojrzał na dokument. - Strasznie
drogo kosztował, ale było warto. Poproszę tylko o pokwitowanie. My biurokraci
lubimy powtarzać, że porządek musi być.
Miałem specjalny ministerialny formularz. Po chwili milczący młody człowiek
odprowadził mnie do wyjścia. Czułem się odrobinę niewyraźnie trzymając w
teczce tak cenny dokument i odetchnąłem z ulgą dopiero, gdy spoczął w sejfie
ministerstwa.
„Jaki sympatyczny człowiek” - pomyślałem o Biełunowie. „Czyli jednak
Michaił się mylił i zamach w Sztokholmie był przypadkowy...”
***
Pan Samochodzik przyjechał godzinę później. Zmęczony nieco po podróży z
triumfującą miną postawił na stole duży, aluminiowy kontener transportowy,
opatrzony pieczęciami francuskiego muzeum.
- Widzę, że zdobył pan garść eksponatów - ucieszyłem się.
- I to jakich - uśmiechnął się szeroko. - Wypożyczyli je nam na rok. Sam
zobacz.
Otworzył dwa szyfrowe zameczki i zaczął wyjmować zabezpieczone pianką
tekturowe pudełka.
- Suknia Marii Skłodowskiej, to dostałem od jej prawnuczki... Dzienniki,
zapiski laboratoryjne, ulubione wieczne pióro Piotra Curie, zdjęcia z epoki
przedstawiające wnętrze laboratorium, pierwsze detektory promieniowania...
Ksero dyplomu, który dostała z okazji wręczania Nagrody Nobla, kopia
drugiego... Zdjęcie linii technologicznej, na której otrzymywano rad... Szkło
laboratoryjne z epoki... Palniki, probówki, wirówka. Wszystko z jej laboratorium.
Nalegali, żeby wspomnieć też o córce Marii, Irenie Joliot-Curie, ostatecznie też
zdobyła Nobla... Taki warunek postawili i zgodziłem się. Dwie gablotki możemy
jej poświęcić...
- Czyli wystawę mamy odfajkowaną... W sumie około stu pięćdziesięciu
eksponatów, gablotki będzie już czym wypełnić - cieszyłem się, przeglądając
inwentarz kontenerka.
19
-A ty co zdobyłeś? - szef rozsiadł się wygodnie w fotelu.
- No cóż - pokazałem mu spis. - To są materiały i eksponaty, które udostępni nam
muzeum Marii Skłodowskiej-Curie mieszczące się przy ulicy Zakroczymskiej, a to
zabytki, które wypożyczą nam z dawnego Instytutu Radowego. Jest tam teraz
przychodnia onkologiczna, ale w kilku salach mają ekspozycję...
- Świetnie! Ale po twojej minie widzę, że masz jeszcze coś...
- List Marii Skłodowskiej-Curie do Alberta Einsteina. Depozyt prywatny.
- Gdzieś ty to zdobył?! Bo skoro depozyt, to znaczy, że nie kupiłeś go na aukcji?
- Pożyczył mi attache kulturalny rosyjskiej ambasady... Szefie, co ja się za tym
papierkiem naganiałem, mało serią z kałasznikowa nie oberwałem...
Uśmiech zniknął z jego twarzy.
- Opowiedz o tym - polecił.
Słuchał mojej relacji milcząc.
- Dziwne to - powiedział. - Bardzo dziwne.
- Przypadek - zbagatelizowałem.
Pokręcił przecząco głową. - Nie wydaje mi się, Pawle.
- Szefie, mówi pan zupełnie jak Michaił. On też sądził, że ktoś zrobił na mnie
zamach... A to przecież niemożliwe. Po pierwsze, znalazłem te informacje
przypadkowo, następnego dnia pojechałem do Sztokholmu. Wpadłem na lotnisko na
godzinę przed odlotem i kupiłem bilet. Rozumiem, gdybym go wcześniej rezerwował.
Wtedy można się włamać do komputera, podsłuchać rozmowę, dostać przeciek od
pracownika lotniska, cokolwiek... Ale ja tam pojechałem zupełnie na wariata...
Milczał zastanawiając się.
- Poza tym robić strzelaninę prawie w środku miasta, to ryzykowne, bo można
wpaść... Rozumiem, gdybym z listem wracał do domu... I jeszcze jedno, to papier o
niewielkiej wartości, cenny może dla kolekcjonera. Załóżmy na moment, że jego treść
jest naprawdę istotna. Wtedy faktycznie zrobiono by wszystko, abym nie dostał go do
ręki. Tyle tylko, że Biełunow po prostu otworzył szufladę biurka i mi go dał...
Pan Tomasz poderwał się i przeszedł po pokoju.
- Pawle, jest gorzej, niż myślałem.
Spojrzałem na niego zdumiony.
- Rusz trochę głową - spojrzał na mnie z naganą. - Przecież jesteś detektywem.
- Ruszam i nic nie jestem w stanie wymyślić - odparłem. - Nie widzę nic
podejrzanego...
Westchnął cicho.
- To raz jeszcze przeanalizujmy wypadki. Jedziesz na lotnisko. Ktoś cię śledzi.
Wsiadasz do samolotu. On tymczasem podchodzi do automatu telefonicznego i
alarmuje wspólników w Sztokholmie. Na przykład Biełunowa. Mówi, że lecisz wziąć
udział w aukcji. Jest też druga możliwość: Biełunow leci tym samym samolotem.
Rozpoznaje ciebie. Dzwoni do ambasady. Ambasada wysyła faceta z kałasznikowem
i zadaniem zatrzymania cię. Na miejscu Biełunow natyka się na kogoś jeszcze,
biorącego udział w licytacji. Tego nie przewidział, ale targuje się jak wariat dochodząc do stokrotnego przebicia ceny wywoławczej. W tym czasie ty jesteś
przesłuchiwany przez policję.
- Ale jest jeden szczegół, który całkowicie niweczy pański tok myślenia 20
powtórzyłem z uporem. - Po co to wszystko, skoro dostałem list od ręki, gdy tylko
poprosiłem?
- To mi się właśnie najbardziej nie podoba - westchnął szef. - Pomyśl, Pawle,
logicznie. Attache zdobywa cenny dokument, mający być ozdobą jego kolekcji. Jak
sądzisz, co z nim zrobi? Ano, zawiezie do swojej rezydencji i zamknie w sejfie.
Pojawiasz się w ambasadzie i prosisz o wypożyczenie. On wysyła kogoś zaufanego
do rezydencji, jego żona wyjmuje list z sejfu, posłaniec wraca po półgodzinie i daje ci
list... Biełunow przewidział, że wpadniesz do ambasady pogadać z nim na ten temat.
- Wie pan co? - zastanawiałem się. - Faktycznie, nie zdziwił się, kiedy zagadnąłem
go o list. A przecież powinien. Bo skąd wiedziałem, że to on go kupił? Tę informację
dostałem od Michaiła, a on ją zdobył tylko dzięki swoim znajomościom.
- No i sam widzisz...
- Ale list...
- Dostałeś go, bo widocznie nie był już potrzebny - mruknął szef. - Przeczytali,
dowiedzieli się co zawiera, wybebeszyli skrytkę, zdobyli brązowy notes...
- Ale tam nie ma o tym ani słowa!
- Może są jakieś aluzje? - zasugerował.
- Nie... Zresztą zaraz przeczytamy.
Wydobyłem pożółkłą kartkę z foliowej obwoluty. List napisany był po niemiecku...
Warszawa 29 V 1932 r.
Drogi AIbercie!
Prace nad uruchomieniem Instytutu Radowego są już w zasadzie zakończone.
Największą trudność mieliśmy ze zdobyciem odpowiednich urządzeń do laboratorium,
jednak i ten problem został pomyślnie rozwiązany. Na razie staram się zgromadzić
wystarczającą ilość radu dla eksperymentów i prowadzenia terapii. Choć jeszcze
wszystko nie jest gotowe, lista chorych, którzy zapisali się na leczenie, liczy ponad
dwieście nazwisk. Niestety, ubezpieczalnia społeczna nie chce dofinansować naszego
przedsięwzięcia.
Pozdrawiam, Maria.
- Do diabła - zaklął szef. - Coś to krótkie...
- Co pan chce przez to powiedzieć?
Wygrzebał z kontenera tekturową teczkę.
- Mam tu trzydzieści listów Skłodowskiej do różnych osób, zarówno z rodziny, jak i
przyjaciół... Zobacz, mają po dwie, trzy, cztery strony... Lubiła się rozpisywać.
- Może słabo władała niemieckim - zauważyłem - stąd lakoniczność...
- Są po polsku, niemiecku, francusku, nawet rosyjsku. Wszystkie długie.
- Może na przykład dwa dni wcześniej wysłała mu długi, a to jakby suplement?
- To ma ręce i nogi, ale wydaje mi się że coś jest nie tak.
- Ale przecież nie mogli wyciąć kawałka... Widać byłoby sklejenie papieru...
- Pojedziemy z tym do fachowców - zadecydował. - Ta sprawa strasznie śmierdzi...
Wyjął z kieszeni telefon komórkowy i wysłał SMS-a. Po chwili przyszła
odpowiedź.
- Zbieramy się - poderwał się z miejsca. - A, jeszcze próbka porównawcza - wziął
jeden list z teczki.
21
ROZDZIAŁ CZWARTY
ANALIZA LABORATORYJNA • KTO Z NAMI KONKURUJE? •
NOCNA ROZMOWA Z BATURĄ • NOWA KONCEPCJA • IDENTYFIKACJA
Mały antykwariat na Starym Mieście, o rzut kamieniem od Barbakanu.
Bywałem tu kilka razy, nie wiedziałem jednak, że na zapleczu mieści się nieduże,
świetnie wyposażone laboratorium. Młody mężczyzna o niezbyt przytomnym
spojrzeniu przedstawił się jako Zygmunt.
- Sprawdzić autentyczność listu? - zdziwił się. - Żaden problem... Zacznijmy od
samego pisma.
Położył oba listy na rzutniku i wyłączył światło. Rzucił je na ścianę. Litery
powiększone dziesiątki razy miały po kilkanaście centymetrów wysokości.
Spoglądał to na jeden, to na drugi.
- Widzicie, pismo każdego człowieka ma około osiemdziesięciu cech
charakterystycznych - mówił - z czego, powiedzmy, trzydzieści pierwszorzędnych, a pięćdziesiąt drugorzędnych... Dobry fałszerz podrabia dwadzieścia. To zazwyczaj wystarczy, by na pierwszy rzut oka wydawały się
identyczne... Fałszerz doskonały podrabia trzydzieści. Więcej się nie da...
- I jak wygląda to pismo?
- Cech wspólnych jest około sześćdziesięciu - powiedział.
- To znaczy...
- Brakujące dwadzieścia to cechy zmienne. To znaczy, jeśli piszący jest
zmęczony, podłożył sobie coś niewygodnego pod kartkę, trzyma w ręce inny
model wiecznego pióra...
- Rozumiem - przerwał szef. - Czyli to na pewno autentyczny list Skłodowskiej.
- Niewątpliwie został napisany jej ręką. Co do tego nie mam wątpliwości.
Zgadzają się nawet takie drobiazgi, jak odległość między wierszami, odstępy
między wyrazowe... Zapewne używała tej samej rygi...
- Czyli pańska teoria upada - zwróciłem się do pana Tomasza
- Poczekaj pan - uspokoił mnie antykwariusz. - Pośpiech jest złym doradcą...
Obejrzymy to sobie w powiększeniu...
- Przecież już jest powiększone - zdziwiłem się.
Ale on nie odpowiedział. Włączył światło.
Gdy mrużyłem porażone oczy, podkładał papier pod dwa nowoczesne
binokulary.
- Stukrotne powinno wystarczyć... - mruknął.
Znowu zgasił. Oba mikroskopy były połączone z rzutnikiem. Po chwili na
ścianie pojawił się obraz podobny do poprzedniego, ale bogatszy w szczegóły.
Widać było wyraźnie włókna papieru.
- Kartki obu wykonano techniką typową dla lat trzydziestych - oznajmił. Drobnowłóknisty papier listowy...
22
- Czyli autentyk? - zmartwił się szef.
- Nie.
Podkręcił powiększenie do dwustu razy.
- Spójrzcie na to - machnął laserowym wskaźnikiem. - Na próbce kontrolnej
widać lekkie zagłębienia spowodowane naciskiem stalówki.
Przekręcił obiektyw. Powiększenie pięćset razy. Ślad zostawiony przez wieczne
pióro przypominał dolinę, dnem której płynęła rzeka atramentu. Wokoło
znajdowały się kałuże, mikroskopijne rozbryzgi, niewidoczne gołym okiem.
Włókna papieru przypominały wydmy... Na drugiej próbce, którą dostałem w
ambasadzie, nie było zagłębienia. Tu rzeka atramentu płynęła po równinie... I nie
była to rzeka! Wyraźnie było widać, że tworzą ją gęsto usiane kropki. Większość
zlała się ze sobą, ale i tak widać było łączenia.
- Do licha...
- Ci ludzie zeskanowali oryginalny list Skłodowskiej. Musieli mieć
specjalistyczny skaner najwyższej klasy, w którym każdy milimetr kwadratowy
powierzchni opisywany jest setkami punktów... Potem wycięli z listu co chcieli, a
resztę wydrukowali ponownie na oryginalnym, siedemdziesięcioletnim papierze
wydobytym z jakiegoś swojego archiwum. Wydrukowali za pomocą drukarki
atramentowej, ale nie takiej dostępnej w sklepie z akcesoriami komputerowymi,
tylko na jakimś fantastycznym sprzęcie najnowszej generacji. Sądząc po kolorze
druku, użyli oryginalnego, przedwojennego atramentu Watermana albo firmy
Dragon... Całość lekko zwilżyli parą wodną, aby dobrze związał z podłożem, i
wsadzili na noc do bańki z czystym tlenem, pod ciśnieniem kilkuset atmosfer, i
podgrzali, aby w kilka godzin zaszły reakcje chemiczne, które normalnie
trwałyby całe dziesięciolecia...
- To zrobili mnie w konia - warknąłem.
- Nie da się ukryć - powiedział antykwariusz. - Ale na pocieszenie powiem, że
ci, którzy przygotowali tę fałszywkę, byli ekspertami najwyższej światowej klasy.
Takimi, którzy podrabiają tajne dokumenty dla wywiadu i kontrwywiadu...
***
Opuściliśmy antykwariat w zamyśleniu.
- A zatem list ten krył jakąś bardzo ważną tajemnicę - westchnąłem.
- Prawdopodobnie było tak. List wypłynął na aukcji. Ktoś poznał z grubsza jego
treść albo dowiedział się, co zawiera. I zaczęła się chryja. Weszliśmy do gry
spóźnieni... Ale i Rosjanie są spóźnieni.
- Dlaczego? - zdziwiłem się.
- Bo nasz drogi wiceminister, były szpieg, zlecił nam tę robotę wcześniej. Oni
dowiedzieli się, że list jest ważny i pojechali go kupić. Walka była ostra, a suma
znacząca, co może świadczyć o tym, że zainteresowany był nim jeszcze ktoś.
Rosjanie zdobyli dokument i dopiero wtedy poznali jego treść. Treść, którą ktoś
znał już wcześniej.
- Czyli nas kierowano do tej roboty na wieść o tym, że ktoś już się sprawą
interesuje.
23
- I ten ktoś wie o notatniku... Nasz zleceniodawca ma świadomość, że chodzi o
notatnik, natomiast nie zna treści... Czyli zaczęliśmy jako drudzy, ale po
nieudanej akcji spadliśmy na trzecie miejsce w wyścigu...
- Zaangażowane są w to cztery różne zespoły - rozważałem.
- Co najmniej cztery. Nie wiadomo, ilu podstawionych kupców brało udział w
sztokholmskiej aukcji... Michaił będzie wiedział. Sprawdźmy to.
***
Na wszelki wypadek zdecydowałem się nie dzwonić z ministerstwa ani od
siebie z domu. Wyszukałem budkę telefoniczną stojącą w odludnym terenie,
wpuściłem w szczelinę czytnika kartę z setką impulsów i wystukałem numer.
- Halo? - usłyszałem głos Michaiła.
- Witaj, to ja...
Przedstawiłem mu sytuację. Słuchał w milczeniu, a gdy się odezwał, wyczułem
w jego głosie troskę.
- No cóż, nie jest dobrze...
- Byłbyś w stanie zdobyć kopię listu? - zapytałem. - Może w domu aukcyjnym
zrobili sobie ksero?
- Nie da się tego wykluczyć. Prawdopodobne jest też, że kserokopię będzie miał
ten, który wystawił dokument na aukcję - zastanawiał się głośno. - Sprawdzę to.
Jak się możemy skontaktować? Jeśli faktycznie w tę sprawę zaangażowały się
wywiady, wasz telefon może być na podsłuchu.
- Może zadzwonię do ciebie?
- Dobra. Jutro o tej samej porze, powinienem już coś mieć... Spróbuję też
dowiedzieć się czegoś o tym attache...
Podziękowałem i rozłączyłem się. Było już późno. Wróciłem do domu i
wyciągnąłem kilka książek. Musiałem sprawdzić masę rzeczy. Zeszło mi do
późna. Z ulgą rzuciłem się wreszcie na łóżko i niemal natychmiast zapadłem w
sen.
***
Brzęczyk telefonu wyrwał mnie ze snu. Popatrzyłem na cyferblat. Trzecia w
nocy. Kto może dzwonić o tej porze? Podniosłem słuchawkę.
- Halo? - zapytałem.
- To ja - poznałem głos Jerzego Batury.
- Zgiń, przepadnij - wymamrotałem. - Nie wiesz, która godzina?
- Wiem, ale mam ważną wiadomość. To nie może czekać do rana - jego głos
był bardzo poważny. - Chciałbym się z tobą spotkać.
- Ekstra - byłem pełen entuzjazmu. - A gdzie konkretnie?
Milczał przez chwilę, jakby się wahał.
- Pamiętasz, jak wystawiłeś mnie i Stadelmanna do wiatru, kiedy szukaliśmy
ikony?
- I to kilka razy - zauważyłem trzeźwo.
- Śledziłeś nas na wałach. W tym miejscu. Za jakieś czterdzieści minut.
- Przy ulicy...
24
- Nie mów - syknął. - Telefon może być na podsłuchu. Po prostu przyjedź, i
uważaj, bardzo uważaj, czy nikt za tobą nie jedzie... Mnie zgubisz i siebie...
Odłożył słuchawkę.
- Co tu się dzieje? - mruknąłem.
W głosie wroga słyszałem wyraźny przestrach. A przecież nie był tchórzem!
Ubierałem się automatycznie. Kilka pompek i już zbiegałem po schodach.
Zapaliłem małą latarkę i położywszy się na lodowatym asfalcie, zbadałem
dokładnie podwozie w poszukiwaniu przyczepionej „pluskwy”. Nic.
Wskoczyłem do jeepa i pojechałem przez miasto. Ulice o tej porze były zupełnie
puste. Nikt za mną nie jechał. Zaparkowałem u wylotu Namysłowskiej,
przeszedłem przez jezdnię i wdrapałem się na wał. Lodowaty wiatr, bardziej
zimowy niż jesienny, przenikał mnie do szpiku kości. Powędrowałem
niewykończonym nasypem, wypatrując ledwie widocznej ścieżki. Przede mną
zamajaczyła sylwetka trochę ciemniejsza od mroku.
- To ja - usłyszałem znajomy głos. - Chodź za mną, uważaj, bo jest stromo.
Zeszliśmy, ale nie w prawo, do zniszczonej kapliczki cholerycznej, tylko w
lewo. Rósł tu zagajnik białych brzóz. Wiatr szumiał w koronach drzew, pnie
poskrzypywaly, gałęzie uderzały o siebie z lekkim klekotem.
- Wyłącz komórkę - polecił. - Mogą nas namierzyć.
Wykonałem posłusznie jego bezsensowne polecenie. Batura wyjął z torby
nieduże urządzenie i wcisnął guzik. Zapaliły się dwie diody.
- Zagłuszacz? - mruknąłem.
- Zagłusza fale radiowe w promieniu trzydziestu metrów - wyjaśnił.
- Pracuje na wszystkich zakresach. Podobno można podsłuchiwać nawet przez
wyłączony telefon komórkowy wykorzystując zasilanie reliktowe.
- Masz paranoję - prychnąłem.
- Możliwe. Ale wybrałem to właśnie miejsce - stanęliśmy w gęstwinie - bo jest
tu dużo drzew. Szumią, nie da się użyć mikrofonu kierunkowego, ruszające się
pnie ekranują sygnał. Za dużo przypadkowych odbić. Nie da się oczyścić z
szumów, bo nie ma ustalonego algorytmu zakłóceń. Wiatr działa trochę jak
przepływ burzliwy cieczy - szeptał.
- Nie wiedziałem, że zgłębiałeś fizykę chaosu - zdziwiłem się.
- Czasem trzeba... W każdym razie zrobiłem wszystko, co się dało.
- I cóż tak ważnego chcesz mi powiedzieć? - zaciekawiłem się. - Pełna
konspiracja...
- Pawle, dzieje się coś bardzo niedobrego. Wiem, co sobie myślisz, jestem
paskudnym typem. Często gram nieczysto, próbuję wykradać ci różne rzeczy
sprzed nosa.
- No cóż, sam zapracowałeś na taką opinię.
- Mamy cholerne kłopoty. A właściwie ty masz, bo ja spadam.
- Dokąd chcesz iść? - zdumiałem się - Dopiero zaczęliśmy gadać.
- Nie spadam w tej chwili, tylko ogólnie. Jutro rano jadę do... zawahał się. - Na
Bliski Wschód. Chcę przeczekać to daleko stąd. Egipt, Tunezja, może Syria...
25
- Ktoś ci depcze po piętach - domyśliłem się, słysząc w jego glosie lęk.
- Tak. Ale może zacznę od początku. Obok ciebie i twojego szefa jestem w tym
kraju najlepszym fachowcem od szukania rzeczy zaginionych. Odniosłem pewne
sukcesy, ba, niektóre nawet zdołałem przed wami ukryć.
- Bardzo ciekawe - podchwyciłem.
- Nieważne. W każdym razie tydzień temu przyszedł do mnie szpieg.
- Bond, James Bond - zażartowałem.
- Nie, prawdziwy szpieg. Gadał po angielsku, ale chyba Amerykaniec. Równie
dobrze może pracować dla Chińczyków czy Urugwaju...
- To skąd wiedziałeś, że szpieg? - zdziwiłem się. - Był w ciemnych okularach?
Nie zareagował na mój wygłup.
- A co to ja szpiega nie widziałem? - zirytował się. - W każdym razie gość
zaproponował mi życiowy interes. Sto dwadzieścia tysięcy dolarów w zamian za
znalezienie jednego drobiazgu zaginionego jeszcze przed wojną.
- Cóż to był za drobiazg?
- Brązowy notes formatu A6, oprawiony w skórę. Widzę, że zaczynasz łapać, o
co chodzi...
- Notatnik Marii Skłodowskiej-Curie - mruknąłem. - Czyli dobrze się
domyśliliśmy.
- Guzik tam Skłodowskiej! - parsknął. - Przepraszam, tak cię poinformowali?
- Właśnie.
- Mnie chyba powiedzieli prawdę. Nie wiem, nie jestem pewien. Ale brzmi
sensowniej.
- To czyj jest ten brulion? Zaintrygował mnie.
-Alberta Einsteina. Tylko że to nie tłumaczy ceny. Listy genialnego fizyka
„chodzą” po parę tysięcy dolców. Notatnik może być wart ze dwadzieścia, albo
nieco więcej...
- I przyjąłeś zlecenie?
- Owszem. Dlaczego nie? Zacząłem od kwerendy archiwalnej. Wtedy dorwali
mnie Ruscy.
Gwizdnąłem przez zęby.
- Też szpiedzy?
- Właśnie. Zawieźli mnie do gustownej piwnicy, chyba był to stary bunkier,
godzinę drogi od Warszawy.
- Na przykład Modlin - mruknąłem.
- Zaproponowali, żebym dla nich pracował. Dali na dzień dobry dwa razy
więcej. Ale się nie zgodziłem. Może i jestem bandziorem, ale swój honor mam...
Powiedziałem, że przyjąłem już zlecenie i muszę zachować lojalność wobec
pierwszego klienta. Pokazali, co z nim zrobili. Połamali facetowi ręce i nogi i
poprzypalali lampą lutowniczą.
- Jesteś pewien, że to Ruscy?
- Gadali po niemiecku, ale metody mieli wschodnie... Zgodziłem się na
współpracę i natychmiast się ulotniłem. Powiedzieli, że ty też tego szukasz i że
26
mam zdążyć przed tobą, a tobie będą na wszelki wypadek patrzyli uważnie na
ręce. Dowiedziałem się też, że jeśli mnie ubiegniesz, to też zrobią mi kuku. Miał
facet szczęście, że go nie zabili, a nawet podrzucili pod szpital. Ale nie zrobili
tego z litości. To pragmatycy, wiedzą że trup dyplomaty stanowi poważny kłopot.
Chcieli nas obu zastraszyć i chyba im się udało.
Milczałem.
- Rób, co uważasz - odezwał się wreszcie. - Nie pracuję pod przymusem. Dla
nikogo. Więc zmywam się. Dawno nie miałem wakacji. Wybacz, pocztówek też
nie będę chwilowo wysyłał...
- Dlaczego ten notes jest taki ważny? - zapytałem. - Co w nim jest?
- Nie wiem. Może to wzory pozwalające zbudować walizkową bombę
atomową? A może i coś ciekawszego. Einstein zajmował się tak dziwnymi
rzeczami... Pora na mnie - popatrzył na zegarek. - Na wszelki wypadek nie będę
leciał z Warszawy.
Oddalił się szybko. Stałem długo pomiędzy drzewami, wsłuchując się w
zawodzenie wiatru. Wróciłem do samochodu i mimo bardzo późnej, a właściwie
wczesnej pory, wysłałem kilka SMS-ów.
Gdy dotarłem do domu, runąłem do łóżka. Potwornie chciało mi się spać.
***
Gdy zrelacjonowałem nocną rozmowę, pan Tomasz bardzo długo milczał.
- Jest pewna szansa - powiedział wreszcie - ale może się okazać iluzoryczna.
- Zamieniam się w słuch - zapewniłem.
- Zastanów się, jak można poznać treść listu, który wpadł w ręce naszego
wroga.
Zamyśliłem się.
- Jeśli odpadają metody najprostsze...
- To znaczy? - zainteresował się.
- Napaść na ambasadę lub rezydencję ambasadora, porwanie, przekupstwo,
szantaż...
- Faktycznie, „najprostsze” odpadają - zauważył z przekąsem.
- Trzeba dotrzeć jakoś do tajemniczego człowieka, który list sprzedał.
- To może być zupełnie niewykonalne - zastrzegł się. - Domy aukcyjne są jak
banki. Ochrona klienta, ścisła tajemnica... Czasem utrudnia to śledztwa...
- W takim razie widzę inną możliwość. Trzeba odszukać list Alberta Einsteina
do Skłodowskiej i z treści wydedukować jej odpowiedź, a przynajmniej wachlarz
poruszanych zagadnień.
- Dobrze. Masz jeszcze jakiś pomysł?
- Znaleźć ich późniejszą korespondencję, przejrzeć i ocenić, czy nie wrócili w
listach do tego tajemniczego tematu - błysnąłem pomysłem.
- Brawo. Jakie jeszcze są możliwości?
- Jeszcze... - zafrasowałem się. - A może pamiętniki Skłodowskiej i Einsteina?
Tam mogą być jakieś odniesienia. Trzeba przejrzeć ich dzienniki i zbadać wpisy
sąsiadujące z tą datą...
27
- Einstein spalił swój dziennik i większość notatek na parę miesięcy przed
śmiercią - powiedział poważnie szef. - Skłodowska zarzuciła pisanie dziennika
mniej więcej dwa lata po śmierci męża, Piotra. Wtedy też po raz pierwszy
spotkała Alberta Einsteina.
- To mamy pecha - zadumałem się. - Zaraz, a gdyby tak... - podniosłem wzrok
na pana Tomasza.
W jego oczach lśniły figlarne iskierki. Byłem gotów iść o zakład, że myślał
dokładnie o tym samym co ja.
- Właśnie, Pawle - zachęcił mnie. - Jaki jest twój najlepszy pomysł?
- Nie trzeba szukać poszlak...
Potrząsnąłem wyjętymi z teczki listami noblistki.
- Te dwa są o miesiąc i dwa tygodnie wcześniejsze niż ten, który wpadł w ręce
rosyjskiego wywiadu. Oba zostały napisane na takim samym papierze. Sądząc po
śladach nożyczek u góry strony...
- Wyrwano je z bloku listowego, a potem dla zachowania elegancji odcięto
pasek z perforacją - dokończył.
- Używała bloku listowego. Zapewne był dość gruby i posłużył do sporządzenia
pięćdziesięciu - sześćdziesięciu listów. Zatem...
- Zatem należy znaleźć kolejny list Skłodowskiej Ten napisany, powiedzmy,
dzień później. Używała nowomodnego wówczas długopisu. Mocno dociskała go
do papieru...
- Zatem wystarczy sfotografować kartkę pod odpowiednim kątem i będzie
widać na niej ślady, które odbiły się, gdy pisała wcześniejszy list. Wgłębienia... Z
nich odczytamy jego treść.
- Brawo. Moja szkoła - pochwalił. - Oczywiście twoje wcześniejsze propozycje
też weźmiemy pod uwagę...
- Tylko gdzie tego listu szukać? Francuzi dali panu wszystkie, jakie mieli?
- Nie, tylko kilka sztuk. Ale to nie problem sprawdzić, jakie daty widnieją na
tych przechowywanych w Paryżu... - siadł do komputera, załogował się do
systemu i zaczął pospiesznie pisać list.
- Zastanówmy się - spacerowałem nerwowo po pokoju. - List do Einsteina
napisała przebywając w Warszawie. Co mogła tu robić właśnie wtedy, w 1932
roku?
Wyjąłem z półki encyklopedię i przejrzałem ją.
- To było dzień po otwarciu Instytutu Radowego na Ochocie - powiedziałem
odkrywczo. - A zatem wcześniej napisała pewnie sporo listów z zaproszeniami do
przyjaciół, znajomych, współpracowników... Co zatem robi dzień później?
- Może pisze sprawozdania z uroczystości do tych, którzy nie mieli okazji lub
możliwości przybyć - zauważył. - Wysłałem meila. Za kilka godzin powinna być
podpowiedz...
- Może napisała do córki?
- Obie były obecne na uroczystościach w Warszawie - pokazał mi fotografię
wpiętą w skoroszyt.
28
Zdjęcie wielokrotnie reprodukowane w książkach. Kilkanaście osób na
schodkach budynku...
- Do licha - westchnąłem. - Gdybyśmy wiedzieli, kto tu stoi...
- Po drugiej stronie jest opisane.
Wyjąłem je z ochronnej folii i odwróciłem. Faktycznie. Drobne, kobiece pismo.
- Obie córki, siostra z mężem... Ale dalej są dwa znaki zapytania... To nie ona
opisała, tylko ktoś później...
Odwróciłem kartonik i popatrzyłem na fotografię. Obok noblistki stali dwaj
mężczyźni. Jeden - staruszek z długą brodą, podobny do świętego Mikołaja, drugi
- młodszy, o zawadiacko podkręconych wąsach.
Szef z roztargnieniem spojrzał na zdjęcie. Nagle poczułem, jak z całej siły
zacisnął palce na moim ramieniu.
- A niech mnie! - syknął.
- Co się stało?
- Zrób powiększenie.
Rzuciłem fotografię na płytę skanera. Po chwili pojawiła się na ekranie
monitora. Powiększyłem. Była bardzo dobrej jakości, pewnie dla jej wykonania
użyto jeszcze szklanej kliszy... Powiększenie... Wyszło ziarno, ale twarze dwu
mężczyzn wypełniły cały ekran.
- Skąd ja znam tego gościa? - patrzyłem w zadumie na staruszka z brodą.
- Oczywiście, że znasz...
Pan Samochodzik podskoczył do szafy, wyciągnął na oślep teczkę z
materiałami jednej z wcześniejszych spraw i przekartkowawszy zawartość, rzucił
przede mnie kserokopię starego zdjęcia. Przedstawiało niewątpliwie tego samego
człowieka. Tylko brodę miał uciętą ramką fotografii.
- Inżynier Franciszek Rychnowski ze Lwowa - zidentyfikowałem.
- Zgadza się.
- A ten drugi?
- Jego twarz też wydaje mi się znajoma - powiedział. - Tylko nie pamiętam...
Ale gdzieś go już widziałem.
W zadumie przesunąłem myszką obraz i naraz drgnąłem.
- Niech pan spojrzy - szepnąłem.
Wbił wzrok w ekran. Noblistka stała uśmiechając się lekko. Spoglądała prosto
w obiektyw aparatu, który przed osiemdziesięciu laty uwiecznił tę chwilę dla
przyszłych pokoleń. Patrzyła prosto na mnie, jakby chciała zajrzeć w oczy
przyszłym pokoleniom. Na jej twarzy malowały się jednak powaga i troska.
Lekko pochyliła ramiona, jakby nagle obarczono ją ciężarem, którego nie mogła
udźwignąć. Jej dłoń w koronkowej rękawiczce, wiedziałem, że nosiła je by ukryć
oparzenia wywołane solami radu, trzymała coś podłużnego. Palce zaciskały się z
całej siły.
- Notes - szepnął pan Tomasz. - Tylko popatrz. Czy to możliwe?
- Sądzi pan, że to brązowy notes Alberta Einsteina? - zdumiałem się.
- Jestem tego pewien. Zobacz, jak kurczowo go trzyma... Jakby się bała
29
wypuścić...
- A zatem jesteśmy ciągle na tropie - powiedziałem. - Wiemy, że miała go w
ręce w dniu otwarcia Instytutu Radowego. Tylko co zrobiła z nim później?
- Pawle, zobacz, kto stoi koło niej. Genialny inżynier Rychnowski. Pasuje jak
pięść do nosa... Ten człowiek nie był fizykiem, nie zajmował się radem, w tym
czasie ścigano go za prowadzenie pokątnej praktyki paramedycznej...
Wyobraźmy sobie sytuację: Skłodowska dostaje notes od Einsteina. Pisze do
niego list... Wysyła. Już następnego dnia fotografują ją z notesem w ręku w
towarzystwie inżyniera.
- Sądzi pan, że Einstein opracował jakiś schemat, Maria nie była w stanie sama
tego ugryźć, więc poprosiła Rychnowskiego o pomoc?
- Nie wiem.
Usiadł w fotelu i zabębnił palcami po stole.
- Pawle - odezwał się wreszcie. - Musimy działać po kolei. Po pierwsze, ten
przeklęty list numer dwa. Po drugie, późniejsza korespondencja. Po trzecie, prace
Rychnowskiego. Po czwarte - zamyślił się - trzeba się przejechać do Instytutu
Radowego. Tam przejrzeć ich księgi pamiątkowe i wydawnictwa. To tylko jedno
zdjęcie z uroczystości otwarcia. Może jest ich więcej.
- Liczy pan, że na którymś zobaczymy na przykład zarejestrowaną przypadkiem
scenę, jak wręcza komuś notes...
- Takie przypadki są skrajnie mało prawdopodobne... ale kto wie? Trzeba
przejrzeć wszystko. Może ustalimy, kogo nie było...
- Jaka kolejność zadań?
- Biegnij do Instytutu Radowego. Przeryj ich archiwum. I melduj, co
znalazłeś...
30
ROZDZIAŁ PIĄTY
ARCHIWUM INSTYTUTU RADOWEGO • KOLEKCJA AUTOGRAFÓW • WILLA NA OCHOCIE • ZAGINIONA DZIEWCZYNA • W
PUŁAPCE
Archiwalia Instytutu Radowego cudem przetrwały powstanie warszawskie. Po
wojnie, gdy przekształcono go w przychodnię, leżały przez długi okres czasu na
strychu. Dopiero przed kilkunastu laty ktoś litościwie pozbierał je, odkurzył i
posegregowawszy, umieścił w dużej, blaszanej szafie. Kilka ciekawszych
papierów wzbogaciło ekspozycję w salkach wystawowych na parterze. Te mniej
ciekawe znowu zaczął pokrywać kurz...
- Nie wiedziałem, że macie tu takie skarby - powiedziałem przeglądając
pobieżnie zawartość kolejnych skoroszytów...
- Jakie tam skarby? - machnął ręką archiwista. - Wszystko, co ciekawe,
zabraliśmy na wystawę...
Może miał rację, ale i tak to, co leżało przede mną, miało swoją wartość...
Teczka pełna wycinków z przedwojennych gazet. Dziesiątki artykułów
opisujących uroczystość otwarcia Instytutu Radowego. Zdjęcia prasowe z
kolorowych tygodników... Maria Skłodowska-Curie z Józefem Piłsudskim, z
prezydentem Ignacym Mościckim, jacyś oficjele, przystrojona kwiatami
bryczka... Rychnowski pojawił się na jeszcze jednej fotografii. Zbadałem ją
milimetr po milimetrze, posługując się silnym szkłem powiększającym.
Liczyłem, że może dostrzegę notatnik wystający mu z kieszeni, ale los nie był aż
tak łaskawy. Inżynier stał koło wysokiego mężczyzny w wojskowym mundurze.
A może... Wyjąłem z kieszeni mały cyfrowy aparat fotograficzny i skopiowałem
zdjęcie. Grzebałem przez dłuższą chwilę w jakichś biuletynach naukowych,
wydawanych przez instytut, a potem nagle zamarłem. Kilka kartek maszynopisu.
Pożółkły, łamliwy papier, czarny tusz, który z czasem przybrał barwę
ciemnowiśniową...
- Korespondencja Marii Skłodowskiej-Curie w polskich zbiorach archiwalnych.
Analiza zawartości - przeczytałem z niedowierzaniem.
Wyglądało mi to na początek pracy naukowej, może jakiegoś przedwojennego
uczonego lub studenta... Brakowało nazwiska autora oraz zakończenia...
Przeryłem szafę bardzo dokładnie, nie znalazłem jednak nic więcej. Odbiłem na
ksero te stroniczki i opuściłem archiwum. Pracownik z niejaką ulgą zamknął za
mną drzwi. Nie wracałem jednak do ministerstwa. Poszedłem uliczką, przeciąłem
ulicę Żwirki i Wigury i przez Pola Mokotowskie dotarłem do szarego budynku
Biblioteki Narodowej. W czytelni humanistycznej, w księgozbiorze podręcznym
stał dwutomowy album poświecony Polskiej Organizacji Wojskowej i Legionom
Pilsudskiego. Kartkowałem go, aż znalazłem interesujące mnie zdjęcie. Porównałem na tym na wyświetlaczu mojego aparatu cyfrowego. Nie było wątpliwości.
31
***
- Nareszcie jesteś - szef wyraźnie ucieszył się na mój widok. - Jest odpowiedź z
Francji. Niestety, w ogóle nie mają korespondencji z tego okresu.
- Rychnowski to prawdopodobnie fałszywy trop - oznajmiłem. - Człowiek na
zdjęciu obok niego to pułkownik Bodaszewski. Rychnowski wyleczył go z
nowotworu oka. Pułkownik był naświetlany także w Paryżu, w tamtejszym
Instytucie Radowym.
- Sądzisz, że zaprosił inżyniera, żeby poznać go ze Skłodowską? - pan Tomasz
spojrzał na mnie bystro.
- Niewykluczone. A może sądził, że Rychnowskiemu sprawi przyjemność
obejrzenie nowego Instytutu Radowego i jego pracowni? Tak czy inaczej, sądzę,
że to przypadek.
- Rozumiem. Czy notatnik pojawia się jeszcze na jakimś zdjęciu z uroczystości
otwarcia?
- Nie.
- A może kiedy się przestaje pojawiać? To znaczy, czy możesz określić
moment, w którym Skłodowska się go pozbyła?
- Trudno powiedzieć, ale na dwóch fotografiach widać jej torebkę przerzuconą
przez ramię. Mógł się w niej zmieścić. Mogła go komuś oddać albo schować do
torby.
- Skoro wyjęła notatnik, to znaczy, że komuś pokazywała - zauważył.
- Ciekawe... Dużo bym dał, żeby sobie przypomnieć, kim był ten mężczyzna z
wąsikami.
- Szefie, wracamy do sprawy listu - powiedziałem z radością. - Niech pan
spojrzy, co mam... - Położyłem przed nim kserokopię spisu korespondencji
- Pawle, jesteś geniuszem! - wykrzyknął, a potem zagłębił się w lekturze.
Uruchomiłem komputer i przestudiowałem odpowiedzi na zapytanie pana
Tomasza. Żaden z potomków Skłodowskiej nie miał w swoich zbiorach listu
prababki z 1932 roku...
- Ten chyba pasuje - zauważył szef. - List do Ludwika Szota. Napisała go trzy
dni później niż ten do Alberta Einsteina...
- Kim był ten Ludwik Szot? - zdumiałem się.
Szef gestem wskazał mi półkę zastawioną opasłymi tomiskami. „Polski słownik
biograficzny” - wielotomowa encyklopedia zawierająca biogramy wybitnych
Polaków od średniowiecza do współczesności... Kartkowałem przez chwilę i
rozczarowany wzruszyłem ramionami.
- Nie ma tu nikogo takiego...
- Szkoda - westchnął. - W chwili, gdy przygotowywano spis, który przyniosłeś,
list znajdował się w prywatnej kolekcji autografów Gabrieli Gryniewskiej.
Odruchowo sięgnąłem po kolejny tom słownika.
- Czekaj, tu jest adres - powiedział. - Ulica Prokuratorska... - podał numer
domu.
- To na Ochocie - stwierdziłem.
32
- Kilka starych, przedwojennych willi. W niektórych ludzie mieszkają od
pokoleń, w innych nie.
- Jedziemy to sprawdzić?
Kiwnął poważnie głową i wstał z krzesła.
- Siedemnasta. O tej porze ktoś powinien być w domu...
Wsiedliśmy do Rosynanta i ruszyliśmy. Korki były upiorne. Krakowskie
Przedmieście praktycznie stanęło zablokowane przez samochody i autobusy.
Zakręciłem w Świętokrzyską i tu utknąłem na amen. Korek gigant, rzeka
trąbiących aut posuwająca się do przodu w żałosnym tempie...
- Właśnie wtedy, gdy nam się spieszy - westchnąłem.
- Oj, nie przesadzaj - machnął ręką. - Najwyżej będziemy na miejscu godzinę
później... Nic się nie stanie.
- Wiem, ale rozpala mnie żądza czynu... Co zrobimy, jeśli się okaże, że
potomkowie tej Gryniewskiej już tam nie mieszkają?
- Zapytamy, dokąd się wyprowadzili. Jeśli właściciel nie będzie wiedział,
zbadamy księgi meldunkowe. Może być problem, wojna nie oszczędzała starych
warszawskich rodów, ale liczę na przysłowiowy łut szczęścia...
Znowu udało nam się podjechać kawałek do przodu. Marszałkowska okazała
się prawie pusta. Zakręciłem i pognałem do przodu. Przeskoczyłem skrzyżowanie
z Alejami Jerozolimskimi i z placu Konstytucji zakręciłem w Koszykową. Kilka
minut później szczęście mnie opuściło. Aleja Niepodległości była zakorkowana.
Przedarcie się prze nią trwało równy kwadrans. Znowu pusty odcinek, zakręciłem
w bok, Filtrowa, Gmach Najwyższej Izby Kontroli i wreszcie interesująca nas
uliczka, zabudowana przedwojennymi willami. W poprzek ulicy stał
zaparkowany samochód. Blokował przejazd.
- Może go trochę popchnąć i zmieścimy się obok na chodniku - zasugerował
szef.
- Dobry pomysł...
Wysiadłem i obszedłem zawalidrogę. Wbiłem dłonie w klapę bagażnika i
spróbowałem pchnąć. Ani drgnął... Drań, który go tak ustawił, musiał zaciągnąć
hamulec ręczny.
- Hej, panie, co pan wyrabia z moim samochodem? - z furtki najbliższego domu
wyskoczył jakiś mężczyzna w garniturze.
- Toruję sobie przejazd - oświadczyłem ze złością. - Ustawił go pan tak, że w
zasadzie powinienem zadzwonić po straż miejską...
- Ja go tak ustawiłem? - zdumiał się człowiek. - Patrzę przez okno, a pan go
holuje na środek ulicy!
- Myli się pan. Stał na środku, a mój pracownik go spycha na pobocze wmieszał się szef.
- Wolne żarty - obruszył się człowiek w garniturze.
- Sam pan zobaczy - warknąłem. - Ma zaciągnięty hamulec. Jak niby miałbym
go tu ustawić?!
Człowiek spojrzał na mnie podejrzliwie.
33
- Co za diabeł? - mruknął. - Dobrze wam z oczu patrzy. Pewnie głupi dowcip
jakichś gnojków...
Wsiadł do wozu i odpaliwszy silnik zjechał nam z drogi. Ruszyłem uliczką.
- To chyba tamten dom... - wskazał dłonią szef.
W tej chwil i spod furtki wystartował z piskiem opon sportowy mercedes.
- Oho! - uniosłem brwi.
- Za nim, gaz do dechy!
Pojazd objechał kwartał domów. Kierowca w wąskich zaułkach zastawionych
pojazdami rozwinął zdecydowanie niedozwoloną szybkość. Błyskawicznie
wypadł na Filtrową i pomknął do przodu.
- Za nim! - ponownie krzyknął szef, ale ja już zawracałem.
- To dwuosobowy! Wspólnik tego palanta został w willi, licząc, że ten nas
odciągnie!
Minutę później zatrzymałem się z piskiem hamulców pod furtką. Dom
wyglądał jak wymarły. Pusty, ciemno w oknach...
- Lepiej niech pan zostanie w wozie - powiedziałem. - On może tam jeszcze
być...
- Trenowałem judo - przypomniał. - Nie rób ze mnie zniedołężniałego starca!
Furtka zabezpieczona była domofonem, ale zamek został uszkodzony.
Mikroskopijny ogródek. Spojrzałem wokoło. Piętrowy dom stojący w szeregu
bliźniaczo podobnych budynków. Po drugiej stronie ulicy identyczny szereg. Pisk
opon z pewnością zainteresował kogoś z sąsiadów. Czułem spojrzenia zza
firanek.
- Zadzwońmy po policję - zasugerowałem. - Przynajmniej nie posądzą nas o
włamanie...
Drzwi domu wydawały się zamknięte na głucho, ale gdy nacisnąłem łokciem
klamkę, ustąpiły. Nic dziwnego, nie miały zamków. W drewnie ziały dwie
dziury.
- U la la - mruknął szef, oglądając resztki zamka. Schodki i próg były
przyprószone srebrzystym pyłem.
- Ktoś użył strzelby gładkolufowej i nabojów wypełnionych sproszkowanym
ołowiem - oceniłem. - Strzelba była wyposażona w tłumik, inaczej poderwaliby
na nogi całą okolicę...
Wyjąłem pistolet gazowy, a Pan Samochodzik z ociąganiem wydobył swój.
Odbezpieczyliśmy jednocześnie.
- Raz, dwa, trzy - policzyłem i pchnąłem drzwi.
Po lewej stronie schodki na piętro, puste i ciche. Kuchnia, naprzeciw nas krótki
korytarz i przeszklone drzwi prowadzące zapewne do salonu. Pan Tomasz
wskazał lufą schody. Kiwnąłem głową. Porozumieliśmy się bez słów. Popilnuje,
aby przestępca, jeśli ukrył się na piętrze, nie zdołał uciec... Zlustrowałem
kuchnię. Pusta. Żadnego zakamarka, gdzie można by się przyczaić. A zatem
naprzód. Pchnąłem drzwi. Faktycznie salon. Pośrodku, przywiązany do solidnego
dębowego fotela, siedział mężczyzna w moim mniej więcej wieku. Dres adidasa z
34
czterema paskami, adidasy na nogach...
Zakneblowano go sporą ilością plastra. Czy przestępca krył się gdzieś w tym
pomieszczeniu? Nasze spojrzenia spotkały się. Pokazałem związanemu
legitymację ministerstwa. Z daleka mogła wyglądać jak policyjna.
Pokręcił głową. Ostrzegał mnie przed przekroczeniem progu, sygnalizował
niebezpieczeństwo? Napastnik mógł go trzymać na muszce...
Wskoczyłem omiatając lufą wszystkie kąty. Pusto. I tylko potworny bałagan...
Porzucona pojedyncza baletka, pęknięta ramka do robótek ręcznych, kłębek
potoczył się po podłodze... Jakieś damskie fatalaszki wywalone z bieliźniarki...
Uchylone okna na taras. Mały ogródek oddzielony siatką od ulicy. Związany
wskazał drzwi głową.
Odkneblowałem go.
- Uff... - odetchnął. - Kim pan jest? Z policji?
- Z Ministerstwa Kultury i Sztuki - wyjaśniłem. - Policja już tu jedzie dodałem, widząc jego kompletnie zbaraniałą minę. - Żaden nie został na piętrze?
- Nie wiem...
Rozciąłem mu częściowo więzy i wręczyłem nóż. Wyminąłem szefa i szybko
sprawdziłem dwa pokoje na poddaszu. Pusto.
- Jechaliśmy do pana zadać kilka pytań - powiedziałem do uwolnionego, który
kontemplował totalny bałagan panujący w pokoju.
Dresiarz był jeszcze ciągle mocno skołowany.
- Czym mogę służyć? - wykrztusił wreszcie.
- Co się stało z właścicielką tego mieszkania, panią Genowefą Gryniewską?
- A, to moja prababka - wyjaśnił. - Będzie ze trzydzieści lat jak pochowana...
Zaś co do jej kolekcji rękopisów, wyjaśniłem już tym dwom typkom, że wszystko
spłonęło w powstaniu, razem z domem... Po wojnie tu były wypalone ruiny.
Dziesięć lat remontowali... Żadnego listu Skłodowskiej do jakiegoś Szkota na
oczy nigdy nie widziałem...
- Szota - poprawił szef odruchowo.
Właściciel spojrzał na nas zupełnie dzikim wzrokiem.
- Wy też jesteście z tej bandy - cofnął się o krok. - Najpierw tortury, a teraz po
dobroci?
- Spokojnie, człowieku - uścisnąłem go za ramię. - Nie mamy z nimi nic
wspólnego poza faktem, że szukamy tego samego strzępu papieru...
- Nic nie ocalało - pokręcił głową zrezygnowany.
W tym momencie przed dom zajechał radiowóz policji. Na posterunku zeszło
nam do dwudziestej drugiej. Wypełnianie formularzy, protokół, zeznania, odciski
palców... Wreszcie byliśmy wolni. Gryniewski nie był w stanie powiedzieć nic
ciekawego. Akurat drzemał przed telewizorem, jak wyłamali drzwi, wywlekli go
z łóżka i przywiązali do fotela. Potem jeden bił go i straszył pistoletem, żądając
natychmiastowego wydania kolekcji rękopisów prababki, drugi metodycznie
demolował mieszkanie, najwyraźniej usiłując na własną rękę odnaleźć papiery.
Ten z pistoletem mówił nieźle po polsku, ale z akcentem, który pechowemu
35
gospodarzowi wydawał się francuski. Drugi nie odzywał się, potem w ogóle
zniknął. Chwilę później jeniec usłyszał pisk opon - prawdopodobnie wtedy, gdy
usunęliśmy samochód blokujący ulicę i podjeżdżaliśmy pod dom. Przesłuchujący
wyjrzał i stwierdziwszy, że pojechaliśmy za mercedesem, zaczął od nowa groźby,
dla większego efektu przerywane strzałami w sufit i ściany. Potem zadzwonił mu
w kieszeni telefon, wspólnik ostrzegł go widać, że zawracamy. Wtedy obiecał, że
jeszcze wróci i uciekł przez ogródek...
- Wygląda mi na to - mruknąłem - że trzecia grupa usiłuje się wcisnąć na drugie
miejsce...
- Wyjaśnij mi to - zażądał pan Tomasz.
- To proste. Pamięta pan moją teorię? Dwa wywiady ostro konkurują między
sobą w nadziei dorwania się do notesu. To ich przedstawiciele starli się w
Sztokholmie na aukcji. Jeden, prawdopodobnie rosyjski, zdobył list. Drudzy
zostali na lodzie, ale liczą, że to my ich doprowadzimy do rozwiązania...
- Jakim cudem namierzyli ten dom?
- To bardzo proste. Podsłuchali naszą rozmowę w biurze i przedarli się przez
miasto nieco szybciej. Zaskoczyliśmy ich poniekąd na gorącym uczynku.
- Tak czy inaczej, nie skorzystali na tym... Drugi list nie istnieje...
- Sądzi pan, że ten człowiek powiedział prawdę?
- A myślisz, że kłamał?
- Nie jestem pewien... Ale w jego opowieści coś mi się nie zgadza. Twierdzi, że
zaskoczyli go, gdy spał...
- Tak właśnie powiedział.
- W mieszkaniu było ciepło. Spał w dresie? Poza tym chwili, gdy go
uwalniałem, miał buty na nogach.
- Ja tam się na tych nowych modach nie znam. Może tacy w dresach z czterema
paskami sypiają w butach - zażartował szef. - A tak poważnie mówiąc, faktycznie
coś tu nie gra... Co robimy?
- Chyba z braku bardziej aktualnych tropów przyjrzę się dokładnie temu
domowi... I jego gospodarzowi w dresiku. Jest jeszcze coś...
- Podsłuch, wiem, trzeba będzie zlikwidować.
- To też, ale... Skąd wzięli się ci, którzy go maltretowali? Mieli nad nami pół
godziny przewagi, a to znaczy, że mają metę gdzieś bardzo blisko. Na Ochocie.
- Zaraz, przecież musieli nas podsłuchać... Nie, faktycznie. Jedna grupa
podsłuchuje, druga, nazwijmy to operacyjna, dopada gościa... Ciekawe.
- Zobaczymy, czy nie zechcą tam wrócić... - mruknąłem. - Mogą liczyć na to, że
jednak coś znajdą...
- A zatem obserwacja?
- Owszem. I jeszcze jedno: gdzie jest dziewczyna?
- Dziewczyna? - spojrzał na mnie nieco zdezorientowany.
- Te rzeczy w salonie. Nie sądzę, żeby ten dresiarz biegał w baletkach, ubierał
się w koronkową bieliznę, a dla zabicia czasu robił na drutach...
- Może po prostu nie było jej w domu? Wraca później...
36
- Więc może trzeba złożyć jej wizytę?
Przymknął oczy. Wiedziałem, że odtwarza z pamięci obraz mieszkania.
- Masz rację - przyznał - wyglądało jak zamieszkane przez kobietę. Żadnych
śladów mężczyzny, może z wyjątkiem pilota do telewizora - uśmiechnął się
lekko.
Zawróciłem bez słowa i podjechałem z powrotem pod posterunek. Wszedłem.
Dyżurny, który odbierał nasze zeznania, chyba właśnie miał zdać służbę.
- O - powiedział na nasz widok z pewnym znużeniem. - Czym mogę służyć?
Przypomnieli sobie panowie coś jeszcze?
- Ten Gryniewski jeszcze tu jest? - zapytałem.
- Nie, wyszedł kwadrans temu... Coś się stało? Jeśli chcą go panowie jeszcze
pomęczyć, to pewnie pojechał do domu. Wspominał, że musi zamówić ślusarza,
żeby wstawił mu nowe drzwi...
- Podał do protokołu imię i nazwisko - bardziej stwierdziłem, niż zapytałem.
- Owszem.
- Czy został wylegitymowany?
- Tak się zazwyczaj robi, ale w tym zamieszaniu nie zabrał dokumentów, podał
nam za to swój numer PESEL. Do protokołu to wystarczy...
- Mam małą prośbę. Panowie mogą przez swoją wewnętrzną sieć komputerową
sprawdzić, czy taki numer odpowiada innym danym?
- Tak, ale to wolno tylko nam - zastrzegł. - To dane osobowe, chronione
prawem.
- O rany - mruknąłem rozczarowany. - Nie, nie chcemy wiedzieć, czyj jest i
jakie to cyfry, niech pan tylko sprawdzi, czy ten numer należy go Gryniewskiego.
Policjant wystukał na komputerze cyferki. Spojrzał na ekran i jego twarz
wydłużyła się.
- Skąd pan wiedział? - jęknął.
- A zatem... - wpadłem mu w słowo.
- Podał lipny numer. W ogóle nie ma takiego w ewidencji...
***
Dwadzieścia minut później podjechałem pod dom na Ochocie. Drzwi
zabezpieczone przez policyjnych techników znowu wyłamano. Tajemniczy
włamywacze widać bardzo liczyli na jakieś łupy... Przeszedłem się po pustym
wnętrzu, świecąc latarką po kątach. Zajrzałem do piwnicy i długą chwilę
kontemplowałem wielkie dziury wygrzebane w podłodze... Pusto. W salonie
znalazłem album ze zdjęciami. Na kilku z nich widniała ta sama ciemnowłosa
dziewczyna, licząca sobie może dwadzieścia lat. Na zdjęciu klasowym, chyba
zrobionym z okazji matury, znalazłem po drugiej stronie adnotację: Magdzie
Gryniewskiej na pamiątkę. Pod spodem widniało dwadzieścia podpisów.
Gdzie podziała się właścicielka tego mieszkania?
- Znajdziemy ją - powiedziałem do pustych ścian.
Cichy, pusty, cudzy dom, przesiąknięty setką obcych woni. Zapach stęchlizny,
starego drewna, kurzu... Absolutna cisza. Uniosłem klapę na strych i zręcznie
podciągnąłem się na górę. Zapaliłem na chwilę latarkę punktową. Zagracone wnętrze,
37
gruba warstwa kurzu. Ludzie, którzy zdemolowali pokoje na parterze i piętrze, nie
zdążyli dotrzeć tu przede mną. Podszedłem do ściany działowej i spokojnie
zarysowałem ją nożem. Pod szarą ze starości warstwą wapna błysnął błękit. Głębiej
był tynk. Wyryłem w nim dziurę, odsłaniając cegły.
- Co jak co, ale ten dom wcale się nie palił - mruknąłem.
Na co liczyłem? Na znalezienie warstwy okopceń na tynku lub pod spodem,
uszkodzeń cegieł spowodowanych wysoką temperaturą. Także więźba dachowa
wyglądała na przedwojenną. Czy wśród tych szpargałów mogłem liczyć na
odnalezienie listu z przedwojennej kolekcji? Spokojnie i metodycznie badałem pudło
po pudle. Szpargały, stare ubrania, przedwojenne gazety i wszelakie śmieci. Nic, na
czym można by choć zaczepić oko.
Na dole skrzypnęły drzwi. A zatem przeczucie mnie nie myliło. Zagadkowi
włamywacze powrócili, by zbadać pozostałą część domu. Pistolet miałem
odbezpieczony. Przyczaiłem się za starą szafą i czekałem. Kroki piętro niżej.
Dwóch... Poczułem szybsze bicie serca. Klapa uniosła się. zamajaczyła ręka z latarką,
po chwili na strych wdrapali się dwaj młodzi, wysportowani mężczyźni. Nie byłem
pewien, ale wydawało mi się, że jeden z nich mógł być kierowcą sportowego
mercedesa, który uciekł wtedy spod domu. Przyświecając sobie latarkami ruszyli w
stronę stosu pudel. Zrobiłem kilka kroków do przodu i stopą pchnąłem klapę. Upadła
z głuchym hukiem.
Odwrócili się przestraszeni, ale ja już trzymałem w jednej ręce silny reflektor, a w
drugiej pistolet. Wyglądał na tyle podobnie do prawdziwej spluwy, że chyba się
nabrali.
- Witam panów - powiedziałem po angielsku. - Z kim mam przyjemność?
- Meszit - wyrwało się jednemu.
- Gdzie jest dziewczyna? - zapytałem. - Coście z nią zrobili?
- Jest w bezpiecznym miejscu. Nie zrobiliśmy jej krzywdy - odezwał się po polsku
ten wyższy. - Ale posiedzi, aż sobie przypomni pewną informację... A pan, panie
Daniec, niech nam nie wchodzi w drogę.
- Jasne - warknąłem. - Bardzo jestem ciekaw, kto właściwie was nasłał... A teraz
posłuchajcie uważnie. Położycie się grzecznie na podłodze. Ręce na kark. Żadnych
gwałtownych ruchów.
Wykonali posłusznie moje polecenie. Założyłem im kajdanki. Sprawdziłem
kieszenie. Poza dwoma pistoletami i zapasową latarką nie mieli przy sobie nic. Nawet
zużytego biletu.
- Co wy, jesteście robotami? - zdenerwowałem się. - Każdy nosi w kieszeni jakieś
śmieci...
Niższy tylko prychnął pogardliwie.
- Zaraz ściągnę tu odpowiednich ludzi, którzy pomogą wam wyjaśnić parę palących
problemów prawnych z zakresu włamań i porwań. Chyba że wolicie wszystko
wyśpiewać mnie?
- Ależ dzwoń sobie choćby do samego diabla - powiedział wyższy. Wyjąłem z
kieszeni telefon komórkowy i już miałem wystukać numer, gdy ze zdumieniem
spostrzegłem, że nie łapie pola. Byłem na strychu, w samym środku Warszawy.
Musiałem mieć zasięg. A tymczasem nie było go. Ani jednej kreski.
38
- Do licha! - zdenerwowałem się.
- Zainstalowaliśmy zagłuszarkę - pochwalił się niższy. - A nasi kumple, jeśli się
szybko nie zameldujemy, będą wiedzieli, gdzie nas szukać...
Zapadło milczenie. Co robić? Zaraz, przecież... tak, na parterze był telefon.
Stacjonarny, tego nie zagłuszą. Nie mogę ich spuścić z oczu, to zapewne fachowcy i
uwolnienie się z kajdanek zajmie im mniej czasu niż mnie wykręcenie numeru...
Zmusić ich, żeby zeszli na dół? Teoretycznie wykonalne, tylko że musieliby skakać
od klapy w dół. Ze skutymi na plecach rękami będzie to trudne...
- Poczekajcie tu chwilę - przykazałem surowo.
Zabrałem ich spluwy i zeskoczyłem na dół. Ruszyłem w stronę schodów i nagle
usłyszałem trzaśniecie drzwi i tupot kilkunastu stóp. Na dole zapaliło się światło.
- Przeryjcie cały dom, centymetr po centymetrze - ktoś wydał dyspozycję po
francusku. - Ci dwaj muszą gdzieś tu być. Jak im pojedziemy pilnikiem po zębach, to
powiedzą, gdzie jest dziewczyna... Zerwijcie tynki, może papiery są jeszcze w tym
domu...
Głos wydawał mi się znajomy. Wychyliłem się przez poręcz schodów. Na parterze
przy drzwiach stał młodzieniec w dresie, fałszywy Gyniewski. Usłyszał widać
skrzypnięcie pod moją stopą, bo poderwał głowę. Nasze spojrzenia na chwilę się
spotkały. Wyrwał spod kurtki spluwę. Szarpnąłem się w tył. Trzy kule przyozdobiły
sufit. Podskoczyłem do klapy na strych i wdrapałem się tam pospiesznie.
Zatrzasnąłem i z wysiłkiem przesunąłem na nią starą szafę. Obaj ciemnowłosi leżeli
tak, jak ich zostawiłem, ale sądzę, że przez cały czas, gdy byłem na dole, majstrowali
przy kajdankach.
- Francuzi? - zapytał jeden z nich.
- W każdym razie mówią w tym języku - mruknąłem. - Zdaje się, że też są
zainteresowani losem uroczej właścicielki tego domu. Ale coś mi się wydaje, że
raczej nie chcą się ze mną dzielić wynikami swoich dociekań...
Kilka głośnych trzasków dobiegających od strony klapy wskazywało, że strzelają do
niej od spodu.
- Uwolnij nas - zaproponował wyższy. - Pomożemy ci odeprzeć oblężenie. Potem
się rozstaniemy.
- Zastanawiam się. Gdybym was zrzucił na dół, to może daliby mi spokój rozważałem. - Pomówmy raczej o dziewczynie.
Klapa i szafa podskoczyły lekko. Chyba uderzono od spodu belką lub czymś
podobnym.
- Nie utrzymasz się - powiedział wyższy.
- Wasza wina - parsknąłem. - Gdybyście nie zagłuszyli mi telefonu, wezwałbym
policję, najlepiej antyterrorystów, i po kłopocie.
- Uwolnij nas - powtórzył niższy. - A my załatwimy ci spotkanie z dziewczyną.
Zobaczysz, że nic jej nie grozi.
- Nie ufam wam.
- Mogę dać słowo honoru - odezwał się jego kompan.
Zabrzmiało to nieoczekiwanie poważnie.
- Dlaczego miałbym wierzyć w pańskie słowo?
Klapa podskoczyła i przez szparę do środka wpadł granat gazowy. W ostatniej
39
chwili odkopnąłem go z powrotem na dół.
- Dajesz słowo?
- Daję - zapewnił uroczyście.
Rozkułem ich. Obaj rzucili się w kąt i wspólnymi siłami przywlekli ciężkie, dębowe
biurko. Postawili je na klapie, a na nim pospiesznie zaczęli układać piramidę skrzynek
i pudeł. Ja też pomogłem, pakując kolejne przedmioty do środka szafy.
- Będzie z ćwierć tony obciążenia - powiedział z zadowoleniem wysoki. - Tego już
nie podniosą.
- Szkoda, że używają tłumików - westchnąłem. - Strzelanina ściągnęłaby tu
policję...
Głuche łomoty świadczyły o tym, że napastnicy nadal próbują podnieść klapę.
- Mogą sobie tak stukać do końca świata - mruknął niski.
W tym momencie rozległ się jeden długi trzask. W powietrzu zawirowały drzazgi,
strzępki materiału i pierza.
- Walą z kałasznikowa, mają naprawdę dobry tłumik - syknął wysoki. - Nie
utrzymamy się...
Kolejna seria rozbiła nadwerężoną przeszkodę. Biurko jednym rogiem ciężko
zapadło się w otwór.
- Trzeba wiać - rzucił niski.
Zdjął but, wydobył z niego bryłę semteksu oraz pudełko z zapalnikami
termometrowymi. Oderwał nieduży kawałek i przylepił do ściany. Wgniótł zapalnik.
Padliśmy na podłogę, zatkaliśmy uszy i otworzyliśmy szeroko usta. Huknęło
zdrowo... Z dziury posypały się cegły. Ładunek wybił otwór na strych sąsiadów.
Przebiegliśmy szybko do kolejnej ściany. Następna detonacja... Za nami długa seria
trzasków, zakończona głośnym łomotem, oznaczała chyba, że wrogowie rozwalili do
końca biurko i szafę. Klapa w podłodze. Obcy dom... Zeskoczyliśmy na dół.
Zbiegliśmy po schodach z hałasem.
Otworzyły się drzwi mieszkania na parterze.
- A co wy za jedni?! - krzyknął jakiś mężczyzna uzbrojony w kawaleryjską szablę.
- Gonią nas szpiedzy, niech się pan schowa - odkrzyknąłem.
Drzwi wejściowe były zamknięte na głucho. Wydobyłem pistolet zabrany tym
dwom i odstrzeliłem zamek. Wybiegliśmy w noc. Uliczka... W tym momencie z
drzwi domu wyskoczyło kilku naszych przeciwników. Wystrzeliłem dwa razy w
powietrze. Miałem nadzieję, że wywołam panikę lub przynajmniej zaalarmuję
sąsiadów, choć człowiek z szablą już pewnie dzwonił gdzie trzeba... Uciekaliśmy
kryjąc się za samochodami, a kule świstały nam nad głowami wybijając szyby i
perforując blachę.
- Jasny gwint! - wysapałem.
Wpadliśmy za róg. Przez chwilę byliśmy bezpieczni. W cieniu koło śmietnika stał
mercedes moich przypadkowych towarzyszy.
- Wskakuj! - polecił wyższy.
- Ale...
- Chciałeś się zobaczyć z Gryniewską. Dałem słowo.
Naraz poczułem, jak ziemia uciekła spod nóg. To niższy zaszedł mnie od tyłu i
przyładował pięścią w potylicę. Osunąłem się w ciemność.
40
ROZDZIAŁ SZÓSTY
ROZMOWA W LOCHU • ODKRYTE FAŁSZERSTWO • KONCEPCJA
• ANTYGRAWITACJA • UNITARNA TEORIA POLA
Ocknąłem się w niezbyt przyjemnym miejscu. Leżałem na ceglanej podłodze.
W powietrzu było wilgotno i pachniało ziemią. Stara piwnica? Otworzyłem oczy.
Półmrok rozjaśniony blaskiem dwóch cmentarnych zniczy. Półkoliście sklepiony
sufit. Stalowa krata z bardzo zardzewiałych prętów. Znicze stały po jej drugiej
stronie. Obok, na wyrwanych z zawiasami drewnianych drzwiach, siedziała
dziewczyna w grubej kurtce z polaru. Za mną - też krata. Loch podzielono na
kilka cel, drzwiczki pospinano kłódkami...
- Dzień dobry, a raczej dobry wieczór - powiedziałem z kurtuazją, widząc, że
popatrzyła na mnie.
- A idź pan do diabła. Nic ze mnie nie wyciśniecie. Nie wiem nic o żadnych
listach.
- Pani Magda Gryniewska? - bardziej stwierdziłem, niż zapytałem.
- A kim pan jest? Konkurentem tej bandy?
- Paweł Daniec - przedstawiłem się. - Detektyw z Ministerstwa Kultury i
Sztuki.
- Nie wierzę panu - odwróciła się do mnie plecami.
- Obawiam się, że zabrali mi legitymację służbową - westchnąłem. - Ale może
wyjaśnię kilka rzeczy...
- Słucham.
-Poszukujemy listu, który Maria Skłodowska-Curie napisała do niejakiego
Szota. List ten znajdował się w posiadaniu pani prababki, Weroniki.
- No i co z tego, kolekcja spłonęła podczas powstania. Razem z całym domem.
A dlaczego ten list jest niby tak ważny?
- Podejrzewamy, że mógł się na nim odcisnąć wcześniejszy - wyjaśniłem. List, w którym Skłodowska szczegółowo opisała miejsce ukrycia notatnika
Alberta Einsteina.
- Nie mogę wam pomóc - prychnęła.
Wyższy szpieg stanął przy kracie.
- Obietnica wypełniona. Pożegnaj się z panią i idziemy.
- Do widzenia - powiedziałem.
Porywacz kazał się odwrócić tyłem i skuł mi ręce kajdankami. Następnie
założył mi na głowę worek i wyprowadził. Kilka schodków w górę, powiew
powietrza, furgonetka. Ulokowałem się na siedzeniu, niewygodnie, bo ręce
miałem skute na plecach. Po kilkunastu minutach jazdy otworzył drzwi i
rozpiąwszy kajdanki pchnął mnie lekko do przodu.
- Do zobaczenia - powiedział przyjaźnie.
Zanim poradziłem sobie z workiem, samochód zniknął w oddali. Stałem koło
stacji metra. Na asfalcie leżały moje dokumenty, portfel i klucze do mieszkania.
41
Była trzecia w nocy. Telefon komórkowy też mi oddali. Zadzwoniłem do szefa i
opisałem swoje ostatnie przeżycia.
- Przyjedź - rozkazał krótko.
Metro już nie chodziło, ale szczęśliwie złapałem nocny autobus. Do placu
Bankowego, kawałek dzielący mnie od Starego Miasta, przebyłem na piechotę.
- Referuj - polecił.
Opowiedziałem dokładnie, co mi się przydarzyło i streściłem przebieg
rozmowy z dziewczyną.
- Coś mi tu nie gra. Skoro ją trzymają, to jednak podejrzewają, że kolekcja
istnieje.
- Problem w tym, że nie wiemy, czy to oni ją trzymają - westchnąłem.
- Przecież...
- Rozmawiałem z nią tylko przez chwilę. Ale przekręciłem imię jej prababki z
Gabrieli na Weronikę. Łyknęła to zupełnie bezrefleksyjnie i uraczyła mnie
legendą o pożarze domu. Tymczasem wcześniej sprawdziłem, że budynek nie był
spalony... Poza tym, czego nie wiedzieli, znalazłem prawdziwe zdjęcia
właścicielki domu. Ta w lochu była podobna, zwłaszcza w półmroku, ale czułem
od początku, że to nie ona. To była mocno zbudowana kobieta, a baletnice są
raczej szczupłe i drobne.
- W co oni grają? - zasępił się. - I kim są?
- Mówili świetnie po polsku - zauważyłem - ale jednemu wyrwało się słowo
„meszit”...
- To żydowskie przekleństwo i to z języka jidysz, a nie z hebrajskiego mruknął.
- Polscy Żydzi na usługach izraelskiego Mosadu? - zasugerowałem.
- A atakowali nas chyba Francuzi?
- Kto to wie?
- To jakaś paranoja. Pierwsza liga to ci, którzy zdobyli list - powiedziałem. Ciekawe, jak go wykorzystali... Do tego my i te dwie grupki, które walczą
między sobą i jednocześnie depczą nam po piętach. Trafiamy na ślad
Gryniewskiej, pojawia się pierwsza ekipa, żydowska, i porywa dziewczynę.
Potem, a właściwie zanim się ulotnili z dziewczyną, wpada śledzący ich Francuz,
który tak udatnie odgrywa Gryniewskiego przed policją... Później ktoś dopada
jego, wiąże i zostawia na krześle....
- Słusznie. Ale sądzę, że było trochę inaczej. Ktoś natrafił na trop Gryniewskiej
wcześniej niż my. Może wczoraj. Może jeszcze dawniej. Porwali ją. Francuz
dowiedział się, dzięki podsłuchowi, o liście. Pojechał tam. Mosad
prawdopodobnie nakrył go kilka minut później - pewnie też nas podsłuchali...
- Nie pokazali mi jej, bo nie mają jej w rękach - mruknąłem. - Ale zrobili
wszystko, żeby mnie utwierdzić w przekonaniu, że trop jest fałszywy. Ani oni,
ani Francuzi nie dorwali dziewczyny... Zatem mają ktoś inny.
- Cztery zespoły. Jeden zdobył list do Einsteina. Drugi porwał Gryniewską, by
zdobyć kolejny list - może po prostu wpadli na ten sam pomysł co my? Grupy
42
trzecia i czwarta trafiły tam, podążając niejako naszym tropem. Trop wydal im się
na tyle obiecujący, że postanowili wyeliminować nas z tej gry, podając fałszywą
informację o pożarze i zniszczeniu kolekcji.
- Upiorny mętlik - westchnąłem. - Zatem Rosjanie mają list, jacyś zagadkowi
wrogowie usiłują zdobyć jego odbitkę na kolejnym, a Żydzi i Francuzi wloką się
w ogonie...
- Nam zaś przypadła zaszczytna piąta pozycja w tym wyścigu. Musimy za
wszelką cenę przechwycić inicjatywę strategiczną... Za późno już, żebyś wracał
do siebie. Fotel jest rozkładany.
Ułożyłem się wygodnie i po kilku minutach zapadłem w sen. Obudziliśmy się o
siódmej rano. Kawa, dwie kanapki.
- Mam pewną koncepcję - powiedziałem przeciągając się.
- Nie tutaj - uniósł ostrzegawczo rękę. - Może być podsłuch.
Do licha, dlaczego sam o tym nie pomyślałem?!
Wyszliśmy na smagany wichrem Rynek Starego Miasta.
- Mogą użyć mikrofonu kierunkowego? - zapytał rozglądając się wokoło.
- Niewykluczone.
- Jeszcze nie mów. Chyba, że to mało istotne...
- Sądzę, że bardzo. Wydaje mi się, że już wiem, co mogło stać się z
notatnikiem.
W naszym ministerstwie znajduje się specjalne podziemne pomieszczenie. W
czasach socjalizmu mieścił się w nim bunkier przeciwatomowy, przewidziany
zapewne dla ministra. Nie ma bardziej zacisznego miejsca, jeśli chce się pogadać.
Zostawiliśmy telefony komórkowe w gabinecie. Sprawdziliśmy kieszenie,
podeszwy butów, guziki. Wreszcie oceniliśmy, że jesteśmy czyści. Zabrałem z
portierni klucze i zeszliśmy na dół. Zatrzasnąłem z hukiem solidne, stalowe
drzwi. Siedliśmy na drewnianej ławce. Na ścianie wisiał spłowiały kalendarz na
rok 1978. Byłem tu wcześniej tylko raz, a pan Tomasz nigdy.
- Niech pan sobie wyobrazi taką sytuację - zacząłem. - Einstein i Skłodowska
spotykają się dość często. Ona mieszka we Francji, on miewa tam wykłady.
Oboje pracują w Międzynarodowej Komisji Współpracy Intelektualnej przy
Lidze Narodów. Gdzieś na początku 1932 roku fizyk wręcza jej swój notatnik.
Skłodowska jedzie do Warszawy na uroczyste otwarcie Instytutu Radowego.
Pociąg, nudna podróż... kartkuje notes. Znajduje w nim wzory. Sprawdza,
przelicza i nagle znajduje to...
- A co konkretnie?
- Jeszcze nie wiem - westchnąłem. - Coś, co wprawia ją w zdumienie. Wiele
widziała, ma Nagrodę Nobla z dziedziny fizyki. Ale to musi być jakaś genialna
myśl, coś w rodzaju słynnego E=mc2. Zafascynowana nie rozstaje się z
notatnikiem. Pojawia się z nim w ręce na otwarciu Instytutu Radowego i...
- Gubi go?
- Nie. Instytut otwarto z wielką pompą, ale jak to u nas, zaczął działać spojrzałem do notatek - dwa tygodnie później. Niech pan spojrzy na zdjęcie
43
wnętrza... Urządzenia stoją, w sali za nimi wisi jakaś zasłona...
- To znaczy?
- Że ciągle trwały prace wykończeniowe. Zawiesili część laboratorium kotarą,
zrobili dla picu otwarcie, a potem wykańczali w pośpiechu...
- I co wymyśliłeś?
- Skłodowska ma pod ręką kielnię, wapno, cegły i notatnik. Ukryła go gdzieś w
Instytucie Radowym!
Spojrzał na mnie uważnie.
- To dobra teoria - powiedział wreszcie.
- O tym napisała w liście do Einsteina. Może jakoś zakamuflowała tę
informację? Dlatego Ruscy jeszcze nie roznieśli instytutu na kawałki...
- Możliwe - zasępił się. - Chyba musimy to sprawdzić. Pojedziemy tam.
- Kiedy?
- Później. Instytut jest za duży. Bez wskazówek nic nie zdziałamy... Ciekawe
tylko, dlaczego nie odwiozła mu notatnika z powrotem, skoro spotykali się dość
często w Genewie...
- A może przestraszyła się tego, co znalazła? Jeśli tam był wzór, bo ja wiem, na
bombę atomową?
- Nie możemy tego wykluczyć. Co ty na to, żeby to sprawdzić?
- Tylko jak?
- No cóż, badania Einsteina to dziś żadna tajemnica. Każdy fizyk nam o tym
opowie. A my znamy pewnego fizyka...
***
Marek Kościuszko, którego poznaliśmy już podczas poszukiwań wynalazku
inżyniera Rychnowskiego, mieszkał w niedużym domu na warszawskim Bródnie.
Dzień był deszczowy, a do tego wiał wiatr. Przejechaliśmy przez most Gdański,
potem pod wiaduktem ronda Żaba.
- Idiotyczna nazwa - mruknął pan Tomasz. - Jakby nie było godnych
upamiętnienia ludzi...
- Ale za to apolityczna - zauważyłem - nie zmieni jej następna ekipa rządząca
naszym krajem.
Zakręciłem na północ. Wysoki płot otaczał stary cmentarz żydowski. Bielały
brzozy porastające teren zniszczonej nekropolii. Zaraz za nim zaczął się wysoki
mur z nie otynkowanej cegły - Cmentarz Bródnowski, na którym spoczywa
ponad półtora miliona mieszkańców Warszawy. Stara pętla tramwajowa, jeszcze
jeden zakręt. Minęliśmy kilka dość paskudnych bloków mieszkalnych i
wjechaliśmy w wąską uliczkę krytą dziurawym asfaltem. Siedzibna. Ładna
nazwa.
Marek, uprzedzony telefonicznie, już na nas czekał. Uruchomił bramę i
zjechaliśmy do pustego garażu.
- Witam - uścisnął nam serdecznie dłonie. - Cóż was do mnie sprowadza?
Znowu czegoś szukacie?
- W zasadzie tak - nie widziałem powodu, żeby trzymać sprawę w tajemnicy.
44
Przeszliśmy do niewielkiego, gustownie urządzonego laboratorium.
Kilkanaście monitorów połączonych plątaniną kabli, jakieś maszyny, skonstruowane chyba przez gospodarza.
- Wygląda jak pracownia szalonego naukowca - uśmiechnął się Pan
Samochodzik.
- Bo właściwie jestem szalonym naukowcem - fizyk skromnie spuścił oczy. Zajmuję się grawitacją, a ściślej rzecz biorąc, antygrawitacją. Fascynująca
dziedzina badań.
- Czy to w ogóle możliwe? - zdziwiłem się.
- Trudno w tej chwili jednoznacznie ocenić - odparł - ale wyniki są zachęcające.
Poprowadził nas w kąt pomieszczenia. Stało tu urządzenie, w którym po chwili,
ku swemu zdumieniu, rozpoznałem pralkę typu „Frania”.
- Nie patrz, Pawle, takim zgorszonym wzrokiem - zaczerwienił się.
- Aparaturę do badań czasem konstruuje się z tego, co pod ręką...
Pralkę wypełniała srebrzysta ciecz. Po wierzchu pływała jeszcze warstwa
czegoś dziwnego. Nakryto ją cienką płytą z pleksi.
- Czterdzieści litrów rtęci - wyjaśnił. - Polana zwykłym olejem roślinnym, żeby
nie parowała, bo to jednak bardzo silna trucizna... Silnik pralki trochę
zmodyfikowałem, potrzebowałem szybszych obrotów...
- Słyszałem, że tych pralek używano w mleczarniach do robienia masła i sera mruknął pan Tomasz - a w masarniach do płukania kiszek na kiełbasy... Ale
czegoś takiego bym nie wymyślił... Jak to działa? Poza tym, że się kręci?
- Zawieszamy nad pralką stalową kulę...
Do nylonowej linki, przeciągniętej przez bloczek podczepiony do sufitu,
przymocował druciany koszyk. W nim umieścił coś, co wyglądało na
siedemnastowieczną kulę armatnią, taką ćwierćpudówkę, o masie około czterech
kilogramów...
- Z giełdy staroci na Kole - pochwalił się widząc moje spojrzenie.
Koniec linki był podczepiony do jakiegoś urządzenia.
- To bardzo precyzyjna waga elektroniczna - ciągnął fizyk. - Waży z
dokładnością do tysięcznych części grama...
Pstryknął przełącznikiem. Cyferki na wyświetlaczu ożyły. Nakrył pralkę płytą z
pleksi.
- Waga jest na tyle precyzyjna, że reaguje nawet na ruch powietrza - wyjaśnił. Pralka stoi na płycie ze styropianu i na warstwie piasku, by wyeliminować
drgania podłoża spowodowane pracą silnika...
- Dlaczego to przeskakuje? - spojrzałem z niepokojem na liczby.
- Lina jeszcze drży po podczepieniu kuli. Normalnie czekam cztery godziny....
Teraz spójrzcie... Puszczamy silnik w ruch.
Pralka drgnęła i zahuczała. Powierzchnia metalu pomalutku zaczęła się obracać.
Przypomniałem sobie dzieciństwo na wsi.
- Bardzo dobra, solidna konstrukcja - pochwalił urządzenie Marek.
- Pozwala nadać cieczy dużo większe przyspieszenie niż te nowoczesne pralki
45
bębnowe. A co najważniejsze, posiada na tyle mocny silnik, że jest w stanie
puścić taką masę w ruch wirowy. Litr rtęci waży ponad 13 kilogramów. Dobra,
dajemy maksymalną moc...
Pstryknął przełącznikiem. Rtęć zawirowała szybciej. Cyferki na wyświetlaczu
wagi zaczęły przeskakiwać. Po kilku minutach fizyk wyłączył urządzenie i
przeszedł do komputera. Zaszumiała drukarka. Podał nam wykres, na którym
było widać dwie linie.
- Dolna to drgania odnotowane przez czujnik na suficie, można je pominąć, to
zakłócenia spowodowane pracą silnika.
-Aten pagórek? - szef wskazał wybrzuszenie linii.
- Ulicą przejechał samochód. Niestety, nie jest to zbyt spokojne miejsce,
dlatego eksperymenty zazwyczaj wykonuję w środku nocy.
- Górna krzywa to...
- Zmiany odnotowanej masy kuli.
- Nic mi te liczby nie mówią, to dużo czy mało?
- W chwili maksymalnego oddziaływania kula zrobiła się lżejsza o prawie
piętnaście gramów.
- To jakieś 0,6% - mruknąłem. - Niewiele.
- Ale to krok w dobrą stronę. Dziś piętnaście gramów, jutro setki ton na
Księżyc. Tak się tworzy historię.
- A gdyby tak puścić tę rtęć z większą szybkością? - zaciekawiłem się.
- W tych warunkach doszedłem maksymalnie do 1,5% - wyjaśnił - i spaliłem
poprzedni silnik. Gdyby użyć naprawdę mocnego, to kto wie...
Puścił pralkę ponownie w ruch, ale teraz zamiast patrzeć na wskazania wagi
wyjął z kieszeni monetę, starą aluminiową jednogroszówkę. Spokojnie położył ją
na płycie nakrywającej wir rtęci. Moneta powolutku uniosła się w górę na
wysokość kilku centymetrów. Potem nieskończenie powoli opadła z powrotem.
-A niech mnie - szepnął Pan Samochodzik.
Fizyk spojrzał na nas roziskrzonymi oczyma.
- Może to pole elektromagnetyczne? - zauważyłem.
- Pleksi ekranuje przebicia prądu. A silnik jest dodatkowo zabezpieczony klatką
Faradaya...
- Antygrawitacja?
- Jeszcze nie. Na razie tylko ekranowanie grawitacji ziemskiej. Za dziesięć lat
dostanę Nobla
Moneta znowu uniosła się w powietrze. Jak zauważyłem, znosiło ją nieco w
lewo.
- Działa na nią siła Coriolisa - powiedział Marek. - Nie wiem jeszcze dlaczego.
- A cóż to takiego? - zaciekawił się szef - Kiedyś się o tym chyba uczyłem...
Ale nic już nie pamiętam.
- W wirującym układzie powstaje coś w rodzaju siły odśrodkowej - odparł.
- Znaczy pralka...
- Nie, obrót Ziemi wokół własnej osi - uśmiechnął się. - No ale, zajmuję panom
46
czas głupotami - wyłączył urządzenie - a macie zapewne jakieś palące pytania,
skoro przybyliście do mojej jaskini...
- Owszem - kiwnąłem głową. - Nurtuje nas pewien poważny problem z historii
nauki.
Przeszliśmy do saloniku.
- Zamieniam się w słuch - gestem zachęcił nas, byśmy siedli na obitych skórą
fotelach.
- Einstein znał dobrze Marię Skłodowską-Curie...
- Zgadza się - przytaknął. - Byli serdecznymi przyjaciółmi, ale nie należy się
dziwić. Była jedną z może czterech osób na świecie zdolną zrozumieć jego teorie.
Istnieje pewne przypuszczenie... Słyszeliście o windzie Einsteina?
- Nie - pokręciłem głową. - Cóż to takiego?
- Einstein badał zachowanie się światła. W 1913 roku z żoną i dziećmi
przyjechał do Marii w odwiedziny. Wyrwali się razem na kilkudniową włóczęgę
po Alpach Francuskich. Wspięli się wysoko w góry, prawdopodobnie przez cały
czas dyskutowali. I wtedy genialny fizyk doznał olśnienia. Jakaś uwaga
Skłodowskiej pomogła mu sformułować jedno z fundamentalnych praw fizyki.
Doszedł do wniosku, że promień światła wpadający do jadącej w górę windy
zachowa się identycznie, jak w nieruchomym budynku. Szybkość źródła światła
ani miejsce, w którym się ono rozchodzi, nie ma wpływu na szybkość promienia
świetlnego.
- Nie rozumiem - Pan Samochodzik zmarszczył brwi.
- Niezależnie od tego, z jaką szybkością porusza się jego źródło, on biegnie
nadal z prędkością trzystu tysięcy kilometrów na sekundę. Skoro identycznie
zachowuje się w budynku i w jadącej do góry windzie, to znaczy, że jego
szybkość jest stała i niezmienna. Chyba że gdzieś w pobliżu pojawi się silne pole
grawitacyjne. Im mocniejsza grawitacja, tym większe odkształcenie
rzeczywistości. Zegary zaczynają chodzić wolniej...
- To chyba logiczne?
- Owszem. My dziś o tym wiemy, ale w czasie, gdy Einstein nad tym rozmyślał,
byli jeszcze fizycy, którzy twierdzili, że szybkość światła jest nieskończona...
- I to aż takie ważne? - zdziwiłem się. - To odkrycie z windą?
- To dopiero początek. Albert zaczął się zastanawiać, jak zachowa się światło w
silniejszym polu grawitacyjnym. Czy na przykład w pobliżu wielkiej masy nie
nastąpi jego spowolnienie. Albo, co bardziej prawdopodobne, zakrzywienie
promienia...
- Ciekawy problem, tylko jak to sprawdzić? - zadumałem się. - Wziąć świeczkę
i kilkutonowy blok stali?
- Ach nie, taka masa nie zakrzywi promienia w wystarczającym stopniu pokręcił głową. - Tu potrzebne są naprawdę potężne oddziaływania. Nasze
Słońce ma potężną masę. W jego pobliżu promień światła, na przykład dalekich
gwiazd, ulegnie zakrzywieniu.
- Tylko jak to obserwować? Chromosfera zaślepia wszystkie przyrządy...
47
- Owszem. Ale jest taki moment, kiedy można zobaczyć gwiazdy normalnie
niewidoczne na skutek blasku Słońca.
- Podczas całkowitego zaćmienia! - rzucił odkrywczo Pan Samochodzik.
- Dokładnie tak. W 1914 roku na Krymie planowano obserwować zaćmienie
Słońca. Wysłano tam grupę uczonych niemieckich. Mieli wykonać precyzyjne
fotografie.
- Ale jeśli Słońce ugnie nieco promień odległej gwiazdy, to po prostu
zobaczymy ją w trochę innym miejscu - powiedziałem skołowany. - Jak
zorientujemy się, że powinna być gdzie indziej?
- Och, to bardzo proste. Trzeba zrobić fotografię. A potem wystarczy porównać
ją ze zdjęciem tego obszaru nieba. I sprawdzić, czy gwiazdy lub całe
gwiazdozbiory nie są odrobinę przesunięte w stosunku do innych.
- Brzmi dość prosto...
- Pierwsza ekspedycja miała pecha. Ledwo dotarli na Krym, wybuchła pierwsza
wojna światowa. Uczeni niemieccy, jako obywatele wrogiego państwa, zostali
internowani i zaćmienie spędzili osadzeni w więzieniu. Dopiero rok później
wymieniono ich na grupę rosyjskich oficerów, którzy dostali się do niewoli. W
1919 roku miało nastąpić kolejne zaćmienie, tym razem bardzo obiecujące, gdyż
Słońce w chwili zasłonięcia znajdowało się w gwiazdozbiorze Plejad.
- Tworzy go dziewięć bardzo jasnych gwiazd - zauważył szef.
- Właśnie. Idealne warunki do obserwacji. Zaćmienie miało być widoczne na
Madagaskarze. Wysłano tam specjalną brytyjsko-niemiecką ekspedycję. Urosła
do miana symbolu. Wojna się skończyła, uczeni krajów dotąd wrogich nawiązują
przyjacielską współpracę... Ekspedycja dotarła na miejsce. Na Madagaskarze
akurat trwała - czego nikt nie przewidział - pora deszczowa. Wydawało się
jednak, że uczonym sprzyja szczęście. Niebo w chwili zaćmienia było czyste.
Wykonano fotografie, zabezpieczono i wysłano do Europy. Niestety, jak się
okazało, wilgoć i wysoka temperatura uszkodziły klisze. Pokrywająca je emulsja
stała się półpłynna, a po wyschnięciu skurczyła w różnych kierunkach, skutkiem
czego odbitki nie nadawały się do niczego. Dopiero w latach dwudziestych udało
się potwierdzić teorię Einsteina. Ale chyba sprowadza panów do mnie inny
problem.
- Co Einstein i Skłodowska robili po wojnie? - zapytałem.
- Pracowali razem w Międzynarodowej Komisji Współpracy Intelektualnej.
Spotykali się dość często, ale nie znam żadnych szczegółów.
- Jeszcze jedno pytanie. Przyjmijmy, że Einstein w latach trzydziestych
konsultuje ze Skłodowską jakieś swoje pomysły. O co mogłoby chodzić? zagadnął pan Tomasz.
Twarz fizyka stężała. Milczał przez dłuższą chwilę.
- Czego panowie szukają?
Spojrzeliśmy po sobie. Powiedzieć? Pan Samochodzik podjął decyzję.
- Przypuszczamy, że Maria dostała od Einsteina brązowy notatnik z jakimiś
wzorami i ukryła go w Warszawie.
48
- Rany Julek! - fizyk zerwał się na równe nogi. - Jednolita teoria pola!
- E... - zatkało mnie na chwilę. - Co to jest?
- No, zunifikowana teoria pola - powiedział cierpliwie, jakby przemawiał do
dziecka. -Teoria, która łączy w sobie oddziaływania grawitacyjne i
elektromagnetyczne. Taka sobie teoria wszystkiego, wyjaśniająca powiązania
pomiędzy energią i grawitacją.
- To aż takie ważne? - zdziwił się Pan Samochodzik.
- Oczywiście. Pozwoliłaby dokonać gigantycznego przełomu w nauce... A także
w technice. Zamiast mordować się z wiadrami rtęci i starą pralką, mógłbym po
prostu policzyć i poszukać rozwiązania, nie za pomocą tysięcy doświadczeń, ale
używając kartki i ołówka...
- Co wiadomo o tej teorii? Dlaczego nie została opublikowana? - zapytałem.
- Chcecie wersję oficjalną czy nieoficjalną?
- Obie - zażądałem twardo.
Milczał przez kilka sekund.
- Zaczniemy od oficjalnej - odezwał się wreszcie. - Einstein w 1920 roku zaczął
nad tym pracować. W 1929 ogłosił, że znajduje się już blisko rozwiązania.
Jednak okazało się, że sprawa jest trudniejsza niż myślał... W każdym razie, gdy
umierał w 1955 roku, teoria nie była jeszcze sformułowana.
- A nieoficjalna wersja? - zapytał pan Tomasz.
- Przypuszczalnie około 1931-1932 roku zdołał sformułować teorię i ubrać ją w
postać wzorów matematycznych. Jednak sytuacja na świecie szła w złym
kierunku. Wielki kryzys, fala przestępczości, we Włoszech rodzi się faszyzm, w
Niemczech do władzy dążą hitlerowcy, na Ukrainie wybucha wielki głód, który
pochłania kilka milionów ofiar. W tamtych czasach panuje dość powszechne
przekonanie, że cywilizacja przeżywa potężny regres, który co gorsza jest dopiero
wstępem do jeszcze straszliwszych wydarzeń. I specjalnie się nie pomylono.
Wybucha druga wojna światowa. Komory gazowe, miliony ofiar... Trwają
intensywne prace nad budową bomby atomowej. Einstein był geniuszem. Miał
iloraz inteligencji wynoszący około 300 IQ, trzy razy tyle co u normalnego
człowieka. Zdawał sobie sprawę, że nauka wymyka się już spod kontroli, a
wynalazki i odkrycia mogą być wykorzystane w pierwszej kolejności na szkodę
ludzkości. Po wojnie, mieszkając w USA, pracował nad teorią unitarną, ale jego
współpracownicy wspominają, że nie odnosił specjalnych sukcesów... A nawet
jakby wręcz przeciwnie. Podrzucał im do sprawdzenia rozmaite szalone pomysły,
które okazywały się totalnymi niewypałami... Wreszcie w 1955 roku, na kilka
tygodni przed śmiercią bardzo dokładnie posprzątał dom. W piecu w piwnicy
znaleziono grubą warstwę popiołów pochodzących ze spalonych notatek,
dzienników, raportów badawczych...
- Zaraz, przecież Einstein napisał pamiętniki - zauważyłem. - Nawet je
wydano...
- Owszem, ale rękopis powstał wtedy, pod koniec jego życia. To kilka zeszytów
zapisanych maczkiem, wszystkie przy użyciu jednego długopisu. Przepisał
49
wcześniejsze, prowadzone od czasów młodości, wspomnienia. Wygładził styl, a
przy okazji ocenzurował wszystko, co uważał za niebezpieczne. W całym jego
pamiętniku jest zaledwie kilka wzmianek o teorii unitarnej, nad którą pracował
oficjalnie przez co najmniej trzydzieści pięć lat, a którą mógł sformułować całe
lata wcześniej. Przed śmiercią mówił w malignie coś o „wzorach stworzenia”.
Jeśli znajdziecie te notatki, chętnie rzuciłbym okiem. Żeby je zrozumieć,
będziecie potrzebowali fachowca.
Opanował się nadludzkim wysiłkiem woli. Nic w jego głosie nie zdradzało
wewnętrznego napięcia. Tylko dłonie leżące na kolanach drżały mu lekko.
Podziękowaliśmy za konsultację i opuściliśmy willę.
- Podziałało to na jego wyobraźnię... - mruknąłem jadąc w stronę centrum.
- Też to zauważyłeś? - poskrobał się po głowie. - Sądzisz, że wie coś więcej?
- Odniosłem takie wrażenie...
- Czy mamy jeszcze jakiegoś fizyka na podorędziu?
- Obawiam się, że nie...
- Spróbuj na spokojnie przestudiować życiorys Einsteina - poprosił. - Pewnie
nie będzie w nim nic ciekawego, ale nie jest wykluczone, że trafisz na jakieś
informacje użyteczne dla naszych poszukiwań...
- Jest jeszcze jeden problem.
- Wiem, porwana dziewczyna... Miejmy nadzieję, że jeszcze żyje... Skoro jej
nie wypuścili - zamyślił się na chwilę - sądzę, że nie wie po prostu, co stało się z
kolekcją jej babki.
Spojrzałem na niego uważnie.
- Uważa pan, że jest szansa dotarcia do niej wcześniej? To znaczy do kolekcji?
- Owszem. Sprawdź życiorys Einsteina, potem zajmij się tą sprawą... - Nasze
poszukiwania stały się bardzo wielowątkowe.
- Wiem. Ale nie mamy ludzi, by robić wszystko na raz... Martwi mnie to, bo
nasi przeciwnicy dysponują odpowiednią kadrą.
50
ROZDZIAŁ SIÓDMY
TAJEMNICA SKLEPOWEGO ZAPLECZA • STARE AKTA • ZAGINIONA KOLEKCJA • NOCNA AKCJA NA BEMOWIE
Było dobrze po osiemnastej, gdy wszedłem do biura. Pan Tomasz studiował
fiszki ze swojego archiwum.
- Czego się dowiedziałeś? - zapytał odrywając wzrok od papierów.
- W sumie niewiele. Faktycznie, Einstein spalił ogromną ilość rozmaitych
papierów, właściwie całe swoje archiwum. Oczywiście jego współpracownicy
usiłowali mimo to ocalić choć trochę i ostrożnie zdjęli popioły warstwa po
warstwie, szukając niedopalonych kartek, ale był zbyt dokładny w niszczeniu.
Nie znaleźli nic, z wyjątkiem kilku kompletnie zwęglonych okładek od
notatników.
Szef milczał.
- Było jeszcze coś - powiedziałem. - Znalazłem informację, że Einstein czerpał
prąd elektryczny z własnego generatora. Jakieś pół roku przed śmiercią kazał
podłączyć dom do sieci elektrycznej, a następnie wysadził w powietrze niewielki
baraczek, w którym przechowywał swój generator prądotwórczy.
- W zasadzie nie byłoby w tym nic dziwnego, dom na uboczu, trochę aparatury
naukowej, a w tamtych czasach zdarzały się skoki napięcia w sieci, mógł bać się
przeciążeń, przepięć, nagłych zatrzymań urządzeń... Własne źródło prądu... Ale
po co wysadził barak w powietrze? - zadumał się szef.
- Może trzymał tam jakieś urządzenia, którymi sprawdzał unitarną teorię pola? podsunąłem. - Jakieś solidne maszyny, ja wiem, metalowe cylindry, coś, czego
nie mógł zdemontować, a bał się, że z ich wyglądu i zasad działania obcy
mogliby poznać jego tajemnice...
- Niewykluczone, że masz rację - rozważał pan Tomasz. - O ile faktycznie
chodzi o to... A ja wygrzebałem informację, że Gabriela Gryniewska miała w
swojej kolekcji manuskryptów listy Chopina, Mickiewicza i Słowackiego, oraz,
co bardzo rzadkie, rysunki Cypriana Kamila Norwida.
- Skąd pan wie? - zdumiałem się.
Pokazał mi gruby tom, powielany maszynopis...
- „Straty kolekcji prywatnych” - odczytałem. - Wydała Centralna Komisja ds.
reparacji wojennych, Warszawa 1946.
- Opisano tu wszystko. Wyobraź sobie, właścicielka przeżyła wojnę, ale zbiór
przepadł. I to w bardzo dziwnych okolicznościach. Gryniewscy wyjechali z
Warszawy do Podkowy Leśnej na kilka dni przed wybuchem powstania. Gdy
wrócili po wyzwoleniu miasta, dom stał, jednak został splądrowany. Przepadła
kolekcja manuskryptów oraz obraz Kossaka - fragment panoramy „Berezyna”.
- Ciekawe - mruknąłem.
- A teraz zobacz to - podsunął mi katalog aukcyjny. - W domu aukcyjnym
„Delta” na początku lat dziewięćdziesiątych sprzedano, i to na jednej aukcji, list
51
Mickiewicza, dwa rysunki Norwida, sztambuch pensjonarki z autografem
Słowackiego oraz obraz Kossaka.
- „Delta” - wysiliłem pamięć. - Coś mi to mówi.
- Spółka Art-B zaopatrywała się głównie na organizowanych przez nich
aukcjach. Firma splajtowała w 1992 roku.
- Dziesięć lat temu. Ciężko będzie...
- Mam stary adres ich siedziby. Może ci, którzy tam teraz urzędują, to ci sami
ludzie, tylko zmienili profil działalności... Szansa jest niewielka, ale spróbuj...
Spojrzałem na zegarek. Było już dobrze po osiemnastej.
- Choroba. Dziś pewnie zamknięte, ale sprawdzę to.
Podjechałem samochodem. W dawnym lokalu domu aukcyjnego urządzono
sklep spożywczy. Na wystawie wabiły wzrok butelki z „Bohatyrskim”, kwasem
chlebowym importowanym z Ukrainy. Uśmiechnąłem się do swoich wspomnień.
Wszedłem do sklepu. Wystrój wnętrza uległ całkowitej zmianie. Lady
chłodnicze, regały z towarem, metalowe wózki, koszyki, kasy fiskalne...
- Czym możemy służyć? - zapytała młoda, ładna ekspedientka.
- Jestem z Ministerstwa Kultury i Sztuki - pokazałem legitymację. - Kiedyś
mieścił się tu dom aukcyjny.
- Aha - potwierdziła.
- Chciałem się dowiedzieć, czy w sklepie zatrudniony jest ktoś z jego dawnych
pracowników...
- Niestety nie. Ale wie pan co, na zapleczu w magazynie została po nich szafa
pełna jakichś papierzysk...
Z wrażenia o mało nie usiadłem.
- Można je przejrzeć?
- Zaraz zapytam szefową...
Zadzwoniła i chwilę rozmawiała.
- Może pan sobie to wszystko wziąć na pamiątkę - powiedziała wreszcie. Skoro przez dziesięć lat się nie zgłosili, to widać niepotrzebne. Myśmy tę szafę
dostali razem z lokalem...
Zamknęła sklep i przeszliśmy na zaplecze. Faktycznie, stała tu nieduża szafka
na akta. Szuflady zabezpieczono zwykłymi zamkami typu yale.
- Ma pani klucze?
- Niestety nie. Była zamknięta od samego początku... Ale skarbów w środku
pewnie nie ma - uśmiechnęła się. - Ciężkie jak diabli, papierzyska...
- Albo złoto w sztabach - zażartowałem.
Puściła do mnie oko.
- Jeśli w środku będzie złoto, to chcę dziesięć procent.
Spróbowałem poruszyć szafkę. Była ciężka jak piorun, ale stwierdziłem, że
dam radę zawlec ją do samochodu.
- Zaraz, mam taki wózek do skrzynek - powstrzymała mnie.
Wróciła po chwili ze zmyślnym urządzeniem. Wyholowałem szafkę przed
sklep, z wysiłkiem umieściłem ją w Rosynancie. Podziękowałem i pojechałem z
52
powrotem do ministerstwa. Otworzenie prymitywnych zamków zajęło nam nie
więcej niż dziesięć minut.
- Zobaczmy te skarby - rzekł Pan Samochodzik.
Wysunąłem pierwszą szufladę. Dziesiątki teczek z dokumentacją. Kolejne
aukcje. Wyciągnąłem porcję papierów. Przejrzałem i włosy stanęły mi dęba na
głowie.
- Ewidencja, kto co kupił i za ile - szepnąłem. - Z adresami nabywców... Rany
Julek, gdyby to wpadło w łapy takiego na przykład Batury... Mógłby obrabiać
jednego po drugim... I za każdym razem widziałby, po co idzie.
- No, klienci mieli dużo szczęścia - mruknął Pan Samochodzik. - Szukaj spisu
przedmiotów i informacji, od kogo kupili. To najważniejsze.
Grzebałem przez dłuższą chwilę, nim trafiłem na odpowiednią kartkę.
- Zygmunt Psiak - odczytałem. - To on wystawił na aukcję interesujące nas
rzeczy.
- Jest jego adres?
- Owszem. Tyle tylko, że sprzed dziesięciu lat...
***
Zatrzymałem samochód przed walącym się domem, niedaleko ulicy
Powstańców Śląskich na warszawskim Bemowie. Ranek był paskudny, wilgotny.
Zadzwoniłem do furtki. Otworzył nam rozczochrany facet, mogący sobie liczyć
czterdzieści lat.
- Kto wy? - zapytał.
- Ministerstwo Kultury i Sztuki - okazaliśmy legitymacje. - Pan Zygmunt
Psiak?
- Nie, ja jestem Zygfryd - pokręcił głową. - Zygmunt to mój brat. Ale
zapraszam.
Weszliśmy. Dawno nie sprzątane wnętrze, puste butelki, zdezelowane meble.
Ten człowiek zupełnie nie potrafił dbać o wygląd swojego mieszkania.
- Pański brat... Gdzie możemy go znaleźć? - zagadnął szef.
Zasiedliśmy na rozsypujących się ze starości krzesłach.
- Brat pojechał do Ameryki i sukinsyn tylko ze dwa, trzy razy w roku kartkę
posyła - poskarżył się nieogolony gospodarz. - Zgarnął lepszą forsę i wywiał,
miał mnie zaprosić, a tu... - dorzucił kilka paskudnych wyrazów pod adresem
nieobecnego.
- Sprzedał do domu aukcyjnego obraz i trochę papierów... - zarzuciłem
przynętę.
- Wiem - parsknął Zygfryd. - Bydlę. Razem to wszystko znaleźliśmy. Po
połowie miał się dzielić. Stary milion mi tylko dał, oszukał mnie.
- Gdzie znaleźliście? - zaciekawiłem się.
- U sąsiada - wskazał tory tramwajowe prowadzące do pętli. - Chałupy tu takie
stare stały. Część wyburzyli, to ludzie nowe mieszkania w bloku dostali, a my się
nie załapalim - zaklął. - Za daleko od torów. Tamten się wyniósł, tośmy jego
chałupę opuszczoną tak trochę splądrowali. Płytę do kuchni zabralim, furtka
53
dobra była, krany do wody, wanna, no i trafilim jeszcze skórzaną walizkę na
strychu. A w niej papiery... Obraz to leżał w kurzu, spłukaliśmy pod kranem i
okazało się, że kolory ładnie trzyma. Tacy na nim byli ludzie na koniach.
- Sąsiad jak się nazywał? - zapytałem.
- Czesiek go wołali. Stary dziad i strasznie chytry. Gadali, że we wojnę to
Żydów okradał... - gospodarz zniżył głos. - Na starość denaturat równo ciągnął z
flaszki...
- Ciekawe, co stało się z resztą kolekcji? - westchnął Pan Samochodzik.
- A gdzie miała się podziać? - wzruszył ramionami Psiak. - Pod wersalką w
walizce została. A o - wyciągnął.
Waliza była faktycznie skórzana i bardzo, bardzo stara. Podniósł wieko i
zobaczyliśmy wewnątrz wielki stos pożółkłych kartek, zapisanych różnymi
charakterami pisma.
- Ile? - zapytał konkretnie szef.
Gospodarz rozdziawił gębę ze zdziwienia.
- Ci od aukcji nie chcieli, to nie myślelim, że to coś warte - mruknął. -Ale
pogadać możemy... Jak do muzeum, to trochę spuścić mogę...
Wyciągnął papiery i przeliczył plik.
- Czterdzieści i dziewięć... No to po dwadzieścia za sztukę... - chytrze zmrużył
oczy.
Szef poskrobał się po głowie.
- Sporo - mruknął. - Dam osiemset.
- Dasz pan dziewięćset i walizkę gratis dołożę.
- Stówa za takiego rupiecia? - zdumiał się szef.
- Historyczna jest. O, na rączce jeszcze nazwa z carskim orłem wytłoczona...
Zawiasy dobre, szkielet dobry... Tylko skórą pan nową obijesz i będzie git...
- A pal diabli - zgodził się szef - niech będzie dziewięćset.
Podjechaliśmy do supermarketu i szef pobrał pieniądze kartą z bankomatu.
Zadowolony Psiak od razu zanurkował do monopolowego, a my ruszyliśmy do
ministerstwa.
- I cośmy kupili? - zaciekawiłem się.
- List Marii Dąbrowskiej, Bolesława Prusa, trzy Żeromskiego - wyliczał
zadowolony. - Muzeum Literatury nas ozłoci. Jest i nasza zguba! - zawołał
ucieszony. - Do laboratorium Komendy Głównej - wydał dyspozycję.
Zakręciłem posłusznie. Laboratoria Komendy Głównej Policji to potężny
gmach w centrum Warszawy. Na trzech piętrach znajduje się kilkadziesiąt
pracowni naukowych, gdzie prowadzi się badania wszelkich możliwych
dowodów zabezpieczonych na miejscu zbrodni. Pracują tu najlepsi fachowcy i
dysponują najnowocześniejszym sprzętem.
Co można znaleźć w środku? W piwnicach mieści się balistyka. Tu testuje się
nowe rodzaje uzbrojenia, przestrzeliwuje znalezioną broń, porównuje pociski,
analizuje fragmenty bomb. Prowadzi się też badania naukowe próbek materiałów
wybuchowych. Są odpalane zazwyczaj w specjalnych stalowych komorach
54
ciśnieniowych. Sporą część kompleksu zajmują laboratoria analizujące ślady
biologiczne. Tu trafiają znalezione zwłoki, kości, krople krwi i śliny. Odrębna
sekcja wyodrębnia z tego DNA służące do badań porównawczych. Specjaliści od
daktyloskopii skanują i sprawdzają odciski palców. Kiedyś trwało to całe
tygodnie, obecnie, dzięki postępowi techniki, sprawców udaje się zidentyfikować
w kilka minut.
Z sekcji osmotycznej dobiegło szczekanie psa. Dowody zapachowe najlepiej
porównują poczciwe spaniele... W innych laboratoriach traseolodzy analizują
odciski stóp, fachowcy od chelioskopii - ślady ust, grafolodzy badają próbki
pisma, a toksykolodzy zajmują się truciznami. Fonolodzy odsłuchują
zarejestrowane rozmowy i przypadkiem nagrane dźwięki. W budynku pracę
znaleźli także zoolodzy, botanicy, chemicy, mikrobiolodzy...
Nas interesowało laboratorium sekcji mechanoskopii. Ten dział kryminalistyki
analizuje ślady zostawione przez przedmioty. Jeśli przestępca zadrapie zamek
wytrychem, wkładka trafi właśnie tutaj...
- Odczytać treść kolejnego listu napisanego na kartce leżącej na tym papierze? zdziwił się technik. - To nie takie łatwe - zafrasował się oglądając list
Skłodowskiej.
- Dlaczego? - uniosłem brwi.
- Panowie, minęło wiele lat. Przez ten czas papier utleniał się, deformował,
prasował przechowywany w albumie... Wydawać by się mogło, że papier się nie
rusza, ale w rzeczywistości zmienia się naprężenie włókien, zachodzą w nim
reakcje chemiczne i fizyczne...
Mówiąc umieścił kartkę w futurystycznie wyglądającym urządzeniu. Na
ekranie pojawił się obraz. Boczne oświetlenie pod odpowiednim kątem,
podczerwień, termografia.
- W zasadzie ślad pozostawiony przez długopis jest niezniszczalny, chyba że
razem z papierem - powiedział - ale przykro mi, panowie. Ta karta jest dziewiczo
czysta... Jest tu tylko to, co napisano i ani śladu poprzednich lub następnych
notatek.
- Jak to? - zdumiałem się.
- Wasza znajoma mogła po prostu wyrywać kolejne kartki i pisać na blacie, ale
zobaczcie, jak ładne jest to pismo. Rządek za rządkiem... sadzę, że po prostu
podkładała sobie rygę i litery nie odcisnęły się na następnej kartce.
- No, to klops - jęknąłem. - Tyle pracy na marne...
- Przestań biadolić! - huknął na mnie szef.
- Zdobyliśmy ładny zbiór cennych rękopisów, które wzbogacą zbiory muzeum.
Nasze wysiłki przyniosły więc owoce, choć nie takie, jakich oczekiwaliśmy także on na chwilę się zafrasował.
Wracaliśmy do ministerstwa w milczeniu. Pan Tomasz coś rozważał. Wreszcie
widać podjął decyzję.
- Ten list jest dla nas bez wartości - powiedział wreszcie. - Noblistka po prostu
dziękuje sponsorowi za wkład w urządzenie Instytutu Radowego... Nie mógł być
55
obecny na jego otwarciu.
- Żadnych przydatnych informacji...
- No właśnie. Ale, mój drogi, nasi przeciwnicy tego nie wiedzą. Ciągle myślą,
że będą mogli odczytać go tak, jak my to planowaliśmy.
- Dziewczyna - domyśliłem się natychmiast.
- Właśnie. Trzymają gdzieś dziewczynę. Choć właściwie nie jesteśmy za to
odpowiedzialni, to chyba warto jednak spróbować ją uwolnić.
- Jak tego dokonać? Wymiana?
- Właśnie. Zaproponujemy im list w zamian za zakładniczkę. Przecież
przetrzymują ją tylko dlatego, że wierzą, iż doprowadzi ich do zaginionej
kolekcji, której sporą część mamy w tej walizce...
- Jak się z nimi skontaktować?
- I tu właśnie pojawia się problem - westchnął. - Co wiemy?
- Trzymali mnie w forcie. Ale kobieta, którą mi pokazali, była tylko podobna do
oryginału. Sądzę, że prawdziwa Gryniewska jest uwięziona zupełnie gdzie
indziej... Nawet jeśli uda się zidentyfikować fort, to nie jest powiedziane, że
jeszcze tam siedzą.
- Ci, którzy was nakryli, prawdopodobnie byli Francuzami... A ci?
- Nie wyglądali na Żydów... Ale jednemu wyrwało się słowo w jidysz. Może
więc są z Mosadu. Wprawdzie nie mieli pejsów ani czarnych chałatów...
- Co szkodzi sprawdzić? Nawiążemy więc kontakt z Mosadem.
- Jak?
Wyjął z kieszeni notatnik i naskrobał w nim kilka słów:
Proponujemy wymianę. List za dziewczynę.
Pod spodem szybko zapisał numer swojego telefonu komórkowego.
- Podjedź pod ambasadę Izraela - polecił. - Zobaczymy, czy twoje spostrzeżenia
były słuszne.
Kwadrans później zatrzymałem się przed niewielką willą na Ochocie, niedaleko
domu, z którego z takim trudem udało mi się zwiać zaledwie kilka dni temu.
Budynek wyglądał prawie normalnie, tylko solidne, betonowe donice wzdłuż
chodnika psuły nieco efekt. Ustawiono je tak, by nikt nie mógł uderzyć w mur na
przykład ciężarówką wypełnioną dynamitem.
- Willa Michaiła ma lepsze zabezpieczenia... - mruknąłem.
- Nie przyjechaliśmy tu podziwiać architekturę obronną- zgromił mnie.
Wysiedliśmy i podeszliśmy do bramy. Wartownik otworzył stalową klapkę i
popatrzył na nas nieprzychylnie.
- Chcemy przekazać ważną wiadomość dla rezydenta waszego wywiadu powiedział pan Tomasz.
- Zgodnie z międzynarodowymi konwencjami na terenie naszej ambasady nie
przebywa żaden funkcjonariusz służb specjalnych - wartownik wygłosił
zwyczajową formułkę.
- W takim razie proszę przekazać ją ambasadorowi - szef wykazał się pełnym
56
zrozumieniem dla potrzeby poszanowania międzynarodowych konwencji.
- Obawiam się, że to wymaga zachowania drogi służbowej - wyjaśnił
wartownik.
- Rany, to proszę zanieść to do kogoś, kto zajmuje się korespondencją
napływającą - szef wręczył mu papier.
Ten zasalutował i odebrawszy kartkę, zatrzasnął klapkę.
- Ciekawe, czy to zadziała? - zadumałem się.
- Jeśli to oni, to powinno. A na razie jedźmy do mnie...
Minęły dwie godziny, zanim telefon pana Tomasza zadzwonił. Szef przez
chwilę słuchał w milczeniu instrukcji.
- Zgoda - powiedział wreszcie i wyłączył komórkę.
- I jak? - zaciekawiłem się.
- Są zainteresowani ofertą. Proponują spotkanie o dwudziestej.
- W którym miejscu?
- Na Bemowie. Jest tam odpowiednie miejsce, opisali mi je dokładnie...
- To do dzieła...
- Nie tak prędko - ostudził mnie. - Będziemy potrzebowali obstawy. Tak na
wszelki wypadek... Pamiętasz numer do Skorlińskiego?
- Chce pan angażować policję? - zaniepokoiłem się. - To delikatna sprawa...
- Więc dlatego właśnie do udziału zapraszam człowieka, który umie to załatwić
dyskretnie, a przy tym profesjonalnie. I po godzinach urzędowania... Bo zanim
ściągniesz swoich kumpli z Olsztyna...
- Rozumiem. Niech pan działa jak uważa za stosowne.
Ulica Dywizjonu 303 na Bemowie to dziwne miejsce. Sporą jej część stanowi
słabo utwardzony trakt gruntowy, ciągnący się wzdłuż torów tramwaju linii
numer 20. Za torowiskiem znajduje się betonowy mur otaczający Wojskową
Akademię Techniczną, po drugiej stronie zagajniki i nieużytki przechodzą w
pola. W pobliżu ulicy Powstańców Śląskich stoi kilka domów, ale nasi
przeciwnicy umówili się z nami od drugiej strony, w okolicy ogródków
działkowych. Zaparkowałem i rozejrzałem się z niepokojem.
- Złe miejsce? - zapytał pan Tomasz.
Kiwnąłem nerwowo głową.
- Nie podoba mi się tu - wyjaśniłem. - W tych krzakach można ukryć pułk
wojska.
- Mamy jeszcze piętnaście minut - popatrzył na zegarek.
Zapadał wczesny jesienny zmrok.
- Jeszcze nam tylko mgły brakuje.
- Sądzisz, że zechcą sprawdzić, czy jesteśmy sami, zanim przystąpią do
transakcji?
- Myślę, że już to zrobili...
W oddali pojawiły się światła samochodu. Podjechał i w odległości około
pięćdziesięciu metrów od nas zatrzymał się. Drugi zajechał nam drogę od tyłu.
- Ostrożni są - zauważyłem półgłosem.
57
- Boją się nas?
- W każdym razie nie lekceważą.
Ci z pierwszego samochodu mrugnęli kilka razy światłami.
- Może chcą, żebym podszedł? - zapytał pan Tomasz.
- Chyba tak, ale to raczej ja pójdę.
Odbezpieczyłem pistolet gazowy i wsunąłem go do kabury pod pachą.
Wysiadłem z samochodu. Przede mną trzasnęły drzwiczki, ktoś ruszył mi
naprzeciw. Spotkaliśmy się w połowie drogi. Facet był wysoki, kapelusz głęboko
wcisnął na oczy.
- Jesteśmy - zacząłem rozmowę.
- W porządku - powiedział po polsku. - Przywieźliście list Skłodowskiej do
Szota?
- Owszem. Macie dziewczynę?
- Oczywiście.
- Prawdziwą? - byłem trochę złośliwy.
- Naturalnie. Chce pan sprawdzić? - wykonał zachęcający gest w stronę
samochodu.
- A jak mnie porwiecie? - zgłosiłem obiekcję.
- Ja w tym czasie pójdę sprawdzić autentyczność listu... Jeden za jednego.
Potem ja z listem zawrócę do swojego samochodu, a pan, panie Daniec, z
dziewczyną do pańskiego.
- W porządku.
Ruszyłem w stronę furgonetki, a on poszedł do Rosynanta. Nie uśmiechało mi
się to szczególnie, ale miałem nadzieję, że pan Tomasz w razie czego sobie
poradzi... Dotarłem do samochodu przeciwników. Drzwi zaraz odjechały na bok.
Wewnątrz siedziało trzech zamaskowanych facetów i dziewczyna. Była blada i
wyglądała na zmęczoną, ale chyba nic jej się nie stało.
- Państwo pozwolą, że przedstawię - odezwał się jeden z siedzących.
- Pani Magdalena Gryniewska, pan Paweł Daniec.
Ach, co za kultura...
- Nie znam go - oświadczyła dziewczyna ze złością. - Skąd pan jest? Z policji?
- Jestem detektywem z Ministerstwa Kultury i Sztuki - wyjaśniłem. Przyszedłem panią uwolnić...
- Mam panu wierzyć?
Wyjąłem legitymację.
- Może być podrobiona - parsknęła. - Ale powiedzmy, że panu zaufam. Dokąd
mnie pan zabiera?
- Na razie do pani domu. Potem pomyślimy - powiedziałem uspokajająco. - Ale
wybaczy pani, ja też muszę sprawdzić pani tożsamość. Raz już rozmawiałem z
kobietą, która się za panią podawała.
- Ciekawe, jak mam tego dowieść... - westchnęła. - Nie mam przy sobie
żadnych dokumentów.
Po głosie poznałem, że zaraz się rozpłacze.
58
- Niech mi pani powie, jak obsadza się główne role żeńskie w balecie „Córka
źle strzeżona”?
Spojrzała na mnie zaskoczona.
- Z rolą dziewczyny nie ma zazwyczaj problemu, natomiast jej matkę
przeważnie gra mężczyzna. Chodzi o nadanie jej postury nieomal jakiejś
Horpyny...
- Tożsamość pani nie budzi już moich zastrzeżeń. Czy mogę już przejąć
zakładniczkę? - zwróciłem się do zamaskowanych strażników.
- Chwilę - ten, który się odezwał, podniósł ostrzegawczo rękę. Wyjął telefon
komórkowy i wystukał SMS - jakieś krótkie pytanie. Po chwili przyszła
odpowiedź. Jednocześnie zadzwonił mój aparat.
- Pawle, czy oddać mu list? - zapytał pan Tomasz.
- Tak - potwierdziłem. - Wracam z Magdą.
Wysiadła z furgonetki i ruszyliśmy w stronę jeepa. Człowiek z listem w
metalowej walizeczce szedł już w naszą stronę.
- Rany, jak na starych filmach o przekazywaniu zakładników na moście w
Berlinie - mruknąłem. - Brakuje tylko wariata z kałasznikowem.
Gdy mijaliśmy człowieka z walizką, uśmiechnął się lekko do nas. Zauważyłem,
że samochód blokujący od tyłu ulicę już odjechał.
- No, to do następnego razu - pożegnał się.
Wsiedliśmy do wozu.
- I jak, tym razem autentyczna? - szef obrzucił naszą pasażerkę czujnym
spojrzeniem. - Pani pozwoli, Tomasz N.N. - kurtuazyjnie pocałował ją w dłoń. Jak panią traktowali?
- Znośnie. Tylko chcieli jakiegoś listu z kolekcji mojej prababki - westchnęła. Nie wiem, jakim cudem zgodzili się mnie puścić... Tłumaczyłam im, że wszystko
przepadło bez śladu zaraz po wojnie, ale nie chcieli wierzyć...
- Zdobyliśmy im ten papier i wymieniliśmy na panią.
- O rany... - spojrzała na nas z bezbrzeżnym zdumieniem.
- Kilka innych listów z tego zbioru też zabezpieczyliśmy, dostanie je pani, jak
się trochę uspokoi - dodał szef.
- Odwieziecie mnie do domu?
- Na razie na Komendę Główną Policji - wyjaśniłem. - Trzeba złożyć
doniesienie na tych drani.
- Zgoda - usiadła wygodniej.
Pojechaliśmy. Minutę później dogonił nas na motorze Skorliński. Akcja
przebiegła bez zakłóceń. A więc sukces.... Ale dobrze, że był z nami.
59
ROZDZIAŁ ÓSMY
STARY LICZNIK PRĄDU • TAJEMNICE NOWEGO MIASTA • ŻYCIE
ALBERTA EINSTEINA • WYCIECZKA DO KROSNA
Dzwonek do drzwi oderwał Pana Tomasza od pracy.
- Kto tam? - zapytał czujnie, patrząc przez wizjer.
- Nadzór ze STOEN-u - facet o wyglądzie hydraulika okazał legitymację.
Pan Tomasz wpuścił go do środka.
- A czegóż to ode mnie chce Stołeczny Zakład Energetyczny? - zainteresował
się. - Czyżbym zapomniał zapłacić rachunku? - zmarszczył brwi.
- Ależ nie - pokręcił głową technik. - Z niczym pan nie zalega, robimy tylko
kontrolny przegląd liczników...
- Aha... To koło drzwi.
Inspektor otworzył skrzynkę i obejrzał uważnie plomby.
- Strasznie stary model - zauważył.
- Chyba od wojny tu wisi - usiłował sobie przypomnieć muzealnik. - W każdym
razie jak kupiłem to mieszkanie, to już tu był. Ech, kiedyś robili je prawie
niezniszczalne...
Technik przeciął zaplombowany drucik i zdjął obudowę. Podłączył dwa kabelki
do walizki z aparaturą diagnostyczną i wcisnął kilka guziczków.
- Działa jak nowy - powiedział. - Nie ma potrzeby wymieniać.
Sprawnie założył klosz i przewlókł nowy drut, który zaplombował.
- I tak wszystkich kontrolujecie? - zaciekawił się pan Tomasz.
- Wszystkich na Starym i Nowym Mieście - w głosie inspektora zabrzmiała
zawodowa duma. - Po ostatniej aferze postanowiliśmy prewencyjnie sprawdzić
wszystko...
- Jakiej aferze? - detektywów zazwyczaj interesują przypadki łamania prawa.
- Widzi pan, na Nowym Mieście przy ulicy Zakroczymskiej są cztery
kamienice. Tak sobie nasi urzędnicy siedzieli i naraz ich tknęło, że te cztery
budynki nie figurują w ewidencji. Nigdy nie figurowały. Sprawdziliśmy, od
czasów przedwojennych nikt nie pobrał ani złotówki opłat za prąd.
- Coś podobnego? - zdumiał się gospodarz. - Jak to możliwe?
- Najśmieszniejsze, że nie wiemy. Muszą być jakoś podłączeni do sieci, bo
elektryczność w gniazdkach mają... Ale problem w tym, że nie znaleźliśmy tego
przyłącza. Sprawdziliśmy główną magistralę energetyczną oraz wszystkie
dostępne plany. I nic.
- Może mają niezależne podłączenie... Na przykład do sieci wojskowej lub
rządowej? - zasugerował Pan Samochodzik.
- Gdzie tam. Owszem, są takie sieci na wypadek awarii, ale one też podlegają,
przynajmniej częściowo, nam. Robimy tam kontrole stanu technicznego. Zresztą
są dokładne plany... Poza tym prąd mają dziwny. U nas jest w sieci 220 woltów, a
u nich 232. Czyli jest nieprawidłowy.
60
- To może nie są podłączeni do was? Ja wiem, rosyjskie jednostki mają pewnie
własne...
- Tylko że oni mieli 110 woltów, a od kilkunastu lat już ich w Polsce nie ma przypomniał gość.
- Faktycznie.
- Zresztą, nieważne, skąd ten prąd mają. Cała elektryczność w Warszawie jest
naszej produkcji, więc nie mogą mieć z innego źródła niż nasze.
- Faktycznie, to brzmi logiczne - kiwnął głową pan Tomasz.
- Wreszcie założyliśmy tam liczniki i niech się cieszą, że nie będziemy ich
ścigać za zaległe rachunki - zakończył z zadowoleniem w głosie inspektor i
pożegnawszy się wyszedł.
Pan Samochodzik podszedł do półki i wyjął opasły tom monografii powstania
warszawskiego. Kartkował go długo, aż dotarł do odpowiedniego miejsca.
Ostatnie dni powstania. Na całym Starym Mieście nie ma prądu, hitlerowcy
odcięli... A tymczasem w kilku domach przy Zakroczymskiej, do samego upadku
powstania, elektryczność była...
- A jednak musi tam być jakaś tajna, niezależna linia - mruknął sam do siebie
wstawiając książkę na półkę. Sięgnął po jeden z tomów „Atlasu historycznego
ulic i placów Warszawy”. To monografia opisująca wszystkie ulice i zaułki
naszej stolicy. Autor odnotował historię każdej kamienicy, wspomniał o śladach
wszystkich zabytkowych rzeźb i stiuków na elewacji, wreszcie sporo uwagi
poświęcił nawierzchniom. Jeśli gdzieś zachowała się zabytkowa kostka brukowa
- też to zanotował.
Ciekawość to straszny nałóg. Pan Samochodzik szukał wśród nazwisk
właścicieli jakiegoś znajomego. Kto mógł tam mieszkać przed wojną? Dla kogo,
do niepozornego domu, doprowadzono tajną, rządową magistralę elektryczną?
Tak tajną, że nie widnieje na żadnych planach?
Szukał długo i nie znalazł nic. Do rana zapomniał o tej sprawie...
***
Ranek w ministerstwie. Deszcz bije w szyby. A w gabinecie pana Tomasza
narada.
- Właściwe to niewiele wiem o Albercie Einsteinie poza tym, że był geniuszem
- mruknął Pan Samochodzik. - Wybierając kierunek studiów odciąłem się niemal
zupełnie od tej gałęzi wiedzy. Ale - zachichotał - coś mi się obiło o uszy, że
podobnie jak Edison, miał problemy w szkole...
- Owszem. W zasadzie do trzeciego roku życia nie mówił. Pierwsze
wypowiedziane przez niego słowa brzmiały: „Gdzie są kółka?”.
- Nie rozumiem - zdumiał się.
- Gdy miała mu się urodzić siostrzyczka Maja, rodzice wyjaśnili mu, że będzie
mógł się z nią bawić... Widać zabawka bez kółek jakoś nie przypadła mu do
gustu...
- Słyszałem, że w szkole uważano go powszechnie za tępaka, bo nie był w
stanie wykuć się na pamięć definicji... - szef z udanym ubolewaniem pokiwał
61
głową.
- Koledzy dla odmiany nie lubili go, gdyż wolał czytać książki, niż grać w
piłkę...
- O, jak dobrze go rozumiem - Pan Samochodzik przymknął oczy i uśmiechnął
się do swoich wspomnień.
- Z gimnazjum został relegowany, gdyż nie był w stanie nauczyć się greki. Gdy
jego rodzina wyemigrowała do Włoch, musiał pozostać w Niemczech, ponieważ
wymagano od niego ukończenia obowiązkowego przeszkolenia wojskowego,
które odbywali tam chłopcy w wieku szesnastu lat. Jednak nauczyciel
matematyki wystawił mu zaświadczenie, że niczego więcej nie jest w stanie go
nauczyć, a lekarz rozpoznał załamanie nerwowe. Na podstawie tych dwóch
papierów uznano go za niezdolnego do służby i zezwolono na wyjazd.
- Niczego więcej nie był w stanie go nauczyć - uśmiechnął się. - To można
zinterpretować na dwa sposoby...
- Owszem, choć trzeba się zastanowić, czy po niemiecku nie jest to bardziej
jednoznaczne. We Włoszech pracował jako kancelista, potem dotarł do
Szwajcarii. Próbował dostać się na politechnikę w Zurychu, ale sromotnie poległ
podczas egzaminów wstępnych... Oblano go z francuskiego, biologii i chemii.
Ale z matematyki i fizyki wyniki miał tak znakomite, że profesorowie osobiście
zaprosili go, by uczęszczał na ich wykłady. Z czasem uzupełnił też średnie
wykształcenie...
- A jego kontakty ze Skłodowską?
- Poznali się w 1909 roku, na uroczystości 350-lecia uniwersytetu w Genewie.
Potem spotykali się wielokrotnie na sympozjach naukowych i przypuszczalnie
dyskutowali o fizyce. Einstein był od niej o jedenaście lat młodszy... W 1913
Einsteinowie z dziećmi przyjechali do Skłodowskiej w gości i bawili kilka dni,
wyrwali się też w Alpy. Rozdzieliła ich pierwsza wojna światowa, ale potem
znowu mieli wiele okazji do spotkań - oboje byli członkami Międzynarodowej
Komisji Współpracy Intelektualnej, która działała w ramach Ligi Narodów. Sam
Einstein w tym czasie miał problemy rodzinne, rozpadło się jego drugie
małżeństwo... Więcej się nie ożenił, a z czasem nawet, z racji wielu przelotnych
romansów, dorobił się opinii kobieciarza... Wreszcie opuścił Europę i osiadł w
USA, gdzie mieszkał do śmierci...
- Z tego co słyszałem, nazywają go ojcem bomby atomowej, mimo że nie brał
przecież udziału w jej budowie - westchnął.
- Widzi pan, wywiad aliancki zdobył informacje, że Niemcy pracują nad tą
bronią... Dysponowali sporą ilością uranu, zarówno z kopalni w czeskich
Rudawach i okolicach Wałbrzycha, jak i przesłanego im przez Japończyków
przed wojną. Posiadali niezłą kadrę naukową, mieli też dobrą technologię
wzbogacania stopu. Gdyby zaczęli wojnę dwa lata później, prawdopodobnie
zdążyliby rozwiązać wszystkie problemy techniczne. Jednak na początku lat
czterdziestych świat nie wiedział, jak zaawansowane są ich prace. Tymczasem
USA zaczęły te badania z opóźnieniem. Miejscowi fizycy i grupka uciekinierów z
62
Europy nie znajdowali poparcia dla tego projektu. Einstein im pomógł. W
październiku 1939 roku wspólnie napisali list, w którym informowali, że budowa
takiej broni jest możliwa i że należy się z tym pospieszyć. I faktycznie, dość
szybko zbudowano bombę atomową... Ta, którą zrzucono na Hiroszimę mała
bardzo prostą konstrukcję: była to kula z uranu, zaopatrzona w dziurę. Wstrzelono w nią mniejszą kulę, także z uranu. Przekroczono masę krytyczną i pyk strzeliłem palcami. - Liczba ofiar sięgnęła dziesiątków tysięcy, choć, jak się
oblicza, rozszczepiło się nie więcej niż piętnaście procent ładunku... Ciekawe są
też pośmiertne losy Einsteina.
- Co się stało?
- Uczeni rzucili się na jego mózg i pokroili go na plastry, by sprawdzić, gdzie
kryje się tajemnica geniuszu. Nie znaleźli zupełnie nic... Dziś te próbki są
rozproszone po całym świecie... Oczy Einsteina zabrał sobie na pamiątkę jego
okulista, Henry Abrams. Przechowuje je do dziś...
- Makabryczny pomysł... Podsumujmy - powiedział poważnie pan Tomasz. Maria Skłodowska-Curie dostała od Einsteina brązowy notatnik oprawiony w
skórę. Wiemy, że zawierał coś, czego uczona się przestraszyła.
- Notatnik miała najprawdopodobniej w ręce w dniu otwarcia Instytutu
Radowego - dodałem. - Jeśli to ten, który trzyma na fotografii...
- Nie odesłała go właścicielowi... A co za tym idzie, są trzy możliwości.
Pierwsza - zgiął palec - mogła go zniszczyć.
- Przypuszczalnie jednak tego nie zrobiła, gdyż wtedy ci wszyscy, którzy
rozbijają się po Warszawie w jego poszukiwaniu, po prostu by się tu nie pojawili.
- Po drugie, mogła go ukryć.
- Gdzieś w niewykończonym jeszcze budynku Instytutu Radowego uzupełniłem.
- Instytut ma sporą kubaturę, w chwili otwarcia wszędzie trwały prace
wykończeniowe... Czyli do przeczesania jest cały budynek. Robota w zasadzie na
lata i bez gwarancji powodzenia. Trzecia możliwość jest taka, że Maria
przekazała notatnik komuś obecnemu na otwarciu. Zastanówmy się zatem, kto
wchodzi w grę...
- Sam nie wiem - mruknąłem - druga teoria jest chyba lepsza. Sądzi pan, że jeśli
w zapiskach było coś takiego... Komu mogła zaufać bardziej niż sobie? Poza tym
po co miałaby oddawać go komuś innemu?
-Tego jeszcze nie wiemy. Kogo rozpoznaliśmy na fotografiach?
- Pułkownik Bodaszewski, wynalazca Szczepanik, inżynier Rychnowski.
- Rychnowskiego chyba możemy skreślić... - zastanawiał się Pan Samochodzik.
- Szalony wynalazca - zauważyłem. - A przy tym fizyk, który w wieku
niespełna trzydziestu lat zakwestionował teorię Newtona. I niech pan nie
zapomina, że to Rychnowski zbudował generator fal elektromagnetycznych, za
który Hertz dostał Nobla. Wprawdzie w chwili otwarcia Instytutu Radowego miał
ponad osiemdziesiąt lat, ale krzepko się trzymał i z pewnością mógł nad wzorami
poślęczeć.
63
- Musimy go, Pawle, skreślić z innego powodu. Wiem, pasuje nam, nawet
bardzo dobrze nam pasuje... Ale gdy grzebaliśmy we Lwowie w poszukiwaniu
jego wynalazku, nie trafiliśmy na żadne jego papiery, poza tą garstką w
Lwowskim Stowarzyszeniu Wynalazców...
Nagle zamilkł i spojrzał na mnie zaskoczony.
- To nie może być Rychnowski - szepnął. - Przecież on zmarł w 1929 roku.
Trzy lata przed otwarciem instytutu...
Ruszyłem do szafy z teczkami zamkniętych spraw, przez dłuższą chwilę
grzebałem, aż wydobyłem życiorys inżyniera wraz z podpiętym zdjęciem.
- Ma pan rację - powiedziałem. - Data się nie zgadza, ale postać...
Wręczyłem mu odbitkę.
- A to figiel... - mruknął szef. - Prześlij oba zdjęcia do CBS. Niech je nam
porównają komputerowo... Fotografię Szczepanika na wszelki wypadek też.
- Skoro Rychnowski zmarł...
- A może jednak nie? Pamiętaj, że pod koniec życia przegrał proces. Może
wolał upozorować swoją śmierć i chyłkiem uciekł ze Lwowa?
- O tym nie pomyślałem.
- To był człowiek o ogromnym poczuciu humoru, czego doświadczyliśmy
łamiąc jego szyfr... Nie możemy go na razie skreślić, nawet jeśli okazuje się, że
teoretycznie powinien spoczywać w grobie... Dalej.
- Pułkownik Bodaszewski. Zginął od odłamka bomby lotniczej w 1939 roku odczytałem notatki. - Był już wówczas na emeryturze.
- Czy zajmował się w wojsku inżynierią albo podobnymi zagadnieniami? spytał szef.
- Mam tu tylko notatkę, że z wykształcenia był weterynarzem, służył w
wojskach kawaleryjskich, mówiąc po ludzku, w konnicy.
- Do licha... Trzeci.
- Jan Szczepanik. Wynalazca.
- Nie mamy kontaktu z żadnymi potomkami Rychnowskiego. Trzeba wysłać
meila do Lwowskiego Stowarzyszenia Wynalazców, niech sprawdzą w aktach
Urzędu Stanu Cywilnego we Lwowie datę śmierci Rychnowskiego i jeśli to
możliwe, kto wystawił akt zgonu. Jeżeli był to jakiś przyjaciel zmarłego,
mielibyśmy poszlakę... Pułkownik odpada, ale na wszelki wypadek przejedź się
na Pragę, do Centralnej Lecznicy Weterynaryjnej. Jest przy Grochowskiej.
Zobacz w archiwum, czy są jakieś papiery po Bodaszewskim. I przejrzyj, czy nie
ma wśród nich notesu.
- A pan?
- A ja idę tropić Jana Szczepanika.
Rozstaliśmy się. Do wieczora nie znalazłem nic... Pan Tomasz zadzwonił, gdy
siedziałem przy kolacji.
- Masz coś? - zapytał.
Musiałem go rozczarować.
- Jutro jedziemy do Krosna - powiedział.
64
***
Szosa, ołowiane jesienne niebo nad głową...
- Dobrze - odezwał się pan Tomasz. - Masz już jakąś ogólną koncepcję
ekspozycji?
- Myślę, że trzeba ułożyć ją trochę inaczej, niż zazwyczaj się to robi powiedziałem. - Wie pan, jak to wyglądało dawniej, portret, kwiatki w wazoniku,
gablotki z pamiątkami...
- A co ty byś planował?
- Podzielić salę ekspozycyjną na kilka działów. Poprzegradzać wiszącymi
zasłonami z półprzejrzystego muślinu. Pokazać drogę życia, od dzieciństwa do
odkrycia i dalszy ciąg...
- Skąd zamierzasz wytrząsnąć eksponaty? Nikt chyba nie ma pamiątek z okresu
dzieciństwa Marii Skłodowskiej.
- Ale będą jej dziecięce zdjęcia. Eksponaty się dobierze tematycznie, nie
pamiątki po niej, tylko przedmioty z tej epoki: książki takie jak te, z których się
uczyła, obsadki, kałamarze, ja wiem, może uda się gdzieś wypożyczyć mundurek
gimnazjalny z tych czasów i szkolną ławkę.
- Gdzieś było muzeum szkolnych sprzętów - rozważał szef. - I co do tego?
- Powiększone zdjęcia przyszłej noblistki w wieku kilku i kilkunastu lat. Do
tego trzeba spenetrować archiwa szkolne. Może gdzieś zachował się dziennik z
jej ocenami.
- Brzmi bardzo ciekawie.
- To powinno zainteresować dzieci. Ostatecznie jest naszą największą uczoną,
dostała dwie Nagrody Nobla, trzeba im ją jakoś przybliżyć.
- Co wiemy o jej dzieciństwie i latach szkolnych?
- W sumie materiałów jest tak dużo, że bardziej dokuczy nam ich nadmiar niż...
- W porządku, zrobimy selekcję.
- Maria Skłodowska była córką Bronisławy i Wacława. Jej matka prowadziła
pensję przy ulicy Freta... W Archiwum Akt Nowych jest trochę dokumentów
dotyczących tej szkoły. Urodziła się w 1867 roku jako ostatnia z piątki dzieci.
Matka obumarła ją bardzo wcześnie, potem odeszła jeszcze jej starsza siostra...
Przyczyny typowe dla epoki: gruźlica i tyfus... Uczęszczała do szkoły Jadwigi
Sikorskiej.
- To była...
- Ta sama pensja, którą kiedyś kierowała matka Marii, Bronisława... Szkoła, co
chciałbym podkreślić dobierając eksponaty, była jednym z największych w kraju
ośrodków tajnego nauczania.
- To może umieścić trochę pamiątek patriotycznych? Krzyżyki rocznicowe bite
na pamiątkę powstań...
- Trochę to odległe, ale dlaczego nie? Duży zbiór takich rzeczy ma muzeum w
X pawilonie Cytadeli Warszawskiej.
- Będzie kłopot z podręcznikami z epoki.
- Biblioteka Narodowa ma kilka sztuk. Zarówno polskich jak i urzędowych - po
65
rosyjsku. Maria była najlepszą uczennicą w klasie i ogólnie chyba nad wiek
rozwiniętą, bo chodziła do jednej klasy ze swoją siostrą, rok od niej starszą.
- Ciekawe...
- Umiała czytać już w wieku pięciu lat, dysponowała też fenomenalną
pamięcią... Potem uczęszczała do III Gimnazjum dla Panien...
- W dawnym klasztorze Sióstr Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu mruknął pan Tomasz.
- Tam zdaje się podpadła wszystkim nauczycielom z uwagi na żywiołowość i
notoryczne łamanie regulaminu szkoły. W wieku lat piętnastu ukończyła
gimnazjum, zdobywając dyplom odpowiadający dzisiejszej maturze. Potem przez
kilka lat pracowała na wsi w majątkach szlacheckich jako nauczycielka i
guwernantka. W majątku Szczuki na Mazowszu, za aprobatą dziedzica,
zorganizowała też szkołę dla dzieci wiejskich.
- Pozytywistyczna praca u postaw - powiedział szef. - Dobrze. To też trzeba
będzie wykorzystać.
- Uczęszczała też, choć nieregularnie, na zajęcia Uniwersytetu Latającego konspiracyjnej uczelni wyższej... Wreszcie w 1891 roku wyjechała studiować w
Paryżu, na Sorbonie. Ściągnęła ją tam starsza siostra, Bronisława.
Prawdopodobnie finansowo wspomogła ją ciotka, Zofia Skłodowska, pisarka
mieszkająca w Genewie. To zamknie nam pierwszy okres jej życia i pierwszą
część wystawy.
- Bardzo dobrze - pochwalił pan Tomasz. - Mamy zatem sporo materiałów,
możemy wypożyczyć zabytki, które zrobią wrażenie na zwiedzających...
- Można by przy okazji wspomnieć o Uniwersytecie Latającym - dodałem. Jedna czy dwie gablotki z dokumentami, może jakieś fotografie...
- Aprobuję. Spróbuj rozrysować na planie, co gdzie ustawić... Drugi kawałek?
- Studia w Paryżu, znajomość z Piotrem Curie...
- Dobrze. Może zaakcentować jakoś podróż do Paryża? - rozważał. - Masz jakiś
pomysł?
- Obity skórą kufer podróżny, bilet kolejowy, rozkład jazdy pociągów relacji
Warszawa - Berlin... - zajrzałem do notatek.
- Skąd to wytrzaśniesz?
- Kufer ma Muzeum Łowiectwa i Jeździectwa w Łazienkach, resztę uda się
pewnie znaleźć w zbiorach PKP... Pierwsze lata studiów nie są ciekawe, więc w
sumie połączyłbym ten dział z okresem życia po małżeństwie z Piotrem, aż do
odkrycia radu...
- Rozumiem. Niech tak będzie.
- A więc rok 1897, pierwsze badania uranu, komora jonizacyjna - zbudowali ją
ze starych skrzynek po owocach... Trzeba by zdobyć zdjęcie lub opis i zrobić
rekonstrukcję... Wreszcie 18 lutego 1898...
- Co się wtedy stało?
- Maria zanotowała w dzienniku, że próbka blendy smolistej, rudy uranu
sprowadzonej z Czech, po umieszczeniu w komorze jonizacyjnej wykazuje
66
silniejsze właściwości promieniotwórcze niż czysty uran... To był klucz do
odkrycia radu...
- Znakomicie - pochwalił. - Jak to zrobimy? Możesz zdobyć trochę tej
substancji?
- Owszem, sądzę, że Instytut Geologii ma ją w kolekcji dydaktycznej, ale to
draństwo jest radioaktywne... - zgłosiłem swoje zastrzeżenie.
Zamyślił się.
- Słój ze szkła ołowiowego?
- Powinien zatrzymać większość dawki, ale mimo wszystko...
- Rozumiem. W takim razie trzeba by to zastąpić czymś podobnym...
Zasygnalizować.
- Oczywiście smołę się weźmie czy coś takiego, a obok da kartkę z
wyjaśnieniem, że z powodów bezpieczeństwa nie mogliśmy...
- Dobrze, a sam rad? Też nie możemy go pokazać na wystawie, a powinien się
tam znaleźć... Jak silny jest rad?
- Bardzo. Szczypta radu wsypana do słoika świeci jasno jak stuwatowa
żarówka. A promieniowanie widzialne to tylko kilka procent tego, co wydziela.
Radu nie możemy w żadnym wypadku wyeksponować.
- Chyba że w ołowianym kontenerze, ale wtedy nie będzie go widać zażartował. - A gdyby ustawić telebim i puścić na nim film pokazujący
eksperymenty z czystym radem w laboratorium? - podsunął. - A właśnie, co oni
zrobili z tą blendą?
- Wyizolowali z niej związki chemiczne i stopniowo oczyszczając doprowadzili
do uzyskania soli radu o czystości około 90%. Zamierzałem ustawić makiety
pokazujące uzyskiwanie kolejnych frakcji związków tego pierwiastka,
wykorzystując oryginalne urządzenia pożyczone z wystawy w Instytucie
Radowym.
- Świetny pomysł - pochwalił. - Widzę tu jednak jeden problem. Zdjęcia
czarno-białe lub w sepii, szkło laboratoryjne, dokumenty - wszystko będzie
piekielnie przygnębiające - szaro-brązowo-czarne... Przydałby się jakiś
mocniejszy akcent kolorystyczny...
- Pomyślałem i o tym. Poustawia się tablice z fotografiami widm spektroskopowych różnych pierwiastków.
- To takie kolorowe kreseczki? - upewnił się szef.
- Właśnie.
- Jak to działa, bo w zasadzie...
- Odkryto to w XIX wieku, niewielką próbkę pierwiastka podgrzewa się
palnikiem gazowym, aby uzyskać go w postaci gazowej. Światło emitowane
przez rozgrzany gaz rozczepia się i uzyskujemy jego widmo. Każdy pierwiastek
daje określoną niepowtarzalną sekwencję kolorów, dzięki czemu można
stwierdzić jego obecność w badanej próbce...
- Świetnie.
- A na zakończenie tej części, za telebimem, może dać gablotę z medalami,
67
które dostała w związku z przyznaniem Nagrody Nobla?
- Zgoda. A medale skąd weźmiesz?
- Michaił kupi w Sztokholmie. W Szwecji można sobie nabyć kopię bitą z
tombaku... Bo oryginalne oczywiście robi się w złocie. Piękne są, wielkie jak
spodki...
Pan Tomasz uśmiechnął się.
- Dobrze. Ale z kartką, że to tylko kopie. Wartość dydaktyczna wartością
dydaktyczną, a uczciwość wobec zwiedzających...
- Oczywiście.
- To będzie koniec wystawy?
- Dopiero połowa - zaprotestowałem. - Telebim będzie centralnym punktem.
Chcę jeszcze pokazać, co ta niezwykła kobieta zdziałała później ... Tyle że na
razie koncepcję mam dość mglistą...
- Dobrze. W takim razie dopracuj ją w wolnych chwilach, rozrysuj projekt tego,
o czym opowiedziałeś. Akceptuję jak do tej pory wszystkie twoje pomysły... To
będzie naprawdę ładna ekspozycja.
68
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
NOCNE WŁAMANIE DO MUZEUM • DZIEJE JANA SZCZEPA-NIKA •
„RÓWNANIA STWORZENIA” • ILE JEST WYMIARÓW
RZECZYWISTOŚCI
Gmach niewielkiego muzeum regionalnego w Krośnie wyglądał jak po
wybuchu bomby. Powybijane okna, wyłamane drzwi, wielu policjantów
krzątających się gorączkowo jak mrówki, którym dzik wdepnął w mrowisko.
- Dranie znowu byli szybsi - mruknął Pan Samochodzik. - Ciekawe, skąd
wiedzieli?
- Podsłuch zlikwidowany, nie mieli chyba szans na przeciek informacji od nas?
- rozważałem głośno.
- Chyba nie... Widocznie też wpadli na ten pomysł, albo inny trop ich tu
doprowadził... Musimy znaleźć kustosza...
Okazaliśmy legitymacje. Policjanci niechętnie wpuścili nas do wnętrza
budynku. Jeden z nich zaprowadził nas do gabinetu dyrektora. Szliśmy przez ciąg
sal ekspozycyjnych. Odłupany tynk na suficie, porozbijane gabloty...
- Ci, co się tu włamali, nie przyszli rabować muzeum - zauważyłem.
- To wszystko zniszczenia raczej przypadkowe, spowodowane walką w
pomieszczeniach.
- Co tu się stało? - zapytał szef policjanta.
- Tajemnica służbowa - odparł. - A nieoficjalnie mogę powiedzieć tyle, że
jakieś dwie bandy gangsterów wybrały sobie nasze muzeum dla wyrównywania
porachunków...
Pan Tomasz spojrzał na mnie. Pokręciłem przecząco głową.
Wreszcie dotarliśmy do gabinetu dyrektora. Starszy mężczyzna wstał na nasze
powitanie.
- Witam panów - powiedział. - Eligiusz Rowicki - przedstawił się.
- Odebrałem panów meila. Strasznie mi przykro, że nie oprowadzę po
ekspozycji, ale w takim stanie niezbyt nadaje się do oglądania. Czym mogę
służyć?
Zasiedliśmy w fotelach.
- Chcielibyśmy dowiedzieć się czegoś na temat Jana Szczepanika - zacząłem. Pańskie muzeum gromadzi pamiątki po nim...
- Owszem - kiwnął głową. - Jako jedyna taka placówka w Polsce. Nawiasem
mówiąc, nad czym głęboko ubolewamy, jego osoba jest już mocno zapomniana,
choć teoretycznie powinien ją znać każdy Polak...
- Niestety - westchnąłem. - Mnie również jego nazwisko do niedawna było
obce...
- My, Polacy, jakoś lubimy zapominać o własnych dokonaniach - pokiwał
głową dyrektor. - Wszyscy fascynują się zagranicznymi wynalazkami...
Tymczasem wystarczy spojrzeć na tę ekipę, która zabezpiecza ślady. Aparaty
69
fotograficzne robią kolorowe zdjęcia, nakręcili film kamerą wideo, szukali na
trawniku łusek wykrywaczem metali, jak przyjechali i penetrowali budynek,
mieli na sobie kamizelki kuloodporne, skorzystali z mojego faksu - klepnął
urządzenie - panowie pewnie zechcą odbić sobie coś na ksero - wskazał gestem
maszynę w kącie - reportaż z włamania pokażą dziś w telewizji... Gdyby nie
Szczepanik, dowiedzieliby się panowie o tym z gazet, przyświecając sobie
lampami naftowymi. Wszystkie te urządzenia, które wymieniłem, nie
powstałyby, gdyby nie jego odkrycia - wyjaśnił twardo. - Każde ma w sobie
cząstkę jego duszy, bo od lat działają opierając się na rozwiązaniach
technicznych, których on był autorem.
- Czy mógłby pan przybliżyć nam nieco jego biografię? - poprosił pan Tomasz.
- Jan Szczepanik urodził się w 1872 roku w Rudnikach. To niedaleko stąd.
Zresztą przez większą część życia był związany z naszymi stronami - powiedział
z dumą. - Panowie wiedzą, jaki przemysł rozwijał się w Krośnie?
- Sama nazwa wskazuje - uśmiechnął się szef. - Mieliście tu ogromne zagłębie
tkackie, głównie słynne z tkaniny żakardowej.
- Właśnie. Niedoceniany, zapomniany dziś żakard... Piękna, wzorzysta tkanina,
produkowana według wynalazku Francuza Jacquarda. Wzory powstają dzięki
umiejętnemu przepuszczaniu kolorowych nitek po jednej lub drugiej stronie
osnowy.
Odczepił ze ściany makatkę i podał nam. Na kawałku materiału widniało
zamyślone oblicze jakiegoś człowieka. Obejrzałem jedną, a potem drugą stronę.
- Po jednej stronie pozytyw, po drugiej wzór jakby w negatywie - stwierdziłem
ze zdumieniem.
- Właśnie. Jacąuard wymyślił, jak zmechanizować proces tkacki. Zbudował
maszynę, która wykorzystywała tak zwane patrony, czyli perforowane płyty
tekturowe... Urządzenie miało specjalny wodzik. Sunął po płycie, od czasu do
czasu wpadając w dziurki. Wtedy wysyłał impuls do maszyny tkającej, a ta
przepuszczała nitkę po jednej lub drugiej stronie osnowy. Na tkaninie powstawał
wzór. Jeden tekturowy patron zawierał kilkanaście tysięcy pól z otworami. Jego
wykonanie według dostarczonego wzoru trwało zazwyczaj kilka tygodni.
Najbardziej skomplikowane tkaniny wymagały kilkunastu takich płyt...
- Słyszałem o tym - wpadłem mu w słowo, - Szczepanik opracował urządzenie
do mechanizacji pracy przygotowawczej. Początkowo chyba nawet nie wiedział,
co odkrył... Zrobił sobie miedzianą płytę pokrytą kilkoma tysiącami dziurek
wypełnionych selenem, który pod wpływem światła indukuje impulsy
elektryczne.
- Potem wystarczył obrazek, soczewka i lampa łukowa - uzupełnił szef. - Obraz
przez soczewkę padał na płytę. Jaśniejsze pola obrazu indukowały w komórkach
selenowych silniejszy impuls, zaciemnione - słabszy. Płyta przesyłała ciągi
impulsów elektrycznych do specjalnego, nazwijmy to, dziurkacza, który
przygotowywał patron. Powstawał w kilkanaście minut, zamiast w kilka tygodni.
Można też było wykonać patron z fotografii... Wynalazek ten, na skutek
70
niedostatecznej ochrony patentowej, został Szczepanikowi skradziony, prawda? Pan Samochodzik spojrzał na naszego gospodarza.
Twarz dyrektora rozciągnęła się w uśmiechu.
- Panowie, jestem zaszczycony... Rzadko zdarza mi się spotkać ludzi, którzy
wiedzą tyle o naszym wynalazcy.
- Ta twarz wydaje mi się znajoma - powiedział szef, nadal oglądając makatkę.
- To Mark Twain - wyjaśnił dyrektor.
- Ten pisarz? - zdumiałem się.
- Oczywiście. Szczepanik pokazał mu możliwości swojej maszyny, gdy
Amerykanin odwiedzał nasz kraj.
- Teraz mnie pan zaskoczył - mruknąłem.
- Twain był zafascynowany wynalazkiem i załatwił nawet patent w USA, tam
jednak zainteresowanie żakardem było znikome. A co do zaskakiwania, pisarz
poślubił siostrę wynalazcy, a samemu Szczepanikowi poświęcił dwie nowelki.
- Coś podobnego... - mruknąłem.
-Jan Szczepanik był właściwie samoukiem - podjął wykład dyrektor. Aczkolwiek ukończył seminarium nauczycielskie, dające mu uprawnienia do
nauczania w gimnazjum. Podobno był znakomitym pedagogiem, choć w czasie
lekcji lubił popadać w głęboką zadumę...
- Uczył w szkole, ale jednocześnie był wynalazcą?
- Owszem. Z czegoś musiał żyć, ale w szkole, szczerze powiedziawszy,
marnował się... Ale wróćmy do tematu. Oczywiście robienie tkaniny nie
wyczerpywało możliwości płyt światłoczułych. Pierwsze miały zaledwie kilka
tysięcy pól, następne pozwoliły na uzyskanie rozdzielczości mniej więcej obrazu
telewizyjnego. Po śmierci Szczepanika wynalazek trochę dopracowano i dziś
płytki o tej samej zasadzie działania, choć o delikatniejszej budowie, służą nam w
kamerach wideo i kserokopiarkach. Wynalazca po wielu doświadczeniach wpadł
na jeszcze jeden ambitny pomysł. Stwierdził, że po zamianie obrazu widzianego
na impulsy elektryczne nic nie stoi na przeszkodzie, aby przekazywać je
zwykłym kablem telefonicznym. Można by wówczas na przykład przesyłać
najświeższe wydania gazet lub zdjęcia z Ameryki do Europy zaledwie w kilka
minut. Niestety, nikt nie wykazywał zainteresowania tą metodą. Próbował ją
opatentować zarówno u nas jak i za granicą, ale patentu nie przyznano z uwagi na
znikomą użyteczność wynalazku...
- I jak zwykle w naszym kraju, genialne odkrycie zostało zapomniane westchnął Pan Samochodzik.
- To dopiero początek - wyjaśnił dyrektor. - Szczepanik skonstruował w
początkach XX wieku fotokomórkę. Nie udało mu się wymyślić dla niej żadnego
zastosowania. „Ponownie odkryta” w latach czterdziestych zrewolucjonizowała
wiele dziedzin życia. Dziś nikt o tym nie pamięta... Kto odkrył kolorową
fotografię? - spojrzał na mnie znad okularów.
- Słyszałem o tym - odparłem. - Szczepanik jako pierwszy rozwiązał problem
tak zwanego płowienia, zastosowania związków srebra dających w trakcie
71
rozkładu szeroką gamę kolorów. W 1905 roku dysponował już dwoma
podstawowymi dla dzisiejszej fotografii składnikami - kolorowym filmem
małoobrazkowym i kolorowym papierem fotograficznym. Na jego zlecenie
podjęto masową produkcję kolorowych negatywów w Szwajcarii. Wynalazcę
prześladował jednak dziwny pech. Ktoś podpalał fabrykę, związki chemiczne
zamawiane u renomowanych producentów okazywały się być zanieczyszczone.
Kulała sprzedaż. Wreszcie fabryka splajtowała.
- Firma IG-Farben rozwinęła masową produkcję kolorowych diapozytywów,
ale... pracowali na technologii, którą ukradli Szeczepanikowi, a dokładniej
mówiąc jego spadkobiercom - uzupełnił dyrektor.
- Jak to się stało, że nikt się nie upomniał? - zainteresowałem się.
- Nie bardzo mieli możliwości. Koncern miał ścisłe powiązania z władzami
Trzeciej Rzeszy, więc ochroną patentową zajęło się gestapo... Przez całą okupację
próbowało odnaleźć potomków wynalazcy, by sprawę patentu rozwiązać
definitywnie - przesunął dłonią po gardle. - Na szczęście nie zdołali ich złapać.
- Wspomniał pan o kamizelkach kuloodpornych? - wtrącił szef.
- Jednym z najważniejszych wynalazków Szczepanika była tkanina
kuloochronna. Wykonany z niej pancerz w 1901 roku uratował życie królowi
Hiszpanii - Alfonsowi XIII. Wdzięczność monarchy oraz zamówienia od
koronowanych głów całej Europy, pozwoliły wynalazcy na krótko podźwignąć
się ze stanu permanentnego ubóstwa.
- Chwileczkę - mruknąłem. - Kevlar zrobiono dopiero w latach pięćdziesiątych.
Chyba, że się mylę...
- Nie, ale Szczepanik rozwiązał i ten problem - wyjaśnił dyrektor.
- W jego czasach nie było jeszcze superwytrzymałych włókien węglowych,
więc zastosował jedwab.
- Nitki niezłe, ale na kamizelkę kuloodporną trochę słabe - uniosłem brwi. Kuli nie zatrzyma...
- Zatrzymywało, a ściślej... Pan wie, jak działają obecne kamizelki?
- Owszem. Służbę wojskową odbyłem w jednostce komandosów - pochwaliłem
się. - Splot z włókna kevlarowego jest praktycznie nie do rozerwania, kilka
warstw tkaniny, między nimi specjalne gąbki, bo jednak pocisk w momencie
uderzenia ma sporą siłę kinetyczną, więc i tak może połamać żebra... Aby tego
uniknąć, wstawia się płyty z tytanu...
- I ile waży całość?
- Jakieś sześćdziesiąt kilogramów, to znaczy ten najcięższy model.
- Teraz proszę sobie wyobrazić pancerz ochronny grubości i wagi puchowej
kurtki, który odbiera uderzającej kuli całą energię. Człowiek ostrzelany z
pistoletu nie poczuje praktycznie nic.
- Niemożliwe - pokręciłem głową. - Chyba żeby płyty z tytanu dać na
wierzchu...
- Jak to zrobił Szczepanik? - zapytał szef.
- Bardzo prosto. Tkanina jedwabna tworzyła splot nie płaski, a przestrzenny.
72
Kula z pistoletu czy odłamek granatu uderza w powierzchnię i zagłębiając się
rozrywa nitki. Energia kinetyczna zostaje zużyta na pokonanie tkaniny. Zrywa
kilkaset nitek, a do ciała dociera już resztą rozpędu. Wystarczy gruby sweter pod
spód i człowiek poczuje tylko pchnięcie.
- Ten facet był geniuszem - wyszeptałem.
- Owszem.
- Przecież gdyby to powtórzyć, teraz z naszą technologią wytwarzania włókien
węglowych, tkanina, która odbiera energię kinetyczną na przykład serii z
automatu... - aż się poderwałem z miejsca.
- Za późno - westchnął dyrektor. - Amerykanie od dwóch lat mają na to patent.
Jeszcze pracują, ale już jest chronione jako ich wynalazek. Nie wiem, czy sami do
tego doszli, czy też znaleźli informacje w jakichś starych pismach naukowych...
- No cóż, pora wyjaśnić sprawę, która nas tu sprowadza - powiedział szef. - Ale
najpierw mam pytanie. Ci nocni włamywacze... Podejrzewamy, że mogli szukać
tego co my. Co zginęło?
- Włamali się do archiwum - rzekł. - Można powiedzieć, że w miarę kulturalnie.
Nawet nie narobili specjalnie bałaganu. Wyciągnęli tylko wszystkie papiery po
Szczepaniku i przejrzeli. Mój asystent właśnie je inwentaryzuje. Niczego nie
brakuje, znaleźliśmy natomiast pod stołem kartonik po kartach smart.
- Po czym? - zdumiał się szef.
- To takie karty pamięci do aparatów cyfrowych - wyjaśniłem mu. - Robi się
zdjęcia i zapisuje na karcie. Wchodzi ich tam kilkadziesiąt, albo i kilkaset, zależy
od jej rodzaju. Potem kartę się wyjmuje, wkłada następną i znowu kilkaset...
- Aparaty cyfrowe też pracują na wynalazku Szczepanika - mruknął dyrektor. Jak na ironię.
- A więc włamali się i spokojnie wszystko sfotografowali. - zauważyłem.
- Tak przypuszczają ci, którzy prowadzą śledztwo. W chwili, gdy już się
ulatniali, wpadła tu ta druga „drużyna”... Ci pierwsi widać liczyli na to, że się
przebiją, bo odpalili dwie górnicze petardy w salach muzeum.
- Petardy? - zdziwił się szef.
- Niezupełnie - odparłem - to draństwo ma siłę wybuchu prawie jak granat...
Tylko zabezpieczone jest tekturą, a nie stalowym pancerzem. Ale podmuch
wystarczył, żeby powybijać szyby i potłuc gabloty, a huk pewnie postawił na
nogi pół miasta...
- W każdym razie włączył alarm. Policja przybyła na miejsce pięć minut później. Po
włamywaczach nie było już śladu. Zarządzono blokadę dróg, ale bez efektu.
- Czy w waszych zbiorach znajdowały się jakieś listy Szczepanika do Marii
Skłodowskiej-Curie? - zapytał szef.
- Kilka. Zresztą są nadal... Jak tylko skończą inwentaryzację, pokażę panom...
- Czy jest jakaś korespondencja z okresu po otwarciu Instytutu Radowego? zaciekawiłem się.
- Jakim cudem? - uśmiechnął się dyrektor. - Instytut otwarto w 1932 roku, a
Szczepanik zmarł w 1926...
73
***
Pędziliśmy do Warszawy...
- Nic z tego nie rozumiem - powiedział Pan Samochodzik. - Mamy zdjęcie z
otwarcia Instytutu Radowego, na którym koło Skłodowskiej sfotografowały się
dwa duchy wynalazców?
- Może pomylili fotografie - zasugerowałem - a Szczepanik i Rychnowski
zostali sfotografowani wcześniej... Skłodowska musiała bywać w Polsce wiele
razy.
- Pawle, obudź się! Zdjęcie jest zrobione na schodach Instytutu Radnego. Poza
tym nie tylko my wiemy, że Szczepanik tam był. Ci, którzy wdarli się do
muzeum dziś w nocy, też.
Zamyśliłem się głęboko. Pan Tomasz też milczał. Studiował broszurkę, którą
dostał w muzeum.
- Archiwum Szczepanika zostało spalone przez hitlerowców w 1944 roku
podczas powstania warszawskiego - odezwał się wreszcie. - Nawet gdyby
przypadkiem trafił mu w ręce notatnik Einsteina, to poszedłby z dymem...
- Chyba że zabrali go Niemcy przed podpaleniem.
- Ale skoro nie żył od sześciu lat w chwili, gdy Skłodowska dostała wzory do
rąk... Odpada.
Szef otworzył laptopa i podłączywszy telefon, ściągnął pocztę.
- Jest list z Centralnego Biura Śledczego - powiedział.
- O - ucieszyłem się. - I co piszą?
- Programy analityczne ich bazy porównały przesłane zdjęcia. Osobnik numer
jeden, czyli nasz domniemany Szczepanik, identyfikacja zgodna w trzydziestu
pięciu procentach. Nie wiem, co to znaczy po ludzku.
- Powierzchowne podobieństwo - wyjaśniłem. - Twarz człowieka ma około
dwustu cech charakterystycznych. To jak z identyfikacją pisma. Trzydzieści pięć
procent wystarczy pewnie, by pomylić dwóch ludzi, którzy są do siebie bardzo
podobni. Dalsze sześćdziesiąt pięć procent cech to drugorzędne szczegóły...
- Wspomnieli tu też, że Szczepanik byłby za młody. W 1932 roku miałby ponad
pięćdziesiąt cztery lata, a człowiek na zdjęciu wygląda na najwyżej trzydzieści.
- Czyli pudło - mruknąłem - ale przecież podpis...
- Drugie zdjęcie zidentyfikowali z dokładnością do osiemdziesięciu procent.
Rychnowski.
- Osiemdziesiąt procent to jeszcze nie sto.
-Ale margines błędu mają obecnie około dwudziestu procent. W zasadzie to nie
ma wątpliwości. Duch szalonego inżyniera - zakpił.
- Raczej zombie.
- Horrorów się naoglądałeś?!
- Nie, nie słyszał pan o tym? Tak się nazywa oszustów po zmianie tożsamości.
Robi taki wielki przekręt i wsiąka. Wraca po kilku latach, jako reemigrant,
urodzony na przykład w Belize, pod innym nazwiskiem, z fałszywą metryką i tak
dalej. I znowu zabiera się do interesów.
74
- Często się to zdarza?
- Ponoć kilkunastu takich już po Polsce chodzi. Inżynier przegrał proces,
sfingował swoją śmierć, ukrył maszynę, którą odnaleźliśmy w zeszłym roku, a
sam - do Warszawy na otwarcie Instytutu Radowego!
- Tylko jak to sprawdzić?
- Nie ma jeszcze odpowiedzi ze Lwowa?
- Niestety jest... - westchnął.
- Dlaczego pan nie mówi? I co piszą? - zainteresowałem się.
Otworzył raz jeszcze przeczytanego meila.
- Piszą, że nie mają archiwów z tamtych czasów i, co gorsza, nie wiedzą, gdzie
się podziały.
Poskrobałem się po głowie.
- Archiwa Lwowskiego Stowarzyszenia Wynalazców - mruknąłem. - W grę
wchodzą dwie instytucje zainteresowane żywo wyświetlaniem prawdy o każdym
obywatelu.
- NKWD i gestapo... - domyślił się natychmiast. - Sądzisz, że gdzieś to jeszcze
mogło się zachować?
- Szanse nie są duże, ale kto wie? Czy mamy jakichś znajomych w Niemczech?
Pan Tomasz przymknął oczy.
- Poznałem kiedyś jedną panią detektyw. Rozpracowaliśmy razem gang
Niewidzialnych... Pewnie mnie jeszcze pamięta, a ja mam jej numer telefonu.
Zaczął grzebać w notatniku.
Zjechałem na parking i napisałem na laptopie dwa listy.
- Uruchamiam doktora Raubera i Bohdana Krawczuka - powiedziałem.
- Ani jeden, ani drugi specjalnie nas nie lubią - zauważył szef - w dodatku obaj
mogą być powiązani z naszą konkurencją...
- Wiem - westchnąłem ciężko - ale to chyba jedyny ślad...
- Wyślij do Krawczuka - polecił. - Jeśli on nic nie znajdzie, zaryzykujemy z
Rauberem. Boję się, że jeśli będzie przeciek, to nasi wrogowie za dużo zdołają
wywnioskować z samych pytań.
- Fakt - skłoniłem głowę, przyznając mu rację.
- Mamy gości - powiedział szef spokojnie.
Oderwałem wzrok od komputera. Faktycznie, na śródleśny parking wjechały
dwa terenowe samochody. Z pierwszego wysiadł facet, który kilka dni temu
odbierał list.
- Zorientowali się, że Skłodowska pisała podkładając rygę i teraz chce nas
rozwalić - zasugerowałem.
- Tak sądzisz? - szef spojrzał na mnie zaskoczony.
- Nie, ale zaraz się dowiemy, czego chce...
Wysiadłem.
- Witam pana, panie Daniec - ucieszył się na mój widok typek w garniturze. Cóż za miłe spotkanie...
- A żeby cię diabli wzięli - mruknąłem. - Wracacie przypadkiem z Krosna?
75
- A czy my wyglądamy na takich, którzy włamują się do muzeów?! - obraził
się. - Kiepski interes zrobiliśmy z tym papierem.
- Ano, nie udało wam się - z uciechą zmrużyłem oczy.
- Ale pogadać trzeba - westchnął. - Pal diabli ten list. I wy, i my wiemy, że
ważniejszy jest ten do Einsteina.
- To nie jest przypadkowe spotkanie - zauważyłem. - Czego chcecie?
- Ruscy mają oryginał listu. To bardzo niedobrze. Nie da się wykluczyć, że
znajdą notatnik.
- A może już znaleźli?
Spojrzał w niebo.
- Może - pokręcił głową. - Wiesz, co jest w tym notatniku?
- Nie - skłamałem.
- Einstein pracował nad czymś, co nosi miano zunifikowanej teorii pola. Tak
przynajmniej sądzimy.
- Dla fizyków pewnie będzie to ciekawe.
- Panie Daniec, pan nie wiesz, co to jest unitarna teoria pola - powiedział z
naganą.
- Bo nie jestem fizykiem.
- W jednym z listów Einstein nazwał to równaniami stworzenia - ciągnął
szpieg.
Czy nie tego samego sformułowania użył Marek?
- Czym są wzory stworzenia? - zapytałem.
- To władza nad życiem i śmiercią ludzkości... - odparł. - Ale nie o tym
chciałem mówić. Problem w tym, że chcemy zaproponować sojusz.
- Obawiam się, że nie możemy iść na żadne układy...
- Jeśli notes wpadnie w ręce Ruskich, to będzie nieszczęście.
- Oczywiście wolicie, żeby wpadł w wasze?
- Naturalnie - przyznał z rozbrajającą szczerością. - A jeśli nie w nasze, to
przynajmniej nie w ich...
- Na czym ma polegać nasz układ?
- Wiemy, że Ruscy przy tym węszą i trzeba ich wykolegować z gry - wyjaśnił. Notatnik jest ukryty gdzieś w Instytucie Radowym. Biełunow montuje specgrupę,
która ma spenetrować budynek.
- I co zamierzacie z tym zrobić?
- Trzeba przygotować zasadzkę.
- Zawiadomcie nasze służby - wzruszyłem ramionami. - Wystarczy jeden
anonimowy telefon. Zwłaszcza że, jak znam życie, wiecie, dokąd zadzwonić.
- Nie sądzimy, aby nam uwierzono - zasępił się, a może tylko udawał.
- Więc my mamy za was odwalić brudną robotę.
- Oj, nie przesadzajmy. Macie postawić na nogi wasz kontrwywiad, wyłapać ich
jak wlezą do środka i wyłączyć z rozgrywki. To będzie dziś albo jutro w nocy odwrócił się i odszedł bez pożegnania.
- I co pan na to? - zapytałem szefa, gramoląc się znowu za kierownicę.
76
- Nie wiem. Faktycznie mogli to załatwić sami.
- Może boją się, że im nikt nie uwierzy. Teraz pytanie, czy uwierzą nam. I czy
oni nas czasem w coś nie wrabiają?
- Może notatnik faktycznie jest ukryty w Instytucie Radowym - rozważał. Dopuszczaliśmy taką możliwość. Tylko co im przyjdzie z faktu, że podczas
włamania zwiną im konkurentów? Przecież my, ostrzeżeni gdzie jest skarb,
będziemy pilnować miejsca.
- A może chcą, żebyśmy to wydobyli, a potem spróbują nam zabrać?
Ostatecznie instytut jest, po włamaniu do archiwum, dobrze strzeżony, a my
jesteśmy jedyną grupą, która ma możliwości swobodnego, no w miarę
swobodnego, penetrowania budynku...
- Brzmi niegłupio.
***
Niebawem dojeżdżaliśmy do Warszawy. Byłem bardzo zmęczony, ostatecznie
zrobiłem ponad tysiąc kilometrów. Było późne popołudnie.
- Do ministerstwa? - zapytałem.
- Na Bródno. Musimy pogadać z fizykiem.
- O czym? - zdziwiłem się.
- O tym, czego nam nie powiedział...
Zajechałem przed dom na Siedzibnej.
Marek otworzył bramę.
- I jak tam eksperymenty z grawitacją? - zagadnął go pan Tomasz.
- Oj tam, nieważne - machnął ręką. - Znaleźliście notatnik?
Oczy mu błyszczały, choć usilnie starał się panować nad sobą. Nie bardzo mu
to wychodziło.
- Musimy pogadać o kilku rzeczach - powiedziałem.
- W takim razie służę...
Zasiedliśmy w saloniku.
- Czym konkretnie są wzory stworzenia? - zaatakował Pan Samochodzik. Jakie możliwości tkwią w unitarnej teorii pola?
Marek milczał bardzo długo.
- To legenda, która krąży w środowisku fizyków - odezwał się wreszcie. - Nie
ma w zasadzie realnych podstaw, tylko pogłoski, poszlaki... Nic konkretnego,
żadnego punktu zaczepienia, żadnego dowodu na to, że opiera się na realnych
podstawach. Einstein bredząc w malignie mówił, że wzory stworzenia są
niebezpieczne. Niebezpieczne w sposób ostateczny.
- Co to za wzory? - naciskałem. - Co pozwolą zrobić? Bombę wodorową z
wiadra wody?
- Gorzej. Wiecie zapewne, ile wymiarów ma nasza rzeczywistość?
- W zasadzie trzy - powiedziałem - ale zakrzywione w stronę czwartego.
- Coś w tym guście. Nasza przestrzeń jest trójwymiarowa, ale to tylko część
dostępna naszym zmysłom. W rzeczywistości wymiary są cztery. Tam gdzie
występują silne pola grawitacyjne, rzeczywistość deformuje się, wygina w stronę
77
czwartego wymiaru. Wyobraźcie to sobie tak... - wyjął z pudełka stojącego na
stoliku owocową galaretkę. - To nasz trójwymiarowy wszechświat. Jesteśmy
wewnątrz galaretki i, żeby uprościć, nie możemy się z niej wydostać. Naciskam
ją palcem i powstaje deformacja. Widzimy ją i rozumiemy, że następuje
oddziaływanie z zewnątrz.
- Do rzeczy - sprowadziłem go na ziemię.
- To tylko wstęp. Wszechświat, według najnowszych teorii, ma dziewięć
wymiarów. I czas jako wymiar numer dziesięć. Taka liczba pozwala wyjaśnić
wszystkie zjawiska fizyczne...
- Co tak skromnie, nie mogli od razu dwudziestu? - zażartował szef.
- No cóż, istnieje grupa fizyków, która twierdzi, że są dwadzieścia dwa
wymiary.
Pan Samochodzik zamilkł z nieszczególnie ciekawym wyrazem twarzy.
- To nie wszystko. Teoria strun zakłada, że trzy wymiary są normalnie
wykształcone. Otwarte. Pozostałe zaś zwinięte w pakiet o dwadzieścia rzędów
wielkości mniejszy od pojedynczego protonu.
- W porządku, nie rozumiemy, ale mów dalej - zachęciłem go.
- Szczególna teoria względności zakłada, że energia to masa razy prędkość
światła do kwadratu. Słynny wzór E=mc2... Powstała w 1910 roku.
- O tym słyszałem - mruknąłem. - Nauczyciel fizyki kiedyś próbował nam to
nawet wyjaśniać.
- Macie więc ogólne podstawy - ucieszył się fizyk.
Pan Tomasz wyglądał, jakby go zęby bolały.
- Wychodząc od przekształceń tego wzoru można w zasadzie skonstruować
broń atomową...
- Te trzy literki są aż tak ważne? - zdumiał się szef.
- Oczywiście. To podstawa współczesnej fizyki. Łączy różne oddziaływania i
pozwala wyszukać rozwiązania, jak jedne przekształcać w drugie. A teraz
wyobraźcie sobie wzór, który pozwala zlać w jedno wszystko. Który wyjaśnia
zależności
między
grawitacją,
zjawiskami
elektromagnetycznymi,
oddziaływaniami jądrowymi, materią i wszystkimi poznanymi rodzajami energii.
- No dobrze - wyobraziłem sobie. - I co można z tym zrobić?
- Wszystko - powiedział z przekonaniem. - Tunele w przestrzeni, czyli
teleportacja. Po co jechać samochodem do Zakopanego, skoro można zakrzywić
przestrzeń, przejść przez tunel i zrobić jeden krok, z tego pokoju na Krupówki? Z
prędkością większą niż światło. Drugie możliwe zastosowanie to tunele w czasie.
Teraźniejszość, przeszłość, przyszłość...
- Tak po prostu?
- Zamiast wyjaśniać jakieś zajście historyczne pomalutku, na podstawie
dokumentów, skacze się do siedemnastego wieku i przesłuchuje świadków.
- E, to czysta fantastyka naukowa - skrzywił się pan Tomasz.
- Owszem. Ale teoria kwantowa dopuszcza istnienie takich dziur. Unitarna
teoria pola pozwoliłaby na odtworzenie tego w skali umożliwiającej praktyczne
78
wykorzystanie... A jeśli się nie uda... Cóż, jest jeszcze parę innych możliwości.
- Na przykład? - podchwyciłem.
- Energia. Wieczny silnik, działający w nieskończoność. Żarówki, które będą
świecić tysiąc lat bez rachunków za prąd... - snuł wizję marzycielskim tonem.
- Zaraz, zaraz - przerwałem mu - a prawo zachowania energii? Skąd ona się
będzie brała?
- Z wymiarów zwiniętych - tłumaczył cierpliwie. - W nieograniczonych
ilościach...
- A skutki uboczne? - nastroszyłem się. - Nigdy nie jest tak, żeby coś było za
darmo.
- Och, oczywiście, będą pewne skutki uboczne - mruknął. - Działanie
hipotetycznej maszyny spowoduje lokalne zaburzenia grawitacji, takie rzędu
kilku, maksymalnie kilkunastu procent. Do tego deformacje czasu i przestrzeni.
Zegarki będą chodzić odrobinę wolniej, metr będzie miał nieco mniej
centymetrów...
- Czyli wewnątrz takiej plamy miałbym nie 174, tylko 172 centymetry wzrostu?
- podsunął szef.
- Owszem, ale nie do końca tak. Faktycznie będzie pan niższy, bo przestrzeń się
deformuje, ale nie sprawdzi pan tego, bo i linijka się skróci - powiedział z
zadowoleniem w głosie. - Po opuszczeniu strefy deformacji wszystko wróci do
normy. Natomiast gdyby ktoś zmierzył pański wzrost na odległość, stojąc poza
strefą zmian, to stwierdzi, że jest pan niższy niż powinien.
- Ekstra - mruknąłem.
- A po wyłączeniu urządzenia wszystko wraca do normy - dokończył z
zadowoleniem. - Żadnych trwałych uszkodzeń naszych trzech wymiarów.
- To naprawdę pocieszające - zauważyłem z sarkazmem. - A dlaczego to ma
być groźniejsze niż bomba wodorowa?
- Jeśli wzory stworzenia istnieją, jeśli możliwe jest takie podpięcie się pod
wymiary zwinięte, to... Nie ma żadnych ograniczeń, jeśli chodzi o ilość
uzyskiwanej energii, Pawle. Żadnych.
- To znaczy, że można podczepić jedną żarówkę albo całe miasto? - zapytałem
zdezorientowany.
- Nie, Pawle. To znaczy, że możesz mieć energii tyle, co do napędzania zegarka
elektronicznego albo tyle, by wysadzić w powietrze całą galaktykę.
Szczęka mi opadła.
- Wiecie, jak powstał nasz wszechświat? - zagadnął Marek.
- Najnowsza teoria zakłada, że na samym początku był wielki wybuch powiedział Pan Samochodzik. - Powstała w jednej chwili cała materia
wszechświata, a potem w potwornej eksplozji rozprysła się na boki i ucieka
nieprzerwanie, niesiona energią kinetyczną, od miliardów lat. Chyba nazywa się
to fachowo ucieczką galaktyk. Bardzo ładna teoria, nie wyklucza religii. Skoro
był początek, musiała zaistnieć siła sprawcza... na przykład Bóg.
- Dlatego Einstein nazwał to wzorami stworzenia - dorzucił Marek.
79
- Ktoś lub coś, jakaś siła uwolniła energię z wymiarów zwiniętych. Całą
dostępną na raz. I powstała nasza rzeczywistość.
- I my byśmy mogli tak samo... - wykrztusiłem.
- Niewątpliwie byłaby to ostatnia rzecz, jaką zrobilibyśmy w życiu. Ale
teoretycznie jest to możliwe. Zniszczyć wszechświat i doprowadzić do narodzin
nowego. Oczywiście zakładając, że Einstein prawidłowo sformułował i rozwiązał
swoje równania. I że zbudowanie urządzenia tak czerpiącego energię jest w ogóle
możliwe. Przypuszczam, że nie. Że istnieją jakieś ograniczenia wmontowane w
strukturę rzeczywistości. Dlatego nalegałem, żeby panowie pokazali mi ten
notatnik, jeśli uda się go odnaleźć...
Skołowani opuściliśmy willę.
- Pawle, jak myślisz, czy to w ogóle możliwe? - zapytał pan Tomasz.
- Nie sądzę - uspokoiłem go. - Nawet jeśli teoretycznie jest to dopuszczalne
przez prawa nauki, to teoria nie zawsze oznacza możliwość praktycznego
zastosowania...
- Jednak trzeba będzie uważać. To nie może wpaść w ręce obcych.
- Zgadzam się - spojrzałem na zegarek. - Jest osiemnasta. Sądzi pan, że
Rosjanie mogą się włamać do Instytutu Radowego?
- Nie wiem - potarł czoło dłonią. - Ale zabezpieczyć się trzeba.
80
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
NOCNA ZASADZKA W INSTYTUCIE RADOWYM • ZNIKNIĘCIE
PANA TOMASZA • FAŁSZERSTWO
Budynek dawnego Instytutu Radowego powoli tracił kolory w zapadającym
jesiennym mroku.
- Prawdopodobnie przed włamaniem zechcą sprawdzić, czy ktoś nie szykuje na
nich zasadzki - powiedział nadkomisarz Skorliński. - Jeśli popatrzą po oknach
kamerą termowizyjną, nie zobaczą nas. Kaloryfery zostały podkręcone na pełną
moc, okna lekko rozszczelnione, więc będzie cyrkulacja ciepłego powietrza, czyli
smugi o różnej temperaturze. Zresztą może przeceniamy przeciwnika. Ważne,
żeby nikt nie pojawił się na tle okna. Poruszać się tylko na czworakach.
- Czy kamera termowizyjna nie jest w stanie wyśledzić nas przez ścianę? zapytał któryś z policjantów. - Skoro jest w stanie rozróżnić plamy o
temperaturze odbiegającej od otoczenia o dziesiąte stopnia Celsjusza...
- Przez ścianę nie ma szans. Mur nie przewodzi ciepła wystarczająco szybko.
Przed drzwi z dykty - owszem. Ale przez drewniane, jeśli tylko się nie oprzecie,
już nie. Aha. Zakaz palenia - zarządził surowo. - Ognik z papierosa ma
temperaturę rzędu czterystu stopni.
Siedzieliśmy w archiwum. Przed nami leżały plany budynku. Część zajmowana
przez przychodnię była zakreskowana na czerwono.
- Prawdopodobnie zechcą przeszukać te pomieszczenia - Skorliński zaznaczył
cztery salki dawnego Instytutu Radowego, obecnie mieszczące ekspozycje. - W
grę wchodzą jeszcze pokoje na piętrze. Gabinet dyrektora, sekretariat, kasa...
Drzwi łączące część szpitalną z zapleczem są zamknięte - wskazał przejście na
drugim piętrze. - Od przychodni raczej nie uderzą. Musieliby obezwładnić
wartownika, personel pracuje tam prawie non stop i sądzę, że o tym wiedzą... A
zatem przyjdą albo drzwiami - pokazał boczne wejście - albo którymś oknem. Są
w nich wprawdzie kraty, ale nowoczesne pistolety plazmowe do cięcia metalu
poradzą sobie z nimi błyskawicznie... Inna możliwość to piwnice. Łączą się z
tymi od sąsiedniego budynku, wystarczyłoby przebić mur. Tam mamy zainstalowane mikrofony. Kolejna opcja - strychy. Metoda wejścia ta sama: przez ścianę
od sąsiadów. Wreszcie możliwość ostatnia - dach.
- W kiosku naprzeciwko mamy trzech ludzi - raportował jego podwładny. Ośmiu siedzi w salach na piętrze. Razem z nami dwunastu w budynku, trzech na
zewnątrz, trzech w służbówce instytutu. Poza tym dwie przecznice stąd parkuje
półciężarówka, a w niej czeka ośmiu komandosów z jednostek nadwiślańskich.
Wpadną, jak śliwka w... - spojrzał na pana Tomasza i zaczerwienił się - ... w
kompot - dokończył.
Skorliński popatrzył na zegarek.
- Jest dwudziesta - powiedział. - Pewnie uderzą po północy, ale na wszelki
wypadek od tej pory ani słowa. Mogą zechcieć osłuchać budynek, zanim wejdą...
81
Gadać można tylko w archiwum.
Wszyscy rozeszli się na stanowiska, my zostaliśmy w centrum dowodzenia,
czyli w archiwum.
Na monitorze widać było otoczenie budynku. Nie wyłączyliśmy latarni, by nie
utrudniać sobie pracy, teraz widzieliśmy okolicę niemal jak na dłoni. Cicho,
pusto, tylko wiatr strącał z drzew ostatnie liście.
- Notatnik... - powiedział w zadumie szef. - Może faktycznie został włożony w
jakąś dziurę w ścianie i zamurowany? Tylko jak to sprawdzić? Jak go
odnaleźć?...
- Radar geologiczny - zasugerowałem. - Ale prześwietlić mur metr po metrze to
robota na lata.
- Może kamerą termowizyjną? - podsunął nadinspektor. - W miejscu wykutej
dziury ściana będzie miała inną strukturę, inaczej się nagrzeje i da wyraźny
odczyt. Wtedy trzeba kuć.
- Odpada. Jeśli Skłodowska ukryła tu dziennik, to tynk będzie z tego samego
niemal okresu co budynek, z tego samego surowca...
- Poza tym w czasie wojny instytut mógł zostać poważnie uszkodzony,
zbombardowany, ostrzelany, wypalony - ciągnął szef. - Wszystkie tynki mogą
być nowe.
- Tu był chyba niemiecki szpital polowy - przypomniałem sobie strzępy
zapamiętanych informacji. - Głowy nie dam...
- Ciekawe, jak oni rozwiązali ten problem - zauważył szef. - W każdym razie
jak ich dorwiemy, to trzeba będzie się zainteresować, co za sprzęt mieli w
torbach...
- I wykorzystać zgodnie z przeznaczeniem? - uśmiechnął się policjant.
- Dlaczego nie? - wzruszyłem ramionami.
Nagle stojący przed nami monitor zaśnieżył.
- Oho - mruknąłem. - Zdaje się, że mamy gości...
- Może to awaria sieci, a może... - odbezpieczył pistolet. - Trzeba sprawdzić
warty.
Otworzył drzwi i ruszył powoli naprzód. Wyjął radiostację.
- Malinowski, Kowalczyk, odbiór. Pospaliście się, chłopaki?
W tym momencie jakby wpadł na ścianę. Zatrzymał się w pół kroku i osunął na
ziemię.
Cofnąłem się, wpychając ramieniem szefa z powrotem do archiwum.
Zatrzasnąłem drzwi i zablokowałem szczelinę pod nimi kurtką.
- Do diabła - wystukałem na komórce numer alarmowy, ale wyświetlacz
pokazał, że nie ma zasięgu. - Gaz usypiający, musieli go puścić w wentylacji mój głos zabrzmiał dziwnie...
Podłoga skoczyła do góry, a może to ja się przewróciłem?
***
Doszedłem do siebie po kilkunastu minutach. U uszach mi szumiało.
82
Poruszyłem rękami - skute... Leżałem w gabinecie na pierwszym piętrze. Okno
ktoś uchylił. Zakaszlałem. Bolała mnie głowa, ale poza tym chyba nie doznałem
żadnego uszczerbku.
- Najwyraźniej użyli innego gazu niż w teatrze w Moskwie - usłyszałem
ochrypły głos Skorlińskiego.
- To mamy szczęście w nieszczęściu. Próbowałem zadzwonić, gdy pan padł jak
długi, ale włączyli zagłuszarkę. I co teraz?
- Za pół godziny będzie odsiecz - wyjaśnił.
- Skąd pan wie? - zdumiałem się.
- Widzisz, Pawle, miałem jeszcze jedno zabezpieczenie... Tamta półciężarówka... Byłem umówiony tak, że co godzinę wysyłam im SMS, a jeśli
spóźnię się więcej niż trzy minuty - wkraczają...
- Może być rzeźnia... - zauważyłem.
- A my możemy awansować na głównych zakładników, gdyby doszło do
szturmu budynku lub oblężenia. No, poszło...
Teraz dopiero zobaczyłem, że przez cały czas majstrował przy swoich
kajdankach.
- Strasznie nietypowa konstrukcja, a ja ostatnio zaniedbałem trochę zajęcia
warsztatowe - wyjaśnił. - Ostatecznie wysokie szarże mają też od takich spraw
personel niższej rangi. - zażartował i zaraz zabrał się do otwierania moich.
Męczył się przy pomocy wsuwki do włosów. Trwało to ładnych parę minut, aż
wreszcie szczęknęły i obręcz odskoczyła.
- Słyszałem historię o skazańcu, który odgryzł sobie kciuk, żeby móc zdjąć
okowy - westchnąłem.
- Mogłeś wcześniej powiedzieć, to bym się nie musiał męczyć - dobry humor
nie opuszczał go. - Ciekawe, ilu ich jest i gdzie trzymają resztę moich ludzi...
Drzwi, co było do przewidzenia, zamknięte były na głucho.
- Zamek typu yale - mruknął. - Kto otwiera, ja czy ty?
- Spróbuję.
Wyjąłem mu z ręki wsuwkę i po chwili droga ucieczki stała otworem.
Wyjrzałem ostrożnie na korytarz. Pusto. Dobra nasza... Wymknęliśmy się jak
duchy. Z archiwum, przez niedomknięte drzwi, padał promień światła.
Zajrzałem ostrożnie. Jakiś typek przeglądał pospiesznie teczki z dokumentami.
Nadkomisarz pchnął drzwi. Skrzypnęły.
- Igor, pomogi mnie... - typ nawet się nie odwrócił, biorąc nas widocznie za
swoich kompanów.
- Siurpryz - policjant nie zapomniał rosyjskiego.
Szpieg odwrócił się zaskoczony i po chwili znokautowany leżał pod stołem.
- U, do diabła - mój towarzysz roztarł pięść. - Gęba twarda jak beton...
Skułem leżącemu ręce na plecach moimi kajdankami. Policjant odczepił mu
kaburę z pistoletem.
- No, to jeden zero dla nas - powiedział.
Przeszukiwałem pospiesznie kieszenie jeńca. W jednej spoczywała kartka
83
papieru złożona we czworo. Rozprostowałem ją i z wrażenia zakręciło mi się w
głowie.
- A niech mnie... - szepnąłem.
- Poczytasz, Pawle, później - nadkomisarz spojrzał na zegarek. - Musimy
uwolnić naszych i opanować budynek, zanim dotrą tu posiłki...
Ambitny plan... Kurtka szpiega wisiała na krześle. Policjant bez żalu ściągnął z
siebie mundur i założył ją na grzbiet. W półmroku mógł od biedy uchodzić za
członka szajki. Sprawdziliśmy drzwi po drugiej stronie korytarza. Za nimi
siedzieli skuci ludzie nadkomisarza. Skuci to może za dużo powiedziane. Dwaj
zdążyli się już uwolnić i teraz pomagali kumplom pozbyć się gustownych
rosyjskich bransoletek...
- Odpukać, ale nieźle idzie - zauważył Skorliński.
- Dziwne - mruknąłem. - Napastnicy powinni zostawić kogoś na straży.
- Widocznie uznali, że gaz uśpi nas na dłużej. Niewłaściwie dobrali proporcje
składników albo coś...
W tym momencie na korytarzu rozległ się rozpaczliwy tupot. Wyjrzałem
ostrożnie
- Do diabła, on ucieka! - wrzasnąłem.
Ogłuszony w archiwum zdołał widać dojść do siebie, bo biegł zgięty w pół, z
rękami nadal skutymi na plecach. Puściłem się za nim, ale on dopadł już
schodów. Musiałem go złapać, zanim ostrzeże kumpli. Opanowaliśmy już
przecież całą kondygnację... Dobiegłem do podestu na półpiętrze... i zawróciłem
widząc trzech drabów z pistoletami, sadzących z dołu w moją stronę.
Zanurkowałem do gabinetu i zatrzasnąłem drzwi.
- Barykadujcie! - krzyknąłem do policjantów.
Zareagowali błyskawicznie jak na ćwiczeniach. Przesunęli w pięciu ciężką,
metalową szafę z aktami, blokując drzwi. Rosjanie nie zrezygnowali tak łatwo.
Zabrzęczało parę razy, widać usiłowali przebić się przez drzwi strzelając z
pistoletów.
Skorliński podbiegł do okna i otworzy wszy je z rozmachem, wypalił trzy razy
ze zdobycznej spluwy w niebo.
- Zaraz nas odbiją - mruknął.
Nieoczekiwanie padł w tył. Zrobił to w ostatniej chwili, bo szyby rozprysły się
w drobny mak. Ktoś stojący przed budynkiem wystrzelił chyba z obrzyna. Zaraz
też rozległ się ponury klakson samochodu, trzaśniecie drzwi i tupot butów na
chodniku. Dźwięk zapalanego silnika i pojazd odjechał. Chciałem podejść do
okna, ale jeden z policjantów przytrzymał mnie za kurtkę.
- Życie ci, człowieku, niemiłe?
- Zdaje się, że zwiali - westchnąłem.
- Chyba tak - zgodził się, ale jeszcze przez chwilę nie puszczał mnie.
Odsunęliśmy szafę. W drzwiach było widać przestrzelmy. Korytarz pusty.
Zeszliśmy na parter.
- Odwalili kawał roboty - stwierdził nadkomisarz, patrząc na ziejące wszędzie
84
dziury.
- Nie ma pana Tomasza - zauważyłem.
Rzeczywiście. Liczyliśmy na to, że został zamknięty gdzieś oddzielnie, ale jak
się okazało, nadzieje nasze okazały się płonne. Nadkomisarz pobiegł do kiosku
po drugiej stronie ulicy. Wrócił uspokojony. Jego ludzie żyli, zostali tylko
uśpieni, prawdopodobnie tym samym gazem co my.
- Co robimy dalej? - zapytałem.
- Wydaje mi się, że będą próbowali jakoś się dogadać - na blacie starego stołu
laboratoryjnego leżała wizytówka. Widniał na niej numer telefonu komórkowego.
I nic więcej.
- Mam pewien pomysł - mruknął nadkomisarz patrząc na dziurawe ściany. Może wypali, może nie... Tak czy inaczej, mamy mało czasu...
***
Jesienny ranek po nieudanej akcji... Skrajnie obrzydliwa pogoda, siąpiący
deszcz, momentami zacinający w twarz. Stary zakład introligatorski przy ulicy
Żelaznej. Ocalały fragment starej Warszawy, gdzie można natrafić jeszcze na
nielicznych fachowców - rzemieślników: szewców, kuśnierzy, ślusarzy,
szczotkarzy, parasolników... Na ścianach ich pracowni wiszą pożółkłe dyplomy
cechowe, często noszące datę sprzed pół wieku.
Introligator mógł mieć dziewięćdziesiąt czy nawet sto lat. Pożółkłe od nikotyny
palce, wyblakłe, niegdyś błękitne oczy...
- Notatnik oprawiony w brązową skórę - zmarszczył brwi. - A jaki rodzaj
skóry? Jaki papier?
- Papier mam - wręczyłem mu czterdzieści kartek.
Skorliński wy grzebał je w magazynie Komendy Głównej Policji. Ryza papieru
maszynowego przeleżała przez jakieś osiemdziesiąt lat... Przetrwała wojnę
światową, a może nawet dwie, oraz niezliczone inwentaryzacje...
- Skóra powinna być zniszczona, jakby notatnik leżał w jakiejś skrytce przez
kilkadziesiąt lat.
- Fałszywkę szykujemy - staruszek spojrzał na mnie ostro.
- Kopię na wystawę - okazałem legitymację ministerstwa - nie chcemy narażać
eksponatu na kradzież.
Uśmiechnął się ukazując stalowe zęby bardzo starej protezy.
- Się zrobi. Na kiedy?
- Na wczoraj.
- Będzie kosztowało - mruknął z dziką radością. - Siada i poczeka.
Krzykiem wygonił z jakiegoś kąta pomocnika, na oko sądząc, młodszego o
dwadzieścia lat. Zakrzątnęli się szybko. Przeszyli kartki jedwabną nitką, z regału
zdjęli płat bardzo starej skóry.
Policzyli sobie słono, ale miałem przed sobą to, o co mi chodziło. Cienki notes
formatu A5, oprawiony w brązową skórę. Teraz trzeba było zapełnić go
odpowiednia treścią.
- Czyś ty zwariował, Pawle? - Marek palnął się w głowę, aż zadudniło. 85
Rozumiem, że chcecie wywieść w pole przeciwnika i podsunąć mu fałszywkę...
Ale Einstein pracował nad unitarną teorią pola przez jakieś dwadzieścia pięć lat, a
ja mam to zrobić w godzinę?!
- Rany, a kto ci każe odkrywać teorię pola? - wsiadłem na niego. - Napisz mi na
brudno piętnaście stron takich wzorów, żeby czytającemu mózg się zawiązał na
supły.
- Jeśli to ma być przekonujące na tyle, żeby naciął się fizyk, to potrzebuję
tygodnia...
Zamyślił się.
- Chyba, że to będzie kiepski fizyk... I że nie umieszczę tam wzoru
podstawowego, tylko rozwinięcia... I nie opiszę składników, żeby wyglądało na
częściowo zaszyfrowane.
- A widzisz? - ucieszyłem się. - A wykręcałeś się jak primadonna...
Położył na stoliku kilka kartek papieru i zaczął po nich bazgrać. Po godzinie
wręczył mi szesnaście stron.
- Dobra - powiedział - ze dwie godziny będą musieli nad tym posiedzieć, żeby
stwierdzić, że to lipa. Zadowolony?
- Ozłocę cię - zapewniłem uradowany.
- Pogadamy, jak wreszcie znajdziecie oryginał... - westchnął.
Opuściłem jego gościnne progi i pojechałem na drugi koniec miasta.
Zaparkowałem na niewielkim strzeżonym parkingu. Skorliński już na mnie
czekał. Więzienie Warszawa-Białołęka wyglądało od zewnątrz bardzo ponuro.
Betonowe mury, druty kolczaste, budki strażników, wieżyczki... Na wartowni już
czekały na nas przepustki. Weszliśmy do środka. Kilka korytarzy
poprzegradzanych kratami lub stalowymi drzwiami zaopatrzonymi w przepisowe
judasze...
- Tu trzymamy waszego ptaszka - strażnik otworzył celę i przepuścił nas
przodem.
Spodziewałem się potężnie zbudowanego kryminalisty o łapach pokrytych
tatuażami, a tymczasem przed nami siedział mężczyzna lat około trzydziestu,
drobny, szczupły, o zupełnie niewinnym wyglądzie. Czaszkę porastały mu
kępkami włosy nieokreślonej barwy, zgodnie z więzienną modą przycięte blisko
skóry.
- O, pan nadkomisarz - uśmiechnął się lizusowsko. - Cóż pana sprowadza?
- To jest Ernest - policjant przedstawił mi zatrzymanego. - Były grafik
reklamowy, który doszedł do wniosku, że szybciej zarobi podrabiając pieniądze...
- Bardzo mi miło - osadzony wyciągnął w moją stronę dłoń, ale nadkomisarz
rzucił mu tak ciężkie spojrzenie, że cofnął się od razu o krok.
- Szukaliśmy drania przez trzy lata, zanim udało się go namierzyć. W jego
mieszkaniu trafiliśmy na pół miliona dolarów w banknotach.
- W czasach, gdy licealiści robią na laserowych drukarkach... - zacząłem.
- Nie, Pawle, ten człowiek wszystkie banknoty narysował ręcznie.
Zamurowało mnie.
86
- Na drukarce to sobie niech licealiści drukują, a ja jestem artystą - więzień
wygiął wargi w pogardliwym uśmiechu.
- Dobra, Ernest. Posłuchaj mnie uważnie. Za trzy dni upływa dwie trzecie
twojego wyroku. Zachowywałeś się wzorowo, więc pewnie liczysz na to, że
podanie o przedterminowe zwolnienie rozpatrzą ci pozytywnie...
Fałszerz uniósł brwi.
- To ja ci powiem dokładnie, jaka jest procedura. W przypadkach ciężkich
przestępstw, a ty takie popełniłeś, podanie wymaga opinii więziennego psychologa
oraz policjanta, który cię zamknął, czyli w tym wypadku mnie.
Uśmiech zniknął z twarzy Ernesta.
- W resocjalizację nie wierzę i wiem, że jak stąd wyjdziesz, dalej będziesz rozrabiał
- ciągnął Skorliński. - Jak się zapewne domyślasz, jeśli wyłożę tę opinię na piśmie i
dołączę do twojego podania, to zostanie rozpatrzone negatywnie, a ty odsiedzisz
jeszcze dwa latka w tym miłym hoteliku...
- Co mogę dla pana zrobić?
- Umiesz podrabiać banknoty, więc zapewne potrafisz też fałszować pismo...
- Przecież na tym wpadłem - prawie się obraził. - Podrobiłem czek premiera z jego
podpisem... Autograf znalazłem w gazecie na zdjęciu umowy międzynarodowej powiedział widząc moją zbaraniałą minę.
- Znajomy haker ustalił, w którym banku premier trzyma forsę i jaki ma numer
konta. Sam czek to była godzinka roboty...
- Zapomniał tylko, że blankiety zabezpieczone są paskiem magnetycznym zjadliwie dorzucił Skorliński. - No dobra. Zadanie masz proste. To jest próbka pisma położył przed nim kilka stron skserowanych listów Einsteina. Tu masz wzory - rzucił
kartki pokryte przez Marka cyframi. - Przepiszesz wzory tym charakterem pisma w
tym notatniku... Fałszerz obejrzał w zadumie starą, zniszczoną skórę.
- Nie odwalę takiej tandety - wydął wargi. - Potrzebuję wieczne pióro Waterman,
czarny tusz Pelikana i brązowy atrament do drukarki.
- Po co? - zdumiałem się.
- Kaligrafia z lat dwudziestych, wtedy używano atramentu firmy Drakon, a on z
czasem blaknie robiąc się brązowawy - wyjaśnił. - Jak zmieszam jedno z drugim,
kolor wyjdzie dość podobny. Oczywiście utlenienie tego zajmie wam trochę czasu...
Polecam kuchenkę mikrofalową nastawioną na rozmrażanie produktów. Tylko skórę
natrzyjcie wcześniej wazeliną.
- Dobra, sprzęt zaraz będzie - nadkomisarz sięgnął po telefon.
- I proszę zamówić miękką, złoconą stalówkę - dodał fałszerz.
- Jak się dobrze z tym uwiniesz, zaopiniuję ci podanie o zwolnienie pozytywnie, ale
jeśli spróbujesz rozrabiać na wolności, to dorwę i łeb ukręcę...
- Rozrabiać? Ja? - aresztant miał podejrzanie rozanieloną minę...
Zostawiliśmy go przy robocie i pojechaliśmy do Instytutu Radowego.
Policyjna ekipa badała pomieszczenia na parterze, wiercąc cieniutkie dziury w
ścianach, bardzo gęsto, co kilkanaście centymetrów, we wszystkich podejrzanych
miejscach.
- I jak? - zapytał mój towarzysz.
- W zasadzie bez szans - mruknął Malinowski. - Jeśli to jest gdzieś tu ukryte, to bez
87
rozebrania budynku cegła po cegle nie mamy szans tego odszukać...
- Ktoś was śledzi?
- Niewykluczone. Ale jeśli, to fachowiec. Tajniacy kręcący się wokoło nic nie
wykryli.
Nadkomisarz zabębnił palcami o blat.
- Wariant A - polecił. - Gdzieś za godzinę.
Postanowiliśmy pomóc ekipie. Nocni goście rozbili solidne, ceglane podesty pod
blaty laboratoryjne, ale dużo im to nie dało, bo w środku były wypełnione gruzem.
Wygarnęliśmy go do ostatniego okruszka, ale tam też nie było śladu notesu. Minęło
trochę czasu i policjant na motorze przywiózł nam podróbkę.
- Kurczę, taki talent i zszedł na złą drogę... - pokręciłem głową, przeglądając
notatnik.
- W Anglii był człowiek, który podrobił pamiętniki Hitlera. I wpadł tylko dlatego,
że użył niewłaściwego zeszytu... W latach osiemdziesiątych to była głośna afera.
- Potem chyba nawet film zrobili - poskrobałem się po głowie, usiłując sobie
przypomnieć.
Na końcu notesu jak zakładka tkwił banknot studolarowy. Wyjąłem go zaskoczony.
Zgadzały się wszystkie szczegóły, gotów byłem się założyć, że detale rysunku
uchwycono z dokładnością co do milimetra. Nie zgadzało się tyko jedno. Twarz w
otoku zamiast prezydenta Franklina przedstawiała oblicze nadkomisarza
Skorlińskiego. Banknot nie miał też drugiej strony, ale to łatwo było wyjaśnić. Ernest
nie miał w celi zielonego barwnika.
- A niech go - mruknął nadkomisarz. - Można załączyć do akt na dowód, że
próbował mnie przekupić... - zażartował.
Wygarnęliśmy gruz z wnętrza drugiego podestu. Teraz wystarczyło odrobinę
zagrać. Wydobyłem spomiędzy cegieł notatnik i triumfalnie pokazałem policjantom.
- No, gratuluję - powiedział Skorliński. - Jest notes...
Ciekawe, czy byliśmy obserwowani? Miałem nadzieję, że tak. Prowokacja była
szyta grubymi nićmi, ale może się powiedzie?
Pojechałem do ministerstwa. Notes umieściłem w sejfie. Teraz wystarczyło
cierpliwie poczekać. Telefon zadzwonił po godzinie.
- Mamy pańskiego szefa - rozległ się głos.
- To go wypuście - zaproponowałem.
Usłyszałem zduszony śmiech.
- Wolne żarty. Ale możemy się dogadać.
- Jak?
- Znaleźliście notatnik Einsteina w Instytucie Radowym.
- Skąd to przypuszczenie?
- Mamy swoje źródła... Nawet w policji...
Kłamał, bo gdyby przeciek pochodził od ekipy, wiedzieliby przecież, że notes został
podłożony...
- O rany - jęknąłem udając święte oburzenie.
- Za dwadzieścia minut na murach za Barbakanem - polecił.
- A dowody, że to wy macie Pana Samochodzika? - wyrwało mi się.
- Mają mnie - usłyszałem głos szefa. - Zdobyłeś notes? Nie oddawaj im! To rozkaz!
88
ROZDZIAŁ JEDENASTY
WYMIANA • LIST MARII SKŁODOWSKIEJ • SYNOWIE
SZCZEPANIKA • ZASTOSOWANIA RADU
Późne jesienne popołudnie, mokro, na szczęście nie padało. Szary, obrzydliwy
dzień, wprost wymarzony, żeby spotkać szpiega w przeciwdeszczowym płaszczu.
Mury obronne Warszawy, wzniesione w XV i XVI wieku, zachowały się tylko
częściowo. W latach międzywojennych oraz zaraz po wojnie wyburzono wiele
kamienic i oficyn wzniesionych na międzymurzu i w dawnej fosie, odsłaniając
zachowane relikty. Wtedy też zrekonstruowano znaczne odcinki, nadając im
wygląd zbliżony do pierwotnego.
Zewnętrzny mur, na odcinku od pomnika Kilińskiego aż do końca,
zrekonstruowano prawie w pierwotnej wysokości. Za Barbakanem ceglane
schodki prowadzą na kładkę biegnącą koroną umocnień. Z drugiej strony wejść
na nie można po ohydnych, betonowych schodkach. Latem przesiaduje tu
kolorowa czereda punków, anarchistów i uciekinierów z domu, obecnie nie było
nikogo. Szedłem niespiesznie. Barbakan, zachowany w postaci fundamentów,
zrekonstruowano pieczołowicie po wojnie.
„Cała ta nasza Starówka już taka jest” - myślałem ponuro. „Odbudowana,
sztuczna, tylko czasem najniższe piętra są autentyczne.”
No, trochę przesadziłem. Kilka kamienic w Rynku Starego Miasta ocalało z
wojennej pożogi. Obecnie zajęło je Muzeum Historyczne, a w trakcie
konserwacji odkryto w nich malowane siedemnastowieczne stropy...
Korona muru, po jednej stronie ceglany mur przedpiersia, po drugiej metalowa
barierka. Gdyby szpieg chciał dać mi po głowie czymś ciężkim, to mógł wyrzucić
moje ciało na zewnątrz do fosy: kilkanaście metrów lotu, zanim bym walnął o
glebę lub w drugą stronę, między mury. Tu miałbym tylko cztery metru spadania,
za to lądowanie na bruku. Urocza perspektywa...
„Zobaczymy, kto kogo” - pomyślałem.
Dłoń wpuszczona w kieszeń napotkała kolbę pistoletu gazowego. Szpieg stał
niemal na końcu muru przy schodkach. Nie miał na sobie przeciwdeszczowego
płaszcza ani kapelusza ocieniającego twarz, tylko goretexową kurtkę z kapturem.
- Ma pan notatnik? - zapytał uprzejmie, kiwając głową na powitanie.
- A wy macie mojego szefa?
- Jest tam - wskazał białego vana stojącego na ulicy Mostowej, biegnącej za
fosą.
- Pójdziemy tam?
- Da mi pan notatnik, zaniosę go do samochodu. Sprawdzimy, czy jest
autentyczny. Wtedy puścimy pana Tomasza.
- Nie powiem, żeby mi się to podobało - powiedziałem. - Może najpierw go
wypuścicie, a potem oddam wam notatnik?
Milczał przez chwilę, zastanawiając się.
89
- To może jakiś kompromis? -zaproponował.
- Jeden z pańskich ludzi przejdzie z moim szefem na dno fosy. Zrzucę notatnik,
on niech go sobie złapie i obejrzy. Pan zostaje tu jako zakładnik. Notatnik w
porządku, pan Tomasz przychodzi tu. Wtedy pana puszczam.
Skrzywił się, jakby zjadł cytrynę.
- A jak nie puścicie?
- Nie mam co robić, tylko trzymać związanego ruskiego szpiega w wersalce odgryzłem się.
- Nie jestem szpiegiem. Jestem oficerem wywiadu.
- Przepraszam najmocniej - postarałem się, żeby moje słowa podlane były
sarkazmem. - Co pan na to?
Myślał jeszcze chwilę. Wreszcie wyjął telefon i wymienił kilka słów ze
wspólnikami.
Po chwili dwaj z nich wysiedli z vana. Obok nich szedł Pan Samochodzik.
- Miał być jeden - zauważyłem.
- Co nieco słyszeliśmy o pana szefie. Z naszych akt wynika, że ćwiczył dżudo.
Mój przyjaciel będzie łapał notatnik, a on rozbije mu głowę?
- Asekuranci - mruknąłem. - Dobra, rzucam.
Obwiązałem brulion plastykową siatką i cisnąłem do fosy. Agent schwytał go
bez trudu. Odpakował i zaczął przeglądać. Trwało to dziesięć minut. Wreszcie,
uspokojony, powiedział coś do wspólnika. Ten uścisnął dłoń panu Tomaszowi.
Szef ruszył fosą, by obejść mur i wejść na górę.
- Czyli załatwione - stwierdził szpieg. - Mogę sobie już iść?
- Jeszcze chwila - powstrzymałem go.
Pan Samochodzik doszedł do końca wału, obszedł go, wdrapał się po szerokich,
kamiennych schodach na skarpę i po betonowych schodkach na koronę muru.
- Dobra - powiedziałem, gdy tylko upewniłem się, że faktycznie jest to mój
zwierzchnik. - Pora się żegnać.
Szpieg kiwnął mi głową i odszedł.
- Czyś tu oszalał?! - huknął na mnie szef. - Coś ty im dał? Życie ci niemiłe? Te
świry zrobią z tych równań broń, jakiej...
- Spokojnie, szefie. Zmywamy się stąd, potem wszystko wyjaśnię...
Nasz przeciwnik i jego dwaj kumple właśnie pakowali się do samochodu, gdy
nieoczekiwanie drogę zajechał im czerwony, sportowy mercedes. Wyskoczyli z
niego dwaj poznani wcześniej agenci Mosadu. W dłoniach trzymali pistolety
maszynowe. Drugi samochód, który nadjechał z góry, zablokował Rosjanom
drogę ucieczki. Ci z pistoletami zaczęli coś pokrzykiwać, chyba namawiali
Rosjan do poddania się.
- To się robi niesmaczne - skwitował Pan Samochodzik, patrząc na iście
gangsterską scenę rozgrywającą się przed nami. W tej chwili dnem fosy nadjechał
policyjny star. Drugi zablokował drogę ucieczki od strony Wisły. Z obu
pojazdów wysypali się czarno odziani ludzie z bronią.
- A cóż to za wojsko?
90
-Jednostka antyterrorystyczna, ściągnięta przez Skorlińskiego. Zdaje się, że
czeka nas wydalenie kilku podejrzanie zachowujących się dyplomatów - dodałem
z uśmiechem. - A na nas pora. Na razie nie możemy wrócić do domów, za gorąco
się zrobiło, a nie da się wykluczyć, że ci tam, ich kolesie lub konkurencja wiedzą
już, gdzie mieszkamy... Nadkomisarz załatwił nam mieszkanie konspiracyjne; to
jedna z dziupli, gdzie przechowuje się ważnych świadków...
- Widzę, że pomyślałeś o wszystkim. A notatnik?
- Podróbka - uśmiechnąłem się triumfalne. - W dodatku za chwilę wpadnie w
ręce policji, więc będziemy go mogli użyć jeszcze raz, jeśli zajdzie potrzeba...
- Brawo, moja szkoła.
- To nie wszystko - pochwaliłem się. - W czasie akcji w instytucie zdobyłem
ksero listu Skłodowskiej do Einsteina.
- Rany Julek, i co pisze?
Podałem mu papier.
- Drogi Albercie, zerwałeś owoc z drzewa wiadomości dobrego i złego odczytał. - Sprawdzimy, czy to możliwe.
***
Zwykłe mieszkanie w zwykłym bloku, nawet niedaleko ode mnie, też na
Ursynowie. Jeden pokój dla ochrony, teraz pusty, drugi dla nas. Okna oklejone od
środka specjalną warstwą, utrudniającą ewentualnemu obserwatorowi
dostrzeżenie, co dzieje się wewnątrz.
- No, to dwa wywiady wyłączone z gry - mruknął szef.
- Obawiam się, że szybko przyślą uzupełnienie - zauważyłem ponuro - ale jeśli
uwierzyli, że notatnik był autentyczny, to mamy trochę spokoju. Będą
kombinowali, jak go wydobyć z policyjnego depozytu, a my możemy zająć się
poszukiwaniami... Na spokojnie, choć jednocześnie zachowując ostrożność.
- A zatem zastanówmy się. Trop ze Szczepanikiem... Nie wiemy, co jest wart,
ale trzeba przy tym jeszcze trochę posiedzieć.
- Ale on zmarł wcześniej - przypomniałem.
- Ktoś bardzo do niego podobny był na uroczystości otwarcia Instytutu
Radowego. Szczepanik miał dwóch synów.
- O, nie wiedziałem...
- Eksperymentowali między innymi z kolorowymi filmami kinowymi. W latach
trzydziestych urządzali pokazy. Klisza kolorowa była wówczas bardzo droga, a
taśmy w ogóle nie umiano jeszcze zrobić. Choć już eksperymentowano ze
sztucznym barwieniem naświetlonej taśmy czarno-białej. Na przykład niebieskie
tło oznaczało, że sceny dzieją się w nocy...
- Jak więc synowie Jana Szczepanika rozwiązali ten problem?
- Bardzo prosto. Kręcili specjalną kamerą. Obraz był dzielony na trzy ścieżki i
przepuszczany przez trzy kolorowe filtry. Zapisywało się go na trzech taśmach.
Do odtwarzania potrzeba było także specjalnego projektora, w którym obraz z
trzech taśm szedł przez filtry i był składany na ekranie w jedno. Co ciekawe,
Pawle, uzyskuje się dzięki temu barwy niemal identyczne z rzeczywistymi. To
91
jakość porównywalna z cyfrowym zapisem kolorów, którego, nawiasem mówiąc,
także ich ojciec był prekursorem. Jego kolorymetry służą po dziś dzień... A zatem
trzeba odnaleźć resztki archiwum wynalazcy, jeśli ocalały, przekopać papiery...
Pozostaje nam jeszcze alternatywa, czyli sprawa inżyniera Rychnowskiego. A
właśnie - zobaczmy, czy jest jakiś odzew ze Lwowa...
Uruchomił laptopa i podłączył telefon. W kilka minut później przeglądaliśmy
już korespondencję. Z Ukrainy przyszedł tylko jeden list z załącznikami.
Otworzyłem go. Plik graficzny, po prostu zeskanowana strona z księgi
pamiątkowej lub kroniki stowarzyszenia.
- W dniu dzisiejszym odbyła się uroczysta stypa po inżynierze Franciszku
Rychnowskim. Po przemówieniach członków towarzystwa, głos zabrał czcigodny
nieboszczyk. W ciepłych słowach podziękował nam za pomoc udzieloną mu w
walce z oszukańczą spółką, po czym serdecznie zaprosił, byśmy odwiedzali go,
gdy przybędziemy do Krakowa - odczytałem zbaraniały.
- A niech go - mruknął szef. - Nasz drogi inżynier nie tylko urządził sobie
fikcyjny zgon, ale jeszcze wyprawił stypę na własną cześć!?
- Pamięta pan, jak łamaliśmy jego szyfr? Już wtedy odniosłem wrażenie, że
człowiek ten miał szalone poczucie humoru. Ale tym razem przeszedł sam
siebie...
- Kraków... Jakie mamy szansę go odnaleźć?
- Tu jest jeszcze jeden załącznik - zauważyłem. - To informacja o składce
wśród racjonalizatorów... Zrzucają się na pomnik dla inżyniera.
- Jasny gwint... Gdzie? I kiedy?
- Rok 1933. Tu napisano, że pomnik zostanie wystawiony na Cmentarzu
Rakowickim w Krakowie.
- Trzeba tam pojechać i rzucić okiem na nagrobek - stwierdził szef. Pamiętasz,
nie znaleźliśmy żadnych potomków inżyniera, ale to nie oznacza automatycznie,
że ich nie ma...
- Sądzi pan, że mógł pracować dalej nad wzorami z notatnika?
- Nie wiemy, czy coś zdziałał, ale kto wie? Głowę miał nie od parady.
- Minął mniej więcej rok od chwili, gdy dostał notes, do śmierci... zauważyłem.
- Owszem - powiedział szef. - Ale był wielkim i wybitnym fachowcem od
elektryczności, odkrywcą fal radiowych, pionierem badań plazmy.
- Musiałby rozgryźć problem, jak wzory matematyczne wcielić w rozwiązania
techniczne... To mogło trwać całymi latami.
- I tu się z tobą zgodzę.
- A zatem jedziemy do Krakowa?
- Owszem. Jutro rano. Trzeba będzie poprosić nadkomisarza, żeby przez swoich
ludzi odczepił nam wszystkie ogony. Zmień tablice i kolor nadwozia - polecił.
Długo jeszcze gadaliśmy tego wieczoru, wspominając dawne przygody i
planując strategię na najbliższe dni. Wreszcie poszliśmy spać.
92
***
Pędziliśmy nieźle utrzymaną szosą na południe. Pan Tomasz prowadził. Padała
delikatna jesienna mżawka, nawierzchnia szosy była mokra. Nie mogliśmy jechać
szybko. Pan Samochodzik pogwizdywał w zadumie, ale milczał. Byłem ciekaw, o
czym rozmyśla, ale nie chciałem mu zakłócać twórczego skupienia. Wiedziałem,
że wcześniej czy później podzieli się ze mną swoimi odkryciami.
- W ciągu ostatnich dni sporo przeżyliśmy - powiedział. - Ale zapewne
układałeś sobie powoli w głowie plan drugiej części ekspozycji?
- W zasadzie po odkryciu radu i otrzymaniu Nagrody Nobla w życiu
Skłodowskiej powinien zacząć się najjaśniejszy okres. Niestety, tak nie było.
Najpierw zginął tragicznie jej mąż Piotr, przejechany przez ciężki wóz
meblowy... Zaraz potem wplątano ją w romans z fizykiem Pierre Langevinem.
- Wplątano? - podchwycił.
- Sprawa ta jest bardzo niejasna. Wiadomo, że coś psuło się w jego
małżeństwie, wreszcie porzucił żonę i wyjechał z Paryża. Prasa brukowa z
miejsca opluła Skłodowską, jednak w czasie rozprawy rozwodowej jej nazwisko
nie padło, a Langevin także się słowem na ten temat nie zająknął. Przyznał, że
miał kochankę, ale odmówił podania jej nazwiska. Dopiero po kilku latach znowu
podjął pracę w laboratorium Skłodowskiej. Albert Einstein, który był wtedy
bliskim znajomym naszej uczonej, publicznie wyśmiał te spekulacje. Zaraz potem
Maria dostała drugą Nagrodę Nobla. Miało to miejsce w 1911 roku. Tę część
ekspozycji można podłączyć do poprzedniej. Warto wspomnieć o jeszcze jednej
sprawie. Skłodowska była przez dłuższy czas chora.
- Promieniowanie?
- Prawdopodobnie tak. Tylko że nikt tego jeszcze nie podejrzewał. Nie
wiadomo dokładnie, jakiej wielkości dawkę promieniowania otrzymała, ale
musiała być duża. W laboratoriach normą były oparzenia palców spowodowane
manipulacją probówkami i bryłkami związków chemicznych. Lekceważono je,
zranienia goiły się z trudem, ale mimo to nikt się tym specjalnie nie przejmował.
Zaniepokojenia nie wywołały nawet wyniki jednego z doświadczeń. Student
pracujący przy ekstrakcji radu, dla eksperymentu napromieniował silnie kilka
zwierząt laboratoryjnych. Wszystkie zginęły, sądzono jednak, że radioaktywność
dla ludzi jest nieszkodliwa, a nawet pożyteczna. Byłoby tu kilka ciekawych
eksponatów, głównie odbitki reklam ówczesnych produktów kosmetycznych.
- Na przykład? - zaciekawił się szef.
- No cóż, produkowano w tym okresie radowe mydła, perfumy, szampony,
maści i kremy, cukierki, nawet papierosy...
- To powinno zrobić wrażenie - powiedział. - Choć nieco makabryczne...
- Właściwości pierwiastków promieniotwórczych doceniali już starożytni
Egipcjanie - zauważyłem.
- Jak to? - zdumiał się.
- Wydobywali rudę uranu w dolinie Nilu i po utarciu oraz zmieszaniu z
tłuszczem uzyskiwali z niej czernidło do brwi...
93
- Mieli ludzie pomysły - pokiwał głową jakby z uznaniem. - W porządku. Co z
dalszym ciągiem?
- Myślę, że będzie sala poświęcona działalności Skłodowskiej podczas
pierwszej wojny światowej. Zorganizowała ruchome punkty prześwietleń
promieniami Roentgena, pracowała na bezpośrednim zapleczu frontu. Tu
eksponatów mamy pod dostatkiem: Muzeum Wojska Polskiego ma mundury
armii z tamtego okresu, zestawy opatrunkowe, fotografie, nawet łuski pocisków.
- Świetnie.
- Co więcej, w Muzeum Motoryzacji w Otrębusach jest furgon sanitarny mniej
więcej z tego okresu. Powinni nam wypożyczyć.
- Chcesz wstawić samochód do środka!?
- Za duży nie jest - zamyśliłem się. - Chociaż nie wiem, jakiej wysokości są tam
drzwi. Ale nie, nie przejedzie...
- Dobrze. Co dalej?
- Jej działalność w Międzynarodowej Komisji Współpracy Intelektualnej,
potem otwarcie Instytutu Radowego w Warszawie.
- Bardzo dobrze... Zdjęcia?
- Myślałem raczej o makiecie budynku.
Milczał przez chwilę.
- W jakich okolicznościach zmarła? - zapytał
- No cóż, skutki napromieniowania - powiedziałem. - Przez całe życie pracowała
bez zabezpieczeń. Wspomniałem już, że ona i jej współpracownicy non stop chodzili
z palcami poparzonymi radem... Nie mówiłem, że blizny po nim były w środowiskach
naukowych powodem do dumy. Maria i jej mąż musieli cieszyć się fantastyczną
odpornością. Gdyby byli trochę bardziej wrażliwi, zwrócono by wcześniej uwagę na
skutki uboczne... W zasadzie dopiero na początku lat dwudziestych pojawiły się niepokojące sygnały. W USA zmarło w krótkich odstępach czasu piętnaście kobiet
zatrudnionych w fabryce zegarków. Zajmowały się malowaniem szybek zegarków
specjalną farbą radową. Posiadanie zegarka świecącego w ciemności dzięki
domieszce radu było wówczas szczytem mody... Nikt nie podejrzewał zagrożenia,
zwłaszcza że domieszka tego pierwiastka była, wydawałoby się, kompletnie znikoma,
jedna część radu na trzydzieści tysięcy części farby... Zaraz potem zmarli dwaj
pracownicy laboratorium. Obaj dopiero co przekroczyli trzydziestkę. Wtedy
wprowadzono pierwsze zabezpieczenia. Chorowali liczni współpracownicy,
wprowadzono więc okresowe badania krwi. Głównie prześladowała ich anemia.
Popełniono kolejny błąd w założeniach. Wiedziano już, że napromieniowanie szkodzi, ale nie przypuszczano, iż szkody są tak poważne i nieodwracalne. Maria myślała,
że paromiesięczny pobyt na wsi wystarczy, by jej współpracownicy wrócili do
zdrowia. Okazało się to niestety płonną nadzieją... Sama Skłodowska już w latach
dwudziestych zaczęła odczuwać skutki napromieniowania. Tiki nerwowe, drżenie
rąk, przewlekłe zakażenia, płuca miała zawsze dość słabe, teraz okazało się, że jej
kochany rad powoduje osłabienie sił organizmu, każda banalna infekcja ciągnęła się
w nieskończoność. Dopiero na początku lat trzydziestych, w wyniku sekcji zwłok,
wykazano, że rad odkłada się w kościach zamiast wapnia...
94
- To grozi uszkodzeniem szpiku kostnego. Stąd te anemie i ryzyko białaczki... westchnął pan Tomasz.
- W 1934 roku jej stan gwałtownie się pogorszył. Zmarła w sanatorium,
najprawdopodobniej właśnie na złośliwą białaczkę spowodowaną wieloletnim
napromieniowaniem.
- Na tym wystawę zakończymy?
- Mieliśmy uwzględnić odkrycia jej córki, Ireny Joliot-Curie - przypomniałem.
- Słusznie. Co też odkryła? Wiem tylko, że dostała Nobla... bodaj w 1937 roku.
- Razem ze swoim mężem Frederikiem stworzyli pierwszy sztuczny pierwiastek: po
zbombardowaniu aluminium cząsteczkami alfa uzyskali nietrwały izotop fosforu,
który po pewnym czasie rozpadł się tworząc krzem. Jej mąż jest uważany za twórcę
koncepcji reakcji łańcuchowej, przeprowadzili też pionierskie badania nad
antymaterią...
- Dobrze. Przydałby się jeszcze jakiś ciekawy element na koniec wystawy... Coś, co
pozwoli ją zapamiętać na dłużej...
- Komora Wilsona - zaproponowałem.
- Cóż to takiego?
- Coś w rodzaju akwarium wypełnionego nasyconą parą wodną. Przed odkryciem
licznika Geigera stosowano to do badań... Naładowana cząsteczka przelatując przez
parę powoduje na moment jej kondensację, co widoczne jest w postaci łańcucha
kropelek wody.
- Czy to bezpieczne?
- Oczywiście. Użyjemy szkła ołowiowego i słabego źródła cząstek beta... Do tego
gdzieś za ekranami postawi się kilka zepsutych liczników Geigera....
- Dlaczego zepsutych?
- Chodzi mi to, żeby zwiedzający usłyszeli trzaski, jakie licznik starego typu wydaje
w pobliżu źródła promieniowania. Trzaski u wejścia na wystawę będą słabe, przy
środkowym telebimie głośne i częste, dalej znowu słabsze...
- Trochę makabryczny pomysł, ale aprobuję.
- Myślałem o ustawieniu gdzieś z boku gabloty ze skałami głębinowymi: granit,
sjenit, garbo, dioryt, monzonit, porfir, andezyt, diabaz, bazalt, galena ołowiowa,
gnejs... Przy każdej licznik. Chodzi o to, żeby pokazać ludziom, że takie zwykłe głazy
wydzielają słabe, ale wyższe od tła promieniowanie.
- Pomysłowe. Coś jeszcze?
- Myślę, że trochę fotografii pokazujących pierwsze reaktory, zbudowane przez
Irenę i jej męża, oraz nasze, polskie. Laboratorium w Świerku z pewnością dostarczy
mam odpowiednich materiałów. Na koniec może makietę elektrowni atomowej...
- W Czarnobylu - uśmiechnął się lekko.
- Wołałbym uniknąć takich skojarzeń...
- Rozumiem.
- Myślałem o czymś takim: pokazać zdjęcie górników przy pracy i kilku wagonów
węgla, oraz model odcinka pręta paliwowego z uranu... Do tego tabela, że 4,5 grama
uranu dostarcza energię porównywalną ze spaleniem trzydziestu ton węgla... Zestawić
dużą fotografie wagonu i maleńki kawałek czarnej substancji, może zatopiony w
bloku plastyku?
95
- Świetny pomysł, Pawle. Wyłóż to wszystko na piśmie i przedstawiamy
wiceministrowi do akceptacji... Myślałeś nad kosztorysem?
- Wystawa nie powinna być przesadnie droga. Większość eksponatów
wypożyczymy. Sądzę, że w Muzeum Techniki mają komorę Wilsona.
Wielkoformatowe fotografie, dosłownie kilka makiet, kopie medali, to wszystko nie
będzie drogie... Jak do tej pory najpoważniejszym wydatkiem był mój wypad do
Sztokholmu na tę aukcję i pański do Paryża...
- Bardo dobrze... Byłby z ciebie, Pawle, dobry muzealnik - pochwalił. - Masz
odpowiednio plastyczną wyobraźnię, a przy tym wiedzę... I umiesz połączyć jedno z
drugim.
Pokraśniałem z dumy. Szef był zazwyczaj oszczędny w pochwałach. A to znaczyło,
że moja koncepcja zrobiła na nim wrażenie.
***
Cmentarz Rakowicki składa się z dwóch części rozdzielonych ulicą. Stara
nekropolia jest ładnie zadrzewiona, a znajdujące się na niej nagrobki liczą sobie
często ponad sto pięćdziesiąt lat. Nazwiska wykute w kamieniu niejednokrotnie
znajdujemy na kartach książek...
W biurze zarządu cmentarza bardzo długo wertowano pożółkłe stronice starych
ksiąg grzebalnych, nim odnaleziono nazwisko inżyniera.
- Faktycznie - mruknął mężczyzna siedzący za biurkiem - Franciszek Arma
Rychnowski de Welehrad, inżynier wynalazca... Pochowany na początku 1933 roku.
Informacje o lokalizacji grobu były nieco zatarte, ale z grubsza określił nam, w
której części cmentarza szukać.
Powędrowaliśmy. Główna aleja biegła od bramy w stronę sporej kaplicy
wyznaczającej środek najstarszej części nekropolii. Z drzew sypały się ostatnie liście.
Było dość zimno i wilgotno. Grobowiec inżyniera znaleźliśmy po przeszło godzinie
poszukiwań. Biała kolumienka, ozdobiona fotografią na porcelanie. Wynalazca miał
krzaczastą białą brodę. Wyglądała jak jedna wielka dżungla.... Przypominał trochę
Świętego Mikołaja.
- A zatem przeczucie mnie nie myliło - westchnął Pan Samochodzik, wpatrując się
w tabliczki z wypisanymi ozdobnym pismem nazwiskami.
- Nie rozumiem - poskarżyłem się.
- Pamiętasz, co ustaliliśmy? Nie mogliśmy trafić na ślady rodziny, poza jedną
enigmatyczną wzmianką, że miał syna. A zatem nie było prawdopodobnie jego
krewnych noszących to samo nazwisko. Ale grobowiec jest rodzinny.
- Musimy więc szukać ludzi noszących nazwisko Dłuscy - rzuciłem odkrywczo - bo
to oni są krewnymi i spadkobiercami wynalazcy. To dlatego zaczęliśmy poszukiwania
od tego miejsca.
- Tak - skinął głową pan Tomasz. - A zatem trzeba się cofnąć do zarządu cmentarza
i sprawdzić, gdzie mieszkają.
- Sądzi pan, że będą tu mieli takie informacje?
- Oczywiście. Przecież za takie miejsce trzeba uiszczać opłatę. Muszą wiedzieć,
gdzie wysyłać zawiadomienia. To nazwisko - ciągnął szef - wydaje mi się znajome.
Nawet bardzo znajome... Gdzieś je niedawno słyszałem.
Adres udało nam się ustalić bez problemu.
96
ROZDZIAŁ DWUNASTY
W STAREJ KAMIENICY • PUŁAPKA • W POTRZASKU • NOWI
GOŚCIE • SUMO • NOCNE ROZWAŻANIA
Szliśmy powoli ulicą Floriana Straszewskiego spoglądając na tabliczki z
numerami domów.
- Swoją drogą to paranoja - mruknął pan Samochodzik
- Co takiego? - zaniepokoiłem się.
- Ta ulica - wyjaśnił. - Nie mogli dać chyba głupszej nazwy.
Spojrzałem na niego z zainteresowaniem.
- Nie kojarzę, kim był Straszewski - powiedziałem.
- Wiesz, jak powstały krakowskie Planty?
- Park założono na miejscu rozebranych umocnień miejskich. Jakoś w pierwszej
połowie XIX wieku rozebrano mury i zasypano fosy... Ocalał tylko, zdaje się
dzięki protestom miłośników pamiątek historycznych, Barbakan i kawałek
murów z Bramą Floriańską...
- Owszem - skinął głową mój zwierzchnik. - Ale rozbiórkę murów wymyślił
właśnie człowiek, którego nazwisko dostała ta ulica. Uhonorowali największego
niszczyciela zabytków w dziejach miasta.
- Faktycznie idiotyzm - mruknąłem. - A dlaczego tak się upierał przy tej
rozbiórce?
- Nie wiem. Jego decyzja została opatrzona komentarzem, że staromiejskie
umocnienia hamują rozwój miasta, ale gdyby to była prawda, można było
przecież wykuć więcej bram... Może państwa zaborcze obawiały się buntu w
Krakowie i wykorzystania umocnień zgodnie z przeznaczeniem?
- A może była to jeszcze epoka, kiedy stare rudery po prostu burzono, nie
zastanawiając się nad ich wartością historyczną i oszczędzając na kosztownych
zabiegach restauratorskich? - rozważałem.
Zatrzymaliśmy się przed kamienicą.
- To tutaj.
- Więc wejdźmy...
Ciemna sień, podwórko studnia, otoczone ceglanymi murami. Jeden był ślepy,
stanowił plecy sąsiedniego budynku. Placyk pokrywało cuchnące, nieco szare
błoto. Na sznurku rozciągniętym między oknami suszyło się pranie.
Przypomniałem sobie podobne podwórze we Lwowie.
- Coś jest nie tak - powiedziałem w zadumie.
- Co takiego?
- Jakoś tu pusto i cicho... Martwo. Mam złe przeczucia.
- Jesteś, Pawle, przewrażliwiony - uspokoił mnie szef, ale z jego miny
wywnioskowałem, że także się zaniepokoił.
Dwie klatki, ciemne, brudne, cuchnące stęchlizną.
97
- Ciekawe, czy gdzieś tu mieszkał inżynier Rychnowski? - mruknąłem, gdy
wspinaliśmy się po drewnianych schodach. W oknach nie było szyb, niektóre
zasłaniała folia, inne zabito dyktą.
- Pomyśleć tylko... - westchnął szef. - Zrobić generalny remont, wysiedlić tych,
którzy sikają na schodach, odnowić i wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej.
Popatrz tylko na te drzwi...
Faktycznie były ładne, rzeźbione, pochodziły chyba z początków XX wieku.
Lite drewno, ślady dawnej świetności...
- Brak ręki właściciela - oceniłem. - Idę o zakład, że administracja nie ściąga
nawet połowy czynszu...
Na półpiętrze walały się jakieś śmieci. Wreszcie drzwi oznaczone numerem
dwadzieścia trzy. Nacisnąłem guzik dzwonka, a po chwili, stwierdziwszy, że nie
działa, zastukałem.
Otworzyła mi brzydka dziewczyna. Spojrzałem na nią zaskoczony. Nienagannie
skrojona garsonka, eleganckie buty, starannie ułożona fryzura... Kompletnie nie
pasowała do tej kamienicy, do tego mieszkania... Cofnęła się do tyłu robiąc
przejście.
Weszliśmy. Zapach gotowanej kapusty, stęchlizny, gnijącego od spodu
parkietu. Ściany nieodnawiane od dwudziestu lat.
- To pułapka! - wrzasnąłem do szefa. Uderzenie prądu w kark. Ciemność.
***
Doszedłem powoli do siebie. Leżałem na czymś twardym. Skuli mnie w małpę:
kostki nóg przypięli do przegubów rąk... Otworzyłem oczy. Pokój był jasno
oświetlony. Dziewczyna siedziała na zniszczonym biurku z laminowanej płyty.
Obok niej stał kafarowaty typek w garniturze. Poznałem fałszywego
Gryniewskiego, ale nie miał na sobie dresiku, tylko garnitur. Do drewnianego
fotela przykuto jakiegoś niechlujnie wyglądającego faceta.
- Kurde, ile razu mam powtarzać? - mówił przykuty. - Nie wiem, kto tu
mieszkał wcześniej. Nie wiem gdzie ich, szukać! Dostałem mieszkanie z
kwaterunku! Dziesięć lat się spóźniliście.
Typek przeładował pistolet. Powiedział coś po francusku, czego nie
zrozumiałem.
- Wytęż trochę pamięć - warknęła dziewczyna. - Musiałeś coś słyszeć, jak się tu
sprowadziłeś. Sąsiedzi musieli coś wiedzieć.
- Może i wiedzieli, ale nic nie mówili o tamtych!
- Może faktycznie nie wie - zasugerowałem.
Typ odwrócił się i wycelował we mnie swoją armatę.
- O, pan detektyw doszedł do siebie - wycedził. - Jak tu trafiliście?!
- O to samo mogę zapytać was - odszczeknąłem. - Sądzicie, że notes może być
w tym chlewie?
- Nie obrażaj mojego mieszkania! - siedzący na fotelu zdobył się na nieco
godności. - Może nie sprzątam tu za często, ale to jeszcze nie chlew. Zresztą to
moje mieszkanie i mam prawo...
98
- Zamknij się! - huknęła na niego kobieta. - Gada i gada kretyn, ale jak ma
odpowiadać na pytania, to milczy jak zaklęty...
- Wasze pytania są debilne - oświadczył i zaraz jęknął z bólu, bo kopnęła go z
rozmachem w goleń.
Zacząłem się niepokoić. Gdzie był pan Tomasz? W innym pokoju?
- Jak ustaliliście ten adres? - zapytała ze złością.
- Powiedzieli nam w zarządzie cmentarza - wyjaśniłem. - Wszyscy Dłuscy nie
żyją od kilkunastu lat. Liczyliśmy na to, że znajdziemy po nich jakieś
dokumenty... - skłamałem.
- Dostałem mieszkanie po nieboszczykach? - zbulwersował się przywiązany. To przynosi pecha...
- Pecha to ty faktycznie masz - mruknęła agentka - bo zaraz ci spiłujemy zęby
pilnikiem...
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Wymieniła zaskoczone
spojrzenia z kafarem, po czym oboje ruszyli do przedpokoju.
- Może zacznijmy wrzeszczeć - zasugerowałem związanemu. - Sąsiedzi wezwą
policję...
- Jacy sąsiedzi? - machnął ręką. - Budynek jest od kilku tygodni wysiedlony,
tylko ja jeszcze wpadłem zabrać trochę gratów...
Huk strzelby gładkolufowej wstrząsnął kamienicą. Usłyszałem łomot i odgłosy
szamotaniny.
- To policja - powiedziałem. - Jesteśmy uratowani.
Do pokoju wtarabanili się trzej faceci w garniturach.
- O, nasi przyjaciele z Osadu - zauważyłem prawie radośnie. - Dziękujemy za
uwolnienie.
Trzej agenci spojrzeli na mnie ponuro. Wcale nie mieli zamiaru mnie uwalniać.
Po chwili dwaj inni przywlekli Francuza i jego towarzyszkę. Skutych rzucili na
podłogę w kącie. Przyciągnęli też pana Tomasza. Miał rozcięte czoło, ale
dochodził już chyba do siebie.
- Dobra - najwyższy zwrócił się do pechowego gospodarza. - Nasi przyjaciele wskazał zakneblowaną parę agentów - wyjaśnili już zapewne, czego tu szukamy.
A zatem powiedz nam, gdzie jest notatnik, a my sobie pójdziemy i zabierzemy
resztę gości ze sobą.
- Nie wiem nic o waszym notatniku - jęknął. - Cholera, mam tu parę różnych
notesów, ale żaden nie jest brązowy.
- Do swojej poprzedniej oferty dodam kwotę dziesięciu tysięcy dolarów szpieg wcale się nie przejął jego słowami.
- O, niezły grosz - mruknął więzień. - Z radością bym wam pomógł, bo kasa mi
potrzebna... Ale nie wiem, gdzie może być notes.
- No to sam i poszukamy...
I faktycznie zabrali się do roboty.
- Paranoja - powiedział Pan Samochodzik. - Oni naprawdę w to wierzą?
- Wie pan, nawet nie jest wykluczone, że ten notes gdzieś tu się znajduje.
99
Rychnowski zmarł siedemdziesiąt lat temu. Jeśli notatnik przed śmiercią wetknął
do jakiegoś schowka, to on faktycznie może tu być.
- Sądzisz, że inżynier mieszkał u krewnych? - zadumał się pan szef.
- To wysoce prawdopodobne...
- Mieszkanie jest bardzo małe, dwa pokoiki z kuchnią...
- Nie wiemy, ilu było Dłuskich. Może tylko jedna lub dwie osoby...
- Przypomnij sobie daty na nagrobku.
Zamknąłem oczy.
- Fakt, było ich sporo... Ale może mieli jeszcze jedno mieszkanie.
Jeden z agentów wszedł do pokoju, w którym siedzieliśmy i zaczął oglądać
ściany. Zagadał coś do kompanów. Chyba po hebrajsku.
Co go zaintrygowało? Nierówny kawałek ściany układający się w prostokąt.
Zamurowane drzwi.
- To mieszkanie było kiedyś większe? - jeden z szajki zwrócił się do
pechowego gospodarza.
- A skąd mogę wiedzieć? - ten tylko wytrzeszczył oczy. - Może przed wojną.
Pewnie tak, bo wtedy cztery pokoje to była norma...
- A może nasz drogi fachowiec nam o tym opowie? - jeden z wrogów szarpnął
pana Tomasza za włosy.
- Utnę ci tę rękę - zagroziłem.
Chyba się przestraszył, bo puścił. I cofnął się o krok.
Milczeliśmy. Szpiedzy zabrali się znowu do roboty. Trzej nadal zrywali w
drugim pokoju podłogę, dwaj zaatakowali zamurowaną ścianę. Skuli tynk i
odsłonili starą framugę, wypełnioną byle jak spojonymi cegłami.
Spojrzałem na twarz niechlujnego gospodarza i spostrzegłem na niej złośliwy
uśmiech.
„Oho, on coś szykuje” - pomyślałem.
Pan Samochodzik chyba też to zauważył, bo popatrzył na mnie pytająco.
Wzruszyłem lekko ramionami. Nie wiedziałem, co jest grane. Dwaj szpiedzy
wbili łomy między drewno a mur, chcąc najwyraźniej wepchnąć plombę do
sąsiedniego pomieszczenia.
- Jakby nie mogli naokoło i przez drzwi - burknął pan Tomasz.
- Niech pan nie wymaga od szpiegów nadmiernej inteligencji - powiedziałem
zjadliwie. - Gdyby naprawdę mieli trochę oleju w głowie, nie zatrudnialiby się
przy tej robocie...
Coś trzeszczało, ściana lada chwila mogła upaść. Kobieta w garsonce spojrzała
na mnie i skutymi rękami sięgnęła do buta. Wyciągnęła z niego stalową szpilę
zakończoną haczykiem.
- Ty pomożesz nam, my tobie - zaproponowała.
Kiwnąłem głową. Pchnęła narzędzie do mnie. Zabrałem się do zamka kajdanek.
Obaj agenci kujący ścianę byli na tyle zaabsorbowani tym zajęciem, że mogłem
czuć się zupełnie pewnie. Zamek puścił, a bransoleta odskoczyła z cichym
szczękiem. Uwolniłem drugą rękę i zająłem się kajdankami szefa.
100
- Ej, a ja? - szepnęła ze złością.
- Pamiętam - odparłem - obowiązuje mnie jednak droga służbowa. - posłałem
jej promienny uśmiech.
Po chwili pan Tomasz też był wolny. Przyczołgałem się do dziewczyny i
szybko uwolniłem ją i jej towarzysza.
- Biorę na siebie wyższego - szepnął.
- Zgoda.
- A ja? - zdenerwował się gospodarz.
Faktycznie, zapomnieliśmy o nim. Dziewczyna wzięła szpilę i zaczęła dłubać
przy jego „bransoletkach”.
W tym momencie mur runął z hukiem. Spojrzeliśmy zaciekawieni. Widok
zaskoczył i nas, i szpiegów. Przez wywaloną dziurę zajrzał do naszego pokoju
rozczochrany łeb, ze dwa razy większy niż normalna ludzka głowa.
- Te, sąsiad, co ty? - zapytał lokator sąsiedniego mieszkania. - Walisz mi nad
głową, a teraz mi do mieszkania wlazłeś... - naraz urwał, widząc kajdanki na
rękach tamtego.
- O cholera - powiedział i jednym kocim ruchem wskoczył do pomieszczenia.
Co najmniej dwa dwadzieścia wzrostu, łapska jak u goryla... Dresik adidasa,
największy rozmiar... Poznałem go. To był młody olbrzym Sumo, który tyle
kłopotów przysporzył nam podczas poszukiwań skarbów Jakuba Franka! Skąd on
się tu wziął?
Jeden z dwóch agentów Mosadu błyskawicznie sięgnął po paralizator
elektryczny i wbiwszy w bok olbrzyma poczęstował go wyładowaniem 300
tysięcy woltów. Dryblas nawet nie poczuł. Odwrócił się jak pantera, złapał rękę z
bronią, ścisnął ją potężnie. Usłyszałem chrzęst pękających paluchów. A potem
chrupnęła także obudowa. Agent zawył. Z sąsiedniego pomieszczenia wpadli
trzej pozostali. Wszyscy czterej byli teraz uzbrojeni w łomy, a Sumo nie miał nic.
Otoczyli go półkolem. Poczułem smutek, bo wiedziałem, że chłopak zaraz zginie.
To byli wytrawni fachowcy, z pewnością odbyli przeszkolenie w izraelskich
wojskach desantowych. Nie miał najmniejszych szans. Chyba że mu pomożemy.
Poderwałem się na równe nogi i kopnąłem najbliższego pod kolano. Francuz jak
wilk skoczył na plecy drugiego. Nie zdążyłem zobaczyć, co zrobił Sumo, usłyszałem tylko nieludzki skowyt i huk. Potem szef powiedział mi, że młody olbrzym
zasłonił się jednym przeciwnikiem i ten oberwał łomem od swego kompana...
Dzika plątanina ciał tarzała się po podłodze. Biliśmy się strasznie nieprzepisowo,
ale nie było innego wyjścia. Wreszcie wstaliśmy ciężko dysząc. Piątka wrogów
spoczywała malowniczo na ziemi. Mieli porwane, garnitury połamane nosy,
podbite oczy, naderwane uszy... Ten ze zmiażdżoną dłonią cicho łkał z bólu.
- Widzisz, dosięgła cię kara za szarpanie ludzi za włosy - powiedziałem
złośliwie.
- To nie on - mruknął szef. - To tamten.
Inny agent trzymał się za przegub, tamując krwotok. Sumo złamał mu rękę.
Poczułem gwałtowny przypływ mdłości.
101
- Sąsiedzie, skąd tu tyle czubków? - olbrzym zwrócił się do gospodarza. - A
tych dwóch to nawet już kiedyś spotkałem - obrzucił mnie i szefa niechętnym
spojrzeniem.
- Najpierw mi wlazła ta dwójka - mruknął niechluj. - Pytali o jakiś stary notes.
A potem przylazło tych pięciu.
- Im też dołożyć? - osiłek poskrobał się po głowie.
-A po co bić, samo zdechnie - machnął ręką. - Sumo, dobry z ciebie chłopak.
Zakuj ich wszystkich albo zwiąż i poszukamy tego skarbu, po który przyszli. I
sprawdź ich, bo mieli ze sobą gnaty...
- Jasne - wyszczerzył w uśmiechu zęby wielkości ziarenek fasoli.
Nawet nie próbowaliśmy stawiać oporu.
Zamknęli nas w kuchni, w której zerwana podłoga i roztrzaskany piec
świadczyły o zakończeniu prac poszukiwawczych. Siedzieliśmy całą siódemką,
częstując się nienawistnymi spojrzeniami. Sumo spętał nas nylonowym sznurem
od bielizny. Zrobił to bardzo fachowo, przy każdym ruchu lina boleśnie wpijała
się w nadgarstki.
- Może się jakoś dogadamy? - zaproponował jeden z Mosadu, ten ze złamaną
ręką. - Wspólnie damy bydlakowi radę.
- Nie tacy próbowali - odwarknąłem. - A co do współpracy, to chyba już za
późno, żeby się dogadywać. A właściwie skąd wiedzieliście, gdzie szukać?
- Tajemnica służbowa - odparł.
- Albo dostali przeciek z Ukrainy, albo wykradli tę informację Ruskim, albo
znaleźli metodę, żeby nam się włamać do poczty elektronicznej - mruknął szef. Bo idę o zakład, że tylko my wiedzieliśmy o inżynierze Rychnowskim.
- Sprawdzaliśmy adresy krewnych Skłodowskiej - burknął agent.
Popatrzyliśmy na siebie z szefem. Jego twarz naraz rozpromieniła się w
uśmiechu.
- Że też na to nie wpadłem! Od tego trzeba było zacząć... - i pogrążył się w
głębokiej zadumie.
- Sąsiad, tu nic nie ma - usłyszeliśmy tubalny głos olbrzyma.
- Trudno, Sumo, nie pójdziemy dziś spać. Musimy sprawdzić jeszcze twoje
mieszkanie...
Zrobiło się zupełnie ciemno. Ile godzin mogliśmy być w niewoli? Gdy
weszliśmy do kamienicy, była czternasta. Teraz dochodziła północ... Z jednej z
wyrwanych desek sterczał gwóźdź z pękniętym łebkiem. Jego ostra krawędź
lśniła w blasku księżyca. Podczołgałem się i zacząłem pocierać o niego sznur.
Francuzka w garsonce próbowała przetrzeć swoje więzy o lastrykowy parapet,
szło jej jednak nieszczególnie. Pękł jeden splot. Rumor, huk pękających desek,
trzaski odrywanego tynku z sąsiedniego mieszkania świadczyły o tym, że Sumo i
jego kompan nadal ryją w ścianach i podłodze szukając urojonego skarbu. A
może? Może jednak nie takiego urojonego. Inżynier mieszkał w tym domu. Jeśli
to on budował maszynę wedle pomysłu Einsteina, to niewykluczone, że gdzieś tu
był ukryty ten przeklęty zeszyt.
102
Szpiedzy jęczeli cicho. Połamane kości musiały dawać im się we znaki. Nie
było mi ich jednak ani trochę żal. Świtało, gdy wreszcie uwolniłem ręce.
Wstałem i podkradłem się do drzwi. Niechluj i Sumo nadal pracowali w pocie
czoła. Ech, ta gorączka złota... Kawałkiem ceramicznego kafla przepiłowałem
więzy pana Tomasza.
- A wy tu sobie grzecznie poczekacie na policję - warknąłem do ciągle
związanych wrogów. Wyszliśmy razem.
Nie przewidziałem jednego.
- Oni uciekają!!! - wydarła się Francuzka.
- A to małpa! - burknął pan Tomasz.
Wyciągnąłem z drzwi klucz. Wybiegliśmy na korytarz. Zamknąłem je na
wszystkie zamki.
- Chodu! - ponaglał mnie zwierzchnik. W tym momencie rozległ się ponury
huk, a wiekowy tynk wokół framugi popękał. Zrozumiałem, że to Sumo rąbnął w
drzwi całym ciężarem ciała.
- Solidna ciesiołka - wydyszał szef, gdy wybiegliśmy na ulicę. - Dokąd teraz?
Zaraz wyleci przez swoje mieszkanie...
- Do sklepu...
Wpadliśmy do spożywczego. Dali nam telefon i dwie minuty później przed
bramą zaparkowały dwa radiowozy. Wyjaśniliśmy pospiesznie, co nam się
przytrafiło. Podkomisarz spojrzał na nas z powątpiewaniem.
- Opowieść panów niezbyt jest wiarogodna, ale sprawdzimy to - mruknął.
Na czele kilku policjantów ruszyliśmy na górę.
- Sumo jest bardzo trudny do poskromienia - wyjaśniałem wdrapując się po
schodach. - Paralizator elektryczny ledwo czuje, gaz obezwładniający się go nie
ima...
- Weźmiemy to pod uwagę - w głosie policjanta zabrzmiało powątpiewanie.
Stanęliśmy przed drzwiami. Czy nasi wrogowie byli tam jeszcze? Chyba tak.
- Wy dwaj pilnujcie tutaj - dowódca wskazał policjantom drzwi sąsiedniego
lokalu.
Otworzyłem drzwi zabranym kluczem. Policjanci wpadli do środka. Ja
wszedłem za nimi. Szpiedzy siedzieli nadal w kuchni, podkomisarz gestem
nakazał im, żeby byli cicho. Drugi pokój, ten z dziurą w ścianie. Dowódca zajrzał
do pomieszczenia obok
- Puste - szepnął.
Przeskoczyliśmy do mieszkania osiłka. Sumo i niechluj pracowali w ostatnim
pokoju. Sześciu policjantów, w tym trzech z bronią na wierzchu, wparowało do
wnętrza.
- Stać, jesteście aresztowani! - huknął dowódca.
Niechluj na ich widok otworzył gębę prezentując pożółkłe od nikotyny zęby.
Sumo nie wahał się ani chwili. Skoczył na okno i jak wieloryb rozbijając taflę
szyby, runął w dół, w studnię podwórza. Rozległ się potworny rumor.
Podbiegłem do parapetu i wyjrzałem, obok mnie patrzyli jeszcze dwaj policjanci.
103
Olbrzym gruchnął na dach komórki stojącej pod ścianą. Wyłamał w nim ogromną
dziurę. Leżał teraz w środku, na warstwie jakichś połamanych gratów.
- Nie żyje - stwierdził dowódca. - Czwarte piętro, szesnaście, może osiemnaście
metrów...
W tej chwili z dołu dobiegł nas jęk. Spojrzeliśmy. Osiłek poruszył niezdarnie
rękami i nogami.
- Agonia - wyjaśnił drugi z policjant.
Domniemany nieboszczyk wstał z trudem i rozejrzał się. Spojrzał w górę i
pogroził nam pięścią, następnie kopem wywalił drzwi komórki i dziarskim
kłusem zwiał przez podwórze, do bramy wychodzącej gdzieś na uliczkę zatylną...
- A niech mnie... - powiedział policjant. - Chciałbym mieć takich
podkomendnych.
A potem wyjął radiotelefon i zadzwonił po posiłki. Trzeba było zabezpieczyć
miejsce zajścia, przetransportować i przesłuchać zatrzymanych... Nas też
zaproszono na komendę. Musieliśmy złożyć zeznania...
***
Zatrzymaliśmy się w niewielkim hotelu „Monopol”. Trzeba było odespać
zarwaną noc i poranne przesłuchania w komendzie. Wszyscy szpiedzy „szli w
zaparte” twierdząc, że wpadli zupełnie przypadkiem w pułapkę. Wszyscy też
domagali się sprowadzenia swoich konsulów. Gdy opuszczaliśmy posterunek,
trwały akurat dyplomatyczne przepychanki.
- Zastanawiam się nad pewnym problemem - powiedziałem już prawie
zasypiając.
- Cóż takiego cię gryzie? - zainteresował się życzliwie mój zwierzchnik.
- Jak dotarli do tego mieszkania? Jeden wspomniał, że szukali krewnych
Skłodowskiej.
- Nic ci nie mówi nazwisko Dłuscy? - zapytał.
- Nie wiem. Brzmi jakby znajomo.
- Bronisława Dłuska była siostrą Skłodowskiej. Prowadziła szeroką działalność
filantropijną utrzymując punkty profilaktyki antygruźliczej i sanatoria dla
ubogich pacjentów.
- A Rychnowski używał swoich promieni do leczenia gruźlicy - rzuciłem
odkrywczo.
- Owszem. A przynajmniej próbował. Sądzę, że był po prostu krewnym
szwagra Marii. W dodatku mieli podobne zainteresowania... Gruźlica była
wówczas przyczyną tysięcy zgonów rocznie... Ogromne nadzieje wiązano z
radem. Przypuszczano, że będzie pomagał nie tylko na nowotwory, ale też na
inne „choroby piersiowe”. Rychnowski, jeden z pionierów badań fal
elektromagnetycznych i promieniowania, spokrewniony z ludźmi stawiającymi
sobie za cel życia walkę z podstępną zarazą i Instytut Radowy... Wszystko się
ładnie zamyka w jedną całość.
- Tylko czy Rychnowski mógł mieć cokolwiek wspólnego z notesem Einsteina i
wzorami stworzenia lub też, jak mówi Marek, unitarną teorią pola?
104
- Rychnowski jeszcze jako młody człowiek obalił teorię Newtona... przypomniał mi szef. - Teorię, która dziś w zasadzie dopiero zaczyna być
kwestionowana. Jeśli miał rację, musiał być znakomitym matematykiem.
- Gdyby był znakomitym matematykiem, to sądzę, że zaprzyjaźniłby się ze
Stefanem Banachem i jego kumplami przesiadującymi w kawiarni „Szkockiej”
we Lwowie.
- A jesteś pewien, że się nie znali?
- Faktycznie. Uczniowie Banacha pracowali przy projekcie Alamo, czyli
budowie amerykańskiej broni atomowej...
- Które to prace zainicjował Einstein... A pionierką badań nad promieniotwórczością i rozpadem pierwiastków była...
- Maria Skłodowska Curie - dopowiedziałem.
- Cóż, za dużo tych tropów, aby był to zbieg okoliczności... - stwierdził szef.
- Sumo i jego sąsiad przeryli oba mieszkania dokumentnie. Teoretycznie można
by poszukać na strychach.
- Tylko że strychy od lat sześćdziesiątych są puste, nie wolno gromadzie na
nich żadnych rupieci i bardzo skrupulatnie tego przestrzegano. A zatem i my nic
nie znajdziemy. Zastanawiam się, czy ci wszyscy wybitni wywiadowcy przysłani
przez obce wywiady wiedzą o jeszcze jednej możliwości.
- Jakiej? - zaciekawiłem się.
- W Zakopanem mieścił się pensjonat Dłuskiej - małe prywatne sanatorium
przeciwgruźlicze. Myślę, że warto się tam rozejrzeć. Wprawdzie
prawdopodobieństwo natrafienia na jakiś ślad jest znikome, ale chyba nie
możemy tego zaniedbać. Trudno. Chodźmy spać, a jutro skoro świt w drogę...
Wystarczyło, że zamknąłem oczy i z miejsca odpłynąłem w objęcia Morfeusza.
105
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
PENSJONAT Z ZAKOPANEM • DO SZCZAWNICY • OSTATNIE
TROPY • POTYCZKA Z ŻULAMI
Rano podjechaliśmy do komendy pogadać jeszcze chwilę z podkomisarzem.
Przyjął nas z wyjątkowo kwaśną miną.
- No, podstawili mi panowie nogę - pokiwał głową. - Musiałem wypuścić całą
tę bandę...
- Jak to? - zdumiałem się.
- Niestety. Francuzi podróżowali po naszym kraju na paszportach dyplomatycznych. Ledwo panowie wyszli, miałem tu wizytę komisarza do spraw
współpracy policji naszej i unijnej... W sprawie pozostałych interweniował
izraelski konsul. Okazało się, że to pracownicy techniczni ambasady. Wpłacił za
nich kaucję i też nie mogliśmy ich zatrzymać.
- To mamy problem - westchnąłem.
- Właściciela mieszkania też trzeba będzie zwolnić - kontynuował. - Wszyscy
byliście intruzami, miał prawo się bronić i poszczuć na was tego olbrzyma...
- A Sumo nie udało się złapać... - mruknąłem. - Bo pewnie by odpowiadał za tę
złamaną rękę...
- Co dziwne, poszkodowany nie złożył skargi. Twierdzi, że rękę sam sobie
uszkodził... Wyglądało na to, że chcą jak najszybciej się stąd urwać. Unikali
wszystkiego, co mogłoby wymagać wydłużenia procedur...
Szef spojrzał na zegarek.
- Kiedy ich wypuściliście?
- Godzinę temu...
Zasępił się.
- Dranie są już w drodze do Zakopanego - westchnął. - I na nas czas. W drogę.
Mają godzinę przewagi.
Zapakowaliśmy się do jeepa i ruszyliśmy na południe.
***
Zakopianka nie jest dobrym miejscem do urządzania wyścigów, jednak
jechałem tak szybko, jak tylko pozwalał mi rozsądek...
- Gruźlica... - mruknąłem. - Na szczęście dziś jest chyba uleczalna. Zresztą to
dziewiętnastowieczna choroba...
- I tak, i nie - powiedział pan Tomasz. - Pojawiają się nowe szczepy odporne na
znane antybiotyki. Faktycznie, pod koniec XIX wieku chorowała na nią prawie
jedna piąta populacji, a spora jej część była zarażona prątkami Kocha... W
dodatku nie znano skutecznych leków. Czasem zmiana klimatu w połączeniu z
dobrym odżywianiem mobilizowała organizm do walki i układ immunologiczny
radził sobie z zakażeniem... Dlatego pierwszymi gośćmi w Zakopanem byli
właśnie chorzy na gruźlicę. Wynajmowali pokoje, pili żętycę i jedli owcze sery.
To pozwalało im czasem wyzdrowieć, częściej tylko hamowało rozwój choroby...
106
Utwory literackie z okresu romantyzmu mają w sobie tyle szaleństwa,
bohaterowie są gwałtowni i niepohamowani w swych czynach, a u podłoża leży
gruźlica, ciągła gorączka i stan nerwowego podniecenia artystów... Poza tym nie
jest to choroba, którą udało się opanować. Choruje na nią coraz więcej studentów,
bezdomni, ludzie na wsi... Grozi nam wręcz epidemia.
Byliśmy już w pobliżu Poronina, gdy spostrzegliśmy pierwszy ślad naszych
wrogów. W rowie koło szosy leżał szary renault. Wystrzeliły w nim obie
poduszki powietrzne. Obok stał policyjny radiowóz. Dostrzegłem też „naszych”
Francuzów, którzy składali chyba wyjaśnienia.
Wyminąłem ich i przyspieszyłem.
- Cały bok pokiereszowany - rzucił szef. - Widocznie jechali napierając na
siebie burtami, aż tym drugim udało się zepchnąć ich z szosy...
- Wie pan dokładnie, gdzie jest to sanatorium? - zapytałem.
Pan Tomasz studiował przewodnik po Zakopanem.
- Mniej więcej - powiedział. - Strasznie dawno tu nie byłem... Będzie ze
dwadzieścia lat...
Zakręciliśmy w lewo. Stare drewniane wille, pamiętające początek XX wieku...
Pensjonaty, które widziały słynnych wczasowiczów tamtej epoki. Bywali tu:
Stanisław Wyspiański, Stefan Żeromski, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Jerzy
Żuławski...
Sezon w Zakopanem trwa w zasadzie cały rok, jednak tygodnie, gdy kończy się
złota polska jesień, a jeszcze nie zaczęła zima, to czas, kiedy liczba gości
drastycznie spada.
- To chyba będzie tutaj - szef patrzył na mapę... Może się mylę, ale...
Wjechaliśmy w wąską uliczkę. Gdzieś z daleka dobiegł naszych uszu
charakterystyczny odgłos. Ktoś wygarnął serię z pistoletu maszynowego.
- Jasny gwint - mruknąłem przyspieszając.
Zaraz zatrzymała nas policyjna blokada. Zaparkowałem na poboczu i
wysiedliśmy. Kilka radiowozów barykadowało ulicę. Dalej było widać stojący w
ogrodzie pensjonat. Dwaj policjanci ukryci za wysoką podmurówką widać
czekali okazji, żeby skoczyć do środka.
- Poddajcie się - powiedział dowódca przez megafon. - Wychodzić z rękami
podniesionymi do góry. To jest absolutnie ostatnie ostrzeżenie.
W odpowiedzi ktoś znowu wypruł przez okno serię w ciemne jesienne niebo.
Podszedłem do dowodzącego akcją. Wyjaśniłem mu, kim jesteśmy, co nas
sprowadza i dałem numer telefonu do podkomisarza z Krakowa.
- I co robimy? - zapytał pan Tomasz, gdy wróciłem do niego.
- Na razie nic. Trwa oblężenie. O, nawet sępy przyjechały - z niechęcią
popatrzyłem na wóz transmisyjny lokalnej telewizji. - Wezwą nas, jak z nimi
skończą - dodałem. - Zaraz powinni się poddać, mają tylko jednego zakładnika, a
wokoło ze trzydziestu policjantów. W drodze są już antyterroryści z Krakowa.
- To może chodźmy się przejść - zaproponował. - Nic tu po nas, niech sobie
radzą z problemem po swojemu...
107
Ruszyliśmy. Opodal pensjonatu płynęła rzeczka. Teraz po deszczach
gwałtownie przybrała, a jej woda zrobiła się nieco mętna. Chyba zanosiło się na
deszcz.
- Tylko ich wykurzą, to przeczeszmy budynek - powiedziałem. - A potem
wracamy do Warszawy...
- Nie do Warszawy, ale do Otwocka - uśmiechnął się. - Tam był jeszcze jeden
pensjonat Dłuskich.
Wróciliśmy pod budynek akurat w chwili, gdy policjanci wyprowadzali
naszych wrogów skutych kajdankami. Widać poszli po rozum do głowy...
- Potworna determinacja - mruknąłem. - Nie byli w stanie wymyślić nic
ciekawszego, tylko wleźli, sterroryzowali obsługę i zaczęli szukać...
- Determinacja często jest objawem skrajnej rozpaczy - powiedział pan Tomasz.
- Jakby czuli, że już przegrali. To pewnie ich ostatni trop... I zdają sobie sprawę,
że nienajlepszy.
- A my?
- Co my? - spojrzał na mnie zaskoczony.
- Czy my mamy jeszcze jakieś obiecujące tropy poza Otwockiem? To znaczy,
czy nasze mogą kryć rozwiązanie?
- Nie wiem. Ale ważne, żeby nie zaniedbać niczego.
Weszliśmy do budynku razem z ekipą policjantów zabezpieczających ślady.
Przydzielono nam milkliwego funkcjonariusza, który miał dopilnować, żebyśmy
nie zatarli jakiegoś istotnego tropu. Zaraz też przyszedł jeden z pracowników.
Jeszcze kilkanaście minut temu, zanim agenci Mosadu poddali się, był
zakładnikiem i ciągle wyglądał na zdrowo przestraszonego. Przedstawiliśmy się.
- Jestem tu zastępcą kierownika - wyjaśnił.
- Szukamy brązowego notatnika, będącego własnością Alberta Einsteina powiedział pan Tomasz okazując legitymację.
- Nie mam pojęcia - wzruszył bezradnie ramionami. - Tamci wariaci też o to
pytali... Chodźmy do biblioteki.
Poszliśmy. Nieduże pomieszczenie było pełne książek stojących karnie na
półkach, dwie oszklone szafy wypełniały tomiska liczące sobie zapewne
kilkadziesiąt lat, oprawione w skórę. Ładnie kiedyś wydawano.
- Tu mamy trochę rękopisów - wskazał szafkę - głównie księgi pamiątkowe z
wpisami naszych pacjentów z początków XX wieku...
Otworzył przeszklone drzwiczki.
- Żadnego brązowego notesu...
- A to? - wyjąłem niedużą książeczkę oprawioną w skórę.
- A niech mnie - mruknął szef patrzący mi przez ramię. Kilkanaście broszurek
wydanych przez inżyniera Rychnowskiego, współoprawnych...
- To pamiątka po takim szalonym wynalazcy, który próbował pacjentów czymś
napromieniowywać - wyjaśnił. - Na strychu stoi jeszcze jakaś dziwaczna
maszyneria do tego służąca...
- Możemy ją zobaczyć?
108
- Jasne...
Wdrapaliśmy się na piętro, a potem po drabinie na strych pensjonatu.
- Liczyłem, że będzie tu trochę pudeł do przegrzebania - szef rozejrzał się
rozczarowany.
- Gdzie tam - wyjaśnił kierownik. - Przepisy przeciwpożarowe...
Czyli dobrze się domyślaliśmy...
- Poza tym wie pan, to sanatorium dla gruźlików, wszystkie śmieci pali się
natychmiast. Dawniej niszczono co jakiś czas także stare meble...
Maszyna Rychnowskiego, bardzo podobna do wraka znalezionego przez nas w
piwnicy we Lwowie... I podobnie od dawna unieruchomiona przez korozję...
- Muzeum Techniki powinno to zabezpieczyć - zauważył szef.
- Z przyjemnością oddamy. Ot, stało sobie tutaj, ale w zasadzie do niczego nam
niepotrzebne - powiedział kierownik. - Nie jesteśmy placówką naukową, a już
zwłaszcza nie zajmowalibyśmy się historią techniki.
- Jak wygląda wyposażenie pokoi? - zagadnąłem.
- Wszystko nowe. Najstarsze meble mamy w saloniku, ale notes, którego
panowie szukają nie mógł być schowany na przykład pod tapicerką kanapy, bo co
kilka lat się wymienia...
- Zamurowane schowki?
- Kilka lat temu był remont, zdarliśmy wszystkie tynki, bo odłaziły płatami. W
paru pomieszczeniach była wymieniana konstrukcja stropów...
- Czyli nic tu po nas - szef zwrócił się do milczącego policjanta.
Ten kiwnął głową, przyznając nam rację.
Opuściliśmy budynek.
- Sądzi pan, że notes przetrwałby tyle lat wciśnięty gdzieś za szafę? zapytałem.
- Wiesz, Pawełku, Zakopane to dziwne miejsce. Pamiętam, jak w latach
osiemdziesiątych dokonano tu dość wstrząsającego odkrycia. Mianowicie w
budynku muzeum był gabinet Kornela Makuszyńskiego. Postanowiono zrobić
tam generalne porządki i odsunięto od ściany kanapę. Odsunięto ją po raz
pierwszy od pięćdziesięciu lat i co zza niej wydobyto? Rękopis książeczki dla
dzieci „Za króla Piasta Polska wyrasta”, ilustrowany, nieznany do tej pory nawet
ze wzmianek. Nikt nie wiedział, że coś takiego istniało. Znalazcy nieźle się
zszokowali.
- Faktycznie ciekawe - powiedziałem. - I co się z tym stało?
- Jakiś rok później ukazało się drukiem. Dlatego zapytałem o umeblowanie. Ale
skoro był tu totalny remont i przemeblowania, to nie mamy czego szukać w tym
sanatorium.
- A zatem Otwock?
- Nie, Pawle. Szczawnica.
- Szczawnica? - zdumiałem się. - Dlaczego Szczawnica?
- Siostra Marii, Helena, wyszła za mąż za innego lekarza i propagatora
wczasów zdrowotnych Jana Szalaya.
109
Spojrzałem na szefa zdumiony.
- Nie da się oczywiście wykluczyć, że i tam byli przed nami nasi konkurenci,
ale kto wie?
- A zatem w drogę.
***
Trasa prowadząca przez Spisz i brzegiem Jeziora Czorsztyńskiego jest bardzo
urokliwa... Zalesione góry, gdzie spomiędzy drzew co i rusz błyska biała
wapienna skała... Wreszcie Krościenko i odcinek szosy biegnącej wzdłuż potoku
Grajcarek. Szczawnica, osada położona w rozległej dolinie pomiędzy górami...
Od przeszło stu lat miejsce, gdzie chętnie przybywają ludzie pragnący podleczyć
nadwątlone zdrowie wodami mineralnymi z kilku miejscowych ujęć.
- Ładny park - mruknąłem zezując na lewo.
Pomiędzy drzewami było widać drewnianą altanę.
- Faktycznie - powiedział pan Tomasz. - Założono go dla kuracjuszy, drugi jest
wyżej, bliżej dawnego centrum miasta... Ale nas interesuje to - wskazał
drewniany budynek starego pensjonatu stojący na skraju parku.
- Willa „Marta” - odczytałem z tabliczki.
- Właśnie. Tu kiedyś mieszkał nasz drogi doktor ze swoją żoną. Być może
Maria Skłodowska i jej siostra bywały tu czasem w trakcie swoich pobytów w
kraju... A zatem do ataku.
Zaparkowaliśmy samochód na podjeździe i weszliśmy do środka. Recepcja,
miła blondyneczka za ladą. Poprosiliśmy o spotkanie z kierownikiem pensjonatu.
Zaraz też przydreptał starszy mężczyzna.
- Brązowy notes - mruknął patrząc na legitymacje. - Już o to pytała taka miła
para Francuzów.
- Dziewczyna w garsonce i mężczyzna z lekko naderwanym uchem? upewniłem się.
- Właśnie. Niestety, musiałem ich rozczarować. Były właściciel, gdy go stąd
wyrzucali w latach pięćdziesiątych, zabrał księgozbiór i karty chorób pacjentów.
Jeśli coś było, to przepadło.
- Może i nie przepadło - zauważyłem. - Jak możemy go odnaleźć? Ma pan
może jego adres albo jakieś namiary pozwalające go zlokalizować?
- Sądzę, że od dawna nie żyje. Mówiło się dużo o reprywatyzacji, więc
uważam, że gdyby żył, upominałby się o swój pensjonat...
- Nie wie pan, gdzie tu można zanocować? - szef spojrzał na zegarek. - Za
późno, żeby wracać do Warszawy...
- A choćby u mnie. Martwy sezon, mam pięć pokoi na piętrze.
Dostaliśmy ładny pokój z pięknym kaflowym piecem. Blondyneczka zaraz nam
w nim napaliła.
- Wyskoczymy jeszcze w jedno miejsce, skoro już tu jesteśmy - polecił szef.
Pojechaliśmy. Muzeum regionalne leży w centrum miasteczka. Jest niewielkie,
ale ma ciekawą ekspozycję. Dawno temu w Szczawnicy domy oznaczano nie
numerami, ale malowanymi na desce obrazami. Był dom „pod aniołem”, „pod
110
rybą” i wiele innych... Stare tablice pieczołowicie zebrano i zakonserwowano. W
pobliskich górach mieszkał jeden z ostatnich polskich pustelników. W muzeum
znajdują się pamiątki pochodzące z jego samotni. Z pokładów geologicznych
wydobyto zwęglone szyszki i muszelki... Nie mieliśmy jednak czasu, aby
dokładnie zwiedzić ekspozycję... Muzeum zamykano za dwadzieścia minut,
zresztą prawdziwy cud, że poza sezonem było w ogóle czynne... Odszukaliśmy
kustosza.
- Brązowy notes? - zdziwił się. - Nie, nic takiego nie mamy. Owszem, jest
trochę zapisków doktora Szalaya, nawet jakieś dzienniki, ale wszystko w
brulionach z tekturowymi okładkami... Zresztą pytali o to przed wami trzej Żydzi.
- Skąd pan wie, że Żydzi? - zdumiałem się.
- Nosy mieli strasznie garbate, karnację oliwkową, a po polsku mówili świetnie,
więc nie byli to Arabowie - uśmiechnął się lekko. - I jeden miał na nosie druciane
okulary.
- Mosad namierzył to miejsce przed nami - posmutniał szef. - Czyli znowu
pudło...
- W sumie lepiej, że pudło, niż gdyby mieli położyć na tym łapę - zauważyłem.
- Też racja.
Pożegnaliśmy się.
- Dokąd teraz? - zapytałem.
- Pojedziemy do kamieniołomu - polecił.
Zdziwiłem się trochę, ale posłusznie ruszyłem. Szosa ze Szczawnicy na północ
biegnie u stóp góry Bryjarki, zbudowanej z szarych gnejsów. Przed
kilkudziesięciu laty jej północny stok stał się miejscem eksploatacji cennego
kamienia. Po kamieniołomie pozostało wielkie urwisko oraz ogromna ilość
skalnych odłamków u jego stóp. Zaparkowałem. Opodal jakiś góral wybierał
sobie odpowiednie odłupki i z wysiłkiem pakował je na zdezelowaną przyczepę.
Wymieniliśmy pozdrowienia. Pan Samochodzik dłuższą chwilę chodził z
wzrokiem wbitym w ziemię, po czym podniósł kawałek żółtego kamienia.
- I co o tym powiesz? - podał mi go.
Obejrzałem, wyjąłem z kieszeni nóż i delikatnie zarysowałem.
- Steatyt albo podobna skała... W Chinach jest nazywany pagodytem.
- Słusznie. To jedno z dwóch miejsc w kraju, gdzie występuje. Po
wypolerowaniu jest bardzo ładny. W Chinach robiono z niego posążki...
Długo szukaliśmy odłamków kamienia i zebraliśmy ich całkiem sporo, dobry
kilogram. Nim wróciliśmy do willi, zapadł wczesny jesienny zmrok.
***
Żal był opuszczać góry, ale nie mieliśmy innego wyjścia. Pędziłem na północ
szosą na Warszawę. Pan Tomasz stukał coś w zadumie na laptopie. Podłączył
telefon, rozsyłał widocznie na różne strony meile lub SMS-y, wydawał polecenia,
sprawdzał informacje...
- Kojarzysz czasopismo „Analepta”? - zapytał.
- Niestety nie - pokręciłem głową. - A cóż to takiego?
111
- Kwartalnik Instytutu Historii Techniki - odparł. - Właśnie mi podali ciekawą
informację. Ale najpierw Otwock.
- Zna pan adres tego sanatorium Dłuskich? - zainteresowałem się.
- Owszem, to już mi sprawdził przyjaciel... Ale ten pensjonat padł dziesięć lat
temu.
- Zdaje się, że Otwock ogólnie podupada - zauważyłem. - Szpitale redukują
liczbę pacjentów.
- No i od dawna nie uważa się Otwocka za miejscowość wypoczynkową dodał. - Choć sanatoria tam jeszcze jakoś funkcjonują... Ale złote czasy, gdy było
to modne letnisko dla warszawiaków, faktycznie przeminęły.
Wreszcie dojechaliśmy do Góry Kalwarii i przeprawiliśmy się na drugą stronę
Wisły. Pensjonat Dłuskich mieścił się w starym, wysokopiennym, sosnowym
lesie. Wokoło rozciągały się wille, podobne trochę do tych w Szczawnicy,
wzniesione z pociemniałego ze starości drewna. Zapadające się lekko dachy,
obłażąca z elewacji farba, zardzewiała siatka ogrodzeń, wszystko to świadczyło o
wieloletnim zaniedbaniu. Chwasty w ogródkach, nie uprzątnięte liście...
Pensjonat stał przed nami jak okręt widmo. Polowa budynku była strawiona
przez pożar, to co ocalało przechyliło się w lewo. Dach straszył dziurami. Było
widać, że od dawna nikt tu nie zagląda. Przeszliśmy przez otwartą, zardzewiałą
furtkę. Drzwi wejściowe były zamknięte, ale przez wypaloną część z łatwością
weszliśmy do środka. Ktoś nas ubiegł. Wszystkie piece rozbito w drzazgi, meble,
a raczej ich smętne resztki, odsunięto od ścian. W wielu miejscach w podłodze
ziały idealnie okrągłe otwory.
- Przynieśli sobie agregat i potężną wiertarkę - zauważyłem.
- Sądzisz, że...
- Dziurawili dechy i pewnie zaglądali specjalnymi wziernikami, czy czegoś nie
znajdą pod spodem... Użyli echosondy, by sprawdzić ściany i podkuli we
wszystkich miejscach, gdzie słychać było echo. - wskazałem odbite tynki i
wyglądające spod nich stare, zjedzone przez korniki belki.
- Trochę czasu upłynęło...
- Byli tu jakieś trzy, może cztery dni temu - oceniłem zniszczenia.
- Zajrzymy jeszcze na strych - zadecydował.
Weszliśmy na piętro po bardzo skrzypiących schodach. Przez dziury w miejscu
okien swobodnie hulał wiatr. Na ścianie ktoś wymalował napis: „Strzeżcie się
istoty bez duszy”
- Sekta religijna tu buszowała? - zdziwiłem się.
- Wstrząsające - mruknął szef.
- Brr... - przeleciał mnie dreszcz. - Pospieszmy, się bo zdaje się niedługo
zapadnie zmierzch...
Znalazłem klapę prowadzącą na strych, nie mieliśmy jednak drabiny.
Przyniosłem mocno spaczony stół, a potem na nim ustawiłem zwichrowane
krzesło. Podciągnąłem się na rękach i wywindowałem na dechy.
- I jak tam? - zapytał szef.
112
Na strychu było zimno, ale nie należy się dziwić, jedną ścianą otwierał się na
pogorzelisko drugiego skrzydła.
- Trochę jakichś szpargałów - zameldowałem. - Meble z płyty... Zaraz
sprawdzę.
Połaziłem otwierając szafki, ale nie było w nich nic interesującego. Znalazłem
strzęp gazety z 1985 roku... Opuszczenie strychu było znacznie trudniejsze: krzesło
połamało mi się pod nogami, ale na szczęście stół, na który się zwaliłem, wytrzymał...
- Mamy gości - mruknął szef patrząc przez okno. Wyjrzałem ostrożnie.
W stronę budynku maszerowało kilkunastu dresiarzy niosących flaszki taniego
wina.
- Też sobie znaleźli czas i miejsce na balangę... - parsknąłem.
- Czas odpowiedni, a i miejsce niezłe. Gdybym był menelem lub łobuzem, nie
szukałbym niczego innego...
Rozłożyli się akurat w przejściu piętro niżej.
- Co robimy? - szepnął szef.
- Mam pistolet gazowy, ale nie chcę draki. Na górę nie będzie im się chciało włazić,
więc jesteśmy bezpieczni... Schleją się i albo zasną, albo sobie pójdą... Poczekajmy
chwilę...
Szpara w podłodze pozwoliła nam obserwować, co dzieje się na dole. Rozłożyli się
faktycznie na piknik, mieli kilka jednorazowych grilli, kilka zniczy cmentarnych jako
oświetlenie i sporo wina. Rozpalili sobie grille na podłodze i zaczęli balangować. Z
magnetofonu popłynęły skoczne dźwięki disco polo.
Nieoczekiwanie zatrzeszczała podłoga. Spojrzeliśmy na dół zaciekawieni. W progu
zrujnowanego pomieszczenia stanęła Francuzka w garsonce i jej towarzysz.
- A wy tu czego? - zapytał największy dresiarz. - To nasza meta!
- Szukamy brązowego notatnika w skórzanej oprawie - usłyszałem głos
dziewczyny. - Prawdopodobnie został ukryty w tym budynku. Kończcie bal i
poszukacie z nami. Jak znajdziecie, dostaniecie tysiąc euro.
- O... - mruknął dresiarz wstając. - Słyszycie? Jelenie forsę mają...
Ruszył na nią jak lokomotywa.
- Chyba nie obędzie się bez mojej pomocy - mruknąłem.
Francuzka skoczyła do przodu jak pantera. Dresiarz nie zdążył zrobić nic.
Zatrzymała go celnym kopem miedzy nogi, poprawiła drugą stopą w szczękę.
Siedmiu jego kompanów poderwało się z miejsc. Jej towarzysz magicznym ruchem
wyjął spod płaszcza pistolet maszynowy i wypruł serię w sufit.
Nie wiedział, że leżymy mu niemal dokładnie nad głową. Chyba nigdy w życiu nie
byłem tak bliski śmierci. Drzazgi z połamanych kulami desek zawirowały wokół nas.
Jakiś pocisk przeleciał mi tak blisko ramienia, że poczułem falę balistyczną
rozcinanego powietrza. To tylko na filmach drewniany stół uchroni bohatera przed
kulami...
- Chcieliśmy po dobroci - powiedział Francuz - ale nie chcieliście, to macie pecha.
Poszukacie za darmo, a jak nie znajdziecie, rozwalimy was wszystkich...
- Nie jest pan ranny? - zapytałem z niepokojem szefa.
- Nie, ale... - zaczął i nie dokończył.
Nadwątlona strzałami podłoga pękła i zapadła się do pokoju piętro niżej.
113
Wylądował na dwóch zaskoczonych osiłkach. Chcąc nie chcąc, zeskoczyłem w dziurę
w ślad za nim.
- Co za miłe spotkanie - warknęła dziewczyna. - Panowie muzealnicy, jak widzę...
- Trochę się spóźniliście - powiedziałem. - I my niestety też. Ktoś już spenetrował
ten pensjonat.
Twarz jej się wydłużyła.
- Cholerne Ruski - parsknęła. - A może by tak zagonić ich do przekopania terenu
wokoło budynku? - zaproponowała po francusku swojemu towarzyszowi.
Zamyślił się na chwilę.
- E, nie warto - rzekł wreszcie. - I tak nie mamy łopat. Chyba pora się wycofać...
Dobra - zwrócił się po polsku do osiłków - nie będziemy wam przeszkadzać w
dyskotece... Wynosimy się.
Wyszliśmy ze zrujnowanego pensjonatu. Dresiarze, mimo zaskoczenia naszym
wtargnięciem, otrząsnęli się szybko; gdy dochodziliśmy do furtki, znowu włączyli
magnetofon.
Rozstaliśmy się ze szpiegami bez pożegnania i zapakowawszy do samochodu,
ruszyliśmy do Warszawy. Szef uruchomił laptopa.
- I nic - mruknął...
- Mówił pan o jakimś czasopiśmie - przypomniałem mu.
- Owszem, wyobraź sobie, ukazał się tam rok temu artykuł na temat żarówki
Szczepanika...
- Myślałem, że w Europie, przed Edisonem, tylko Jabłoczkow się tym bawił.
- Szczepanik zrobił swoją żarówkę prawie rok wcześniej niż Edison... W artykule
była informacja, że użył do niej zbyt słabego napięcia - zaledwie 50 woltów. Nie miał
też włókna wolframowego, inny był opór elektryczny. Stwierdził, że świeci, ale za
słabo, żeby miało to praktyczne znaczenie... - zawiesił głos.
- Czytałem o Szczepaniku, ale nie było tam nic na temat jego żarówki.
- Właśnie - mruknął. - W muzeum też o tym nie wiedzą, bo by się pochwalili takim
osiągnięciem.
- Artykuł nie może być wymyślony, to przecież poważne pismo naukowe.
- Bardzo poważne, połowy artykułów w ogóle nie mogę zrozumieć - zażartował. Ale faktycznie. Ten, kto to pisał, musiał mieć jakieś relacje albo korzystał z
nieznanych nam archiwaliów...
- Sprawdzimy to?
- Oczywiście.
***
Odwiozłem pana Tomasza do domu, a sam pojechałem do siebie. Przyjemnie było
po trzydniowej włóczędze wyciągnąć się na własnym łóżku. Nie mogłem jednak
zasnąć. Ile razy przymknąłem oczy, widziałem przed sobą wirujące drzazgi i
słyszałem w uszach huk serii... Wstałem i zapaliłem światło. Ręce trzęsły mi się jak w
febrze. Naprawdę mocno się zdenerwowałem...
Zaparzyłem sobie ziółek uspokajających wedle receptury babci i powoli napięcie
ostatnich godzin opadło. Mogłem wreszcie iść spać...
114
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
INSTYTUT HISTORII NAUKI • NA KONWENCIE • ANOMALIA
GEOMAGNETYCZNA • LICZBA PI RAZ JESZCZE • TAJEMNICA
BRĄZOWEGO NOTESU
Spotkaliśmy się o dziewiątej rano przed Pałacem Staszica. Wewnątrz mieści się
siedziba Polskiej Akademii Nauk, a górne piętra zajmuje Instytut Historii Nauki cel naszej wycieczki. Odszukaliśmy niewielki pokoik, w którym znajduje się
redakcja kwartalnika. Kobieta o rubensowskich kształtach, siedząca za biurkiem,
rozpromieniła się, gdy się przedstawiliśmy.
- Czym mogę służyć? - zapytała.
- Zaintrygował nas ten artykuł - szef pokazał jej wydruk. - Skąd autor wiedział
o żarówce? Nie natrafiłem na to w żadnych publikacjach o Szczepaniku...
- Mamy trochę jego notatek - wyjaśniła. - Wprawdzie archiwum wynalazcy
hitlerowcy spalili w czasie wojny, ale co nieco ocalało...
- Kim jest ten Witold S.? - zagadnął szef.
- To wnuk po kądzieli wynalazcy - wyjaśniła kobieta. - I dobrze zna historię
swojej rodziny.
Wymieniliśmy zaskoczone, ale i rozradowane spojrzenia.
- Możemy dostać jakiś namiar na niego? Adres, cokolwiek...
- Adresu to chyba nie... Ale mogę wam podać numer jego telefonu.
Zapisała nam na kartce. Podziękowaliśmy serdecznie i ruszyliśmy do
samochodu.
- No, to do dzieła - mruknął Pan Samochodzik wystukując cyferki numeru.
Przez chwilę rozmawiał, potem zanotował adres.
- Niestety, nie ma go w domu - powiedział. - Odebrała żona. Pojechał
organizować konwent miłośników fantastyki w domu kultury na Bródnie.
- A zatem jedźmy - zatarłem ręce.
***
Dom kultury znajdował się nieco w głębi, od ulicy oddzielała go parodia parku.
Kilka drzew i niewielki parking. Zatrzymałem jeepa. Zaczął siąpić deszcz.
Przebiegliśmy pospiesznie do budynku.
- O, miłośnik fantastyki - zidentyfikowałem ochroniarza siedzącego na ławce
naprzeciw wejścia.
Facet faktycznie wyglądał jakby spadł z kosmosu. Miał na sobie skórzany
kubrak, w ręce trzymał malowniczo, ale i groźnie wyglądającą kuszę, całości
stroju dopełniały ciemne okulary.
- Gdzie znajdziemy Witolda? - zagadnąłem.
- Prezesa? Gdzieś na górze - machnął rękaw stronę schodów.
Na piętrze przy kilku stołach pierwsi uczestnicy rozgrywali batalię, suwając
figurkami po makietach. Dwaj zakuci w blachy rycerze robili rozgrzewkę,
stukając się mieczami. Gość o wyglądzie zawodowego szpiega, uzbrojony w
115
wielką spluwę, kroczył korytarzem...
Prezesa znaleźliśmy w niewielkiej kanciapie. Gdy weszliśmy, oderwał wzrok
od komputera. Jego spojrzenie było pałające, przeszywające, zupełnie jakby
odezwała się w nim nagle krew przodka. Twardy, zdecydowany człowiek,
wizjoner...
- Panowie do mnie?
Przedstawiliśmy się.
- Mamy kilka pytań - powiedział szef, kładąc przed nim zdjęcia z uroczystości
otwarcia Instytutu Radowego.
- To mój wuj - stuknął palcem. - Co chcą panowie wiedzieć? - gestem zachęcił,
żebyśmy usiedli na krzesłach. Zaproponował herbatę.
- Nie wiem, czy orientuje się pan, ale pański krewny znał Marię SkłodowskąCurie...
- Owszem, słyszałem o tym - kiwnął głową.
- Na jej zlecenie zbudował jakieś urządzenie... Jeszcze przed wojną.
Stłumiliśmy podniecenie.
- Urządzenie? - podchwyciłem.
- Nazwał to wiecznym ogniwem elektrycznym.
- Coś jak perpetuum mobile? - zapytał szef. - Wiecznie działający silnik?
- Nie, inaczej - pokręcił głową. - Perpetuum mobile po prostu sobie działa,
wykorzystując energię krążącą w zamkniętym układzie. W Argentynie taka
zabawka funkcjonowała pod kloszem próżniowym przez dwadzieścia siedem lat,
zanim wreszcie się zatrzymała... Im chodziło o coś więcej. Nowe, uniwersalne
źródło energii, które będzie wytwarzać prąd i to w dużych ilościach.
- Zbudował to?
- Tak twierdził. Nie mógł przekazać maszyny Skłodowskiej, bo zmarła, ale
przeprowadził próby i gdzieś to puścił w ruch w Warszawie. Wspominał, że
podłączył jakiś budynek do ogniwa dla sprawdzenia, jak długo będzie działać...
- Wiadomo, gdzie to miało miejsce?
- Niestety, to tylko rodzinna opowieść. Zginął w czasie wojny... Z całego
archiwum po dziadku i po wuju zostało tylko trochę niedopalonych kart, które w
czterdziestym piątym roku wygrzebaliśmy z gruzów... Nie wiem nawet, czy ta
maszyna kiedykolwiek działała. Bo na czym by miała pracować? Skoro robił ją
dla Skłodowskiej, to pewnie na radzie, ale jak go zastosować do produkcji
elektryczności? - wzruszył ramionami. - Poza tym taki reaktor musiałby dawać
promieniowanie jak diabli....
- Jeszcze jedno pytanie - nie wytrzymałem. - Nie macie w swoich zbiorach
brązowego zeszytu z notatkami? Oprawionego w brązową skórę?
- Niestety nie... Ale sami rozumiecie, mogło być coś takiego w archiwum, które
poszło z dymem...
Pokiwaliśmy głowami i pożegnawszy się, opuściliśmy konwent.
- A zatem wiemy, że maszyna istniała - odezwał się szef. - Czyli to było
możliwe...
116
- Może Marek będzie mógł nam pomóc? - zastanawiałem się.
- Trzeba wpaść do niego i wypytać.
***
- A zatem posługując się wiedzą zawartą w brązowym notesie, syn Szczepanika
zbudował maszynę - powiedział w zadumie Pan Samochodzik. - Maszynę będącą
wiecznym ogniwem, produkującą elektryczność z niczego...
- Niezupełnie z niczego - zaprotestował Marek. - Z próżni kwantowej. A ściślej
rzecz biorąc, z wymiarów zwiniętych.
- Bez kosztów, bez rachunku za prąd... - kontynuował szef.
- Koszta będą - wyjaśnił. - Zakłóca się lokalne pole grawitacyjne.
- Ekstra - mruknąłem - przyjmijmy, że maszyna została gdzieś ukryta... Gdzieś
w Warszawie. Czy są szansę jej odnalezienia?
- Owszem. Jeśli działa, będzie powodować anomalie pola grawitacyjnego
Ziemi. Co za tym idzie, sekundy będą biegły trochę wolniej, kilogram będzie ciut
cięższy... Zdeformuje się rzeczywistość, a co za tym idzie, na przykład linijki
będą krótsze. Mogą też wystąpić problemy zdrowotne. Związki chemiczne w
ciałach ludzi mieszkających w pobliżu mogą zachowywać się trochę inaczej.
- A jeśli maszyna została wyłączona? - zapytał szef.
- Zapomnijcie. Można ją wykryć tylko, że się tak wyrażę, w ruchu. Jeśli nie
wiecie, dla kogo Szczepanikowie ją skonstruowali, a ściślej, gdzie postawili po
wykonaniu, bo wiemy, że robili dla Skłodowskiej, to nie znajdziemy tego być
może nigdy. Jedynym tropem są anomalie.
- Jaki to ma zasięg? - zaciekawiłem się.
- A skąd mogę wiedzieć? - wytrzeszczył oczy. - Dajcie mi notes Einsteina, to
spróbuję wyliczyć... A i wtedy nie sądzę, żeby to było możliwe. Może metr, może
kilometr... I szczerze powiedziawszy, nie wiem, jak to w ogóle funkcjonuje. Jak
rozwiązali problem czerpania energii w odpowiedniej ilości? Jeśli to budowali,
musieli jakoś się zabezpieczyć... Nieograniczone ilości energii natychmiast...
Mogli wysadzić planetę w powietrze, wystarczyłby jeden błąd.
- Hmm - mruknąłem. - To mamy problem. A zatem musimy poszukać miejsca
w Warszawie, gdzie czas biegnie wolniej... Na przykład wziąć setkę dzieciaków,
każdemu dać zegarek, puścić ich tyralierą na rowerach przez miasto, a potem
sprawdzić, czy czasomierz któregoś nie spóźnia się o dwie lub trzy sekundy?
- Bardzo dobra metoda - pochwalił Marek. - Można też prześledzić karty
zgonów Instytutu Onkologii.
- Sądzisz, że tam będzie zwiększone ryzyko występowania nowotworów? zdumiał się szef.
- Nie wiem. Tak mi się wydaje. Inna fizyka, to także inna chemia. Kto wie, czy
nie mato wpływu na istoty żywe... Jest też jeszcze jedna możliwość. Słyszeliście
o pracach na Jukatanie?
- Nie - pokręciłem głową. - Co się tam stało?
- Wiecie, od dziesiątków lat istnieje teoria, że upadek asteroidy pod koniec
epoki kredy wykończył dinozaury...
117
- Słyszeliśmy o tym - kiwnął głową szef.
- A zatem badając domieszki pyłów kosmicznych i irydu w warstwach
geologicznych stwierdzono, że w rejonie Ameryki Środkowej jest go dużo
więcej. Zmierzono zaburzenia lokalnego pola grawitacyjnego tego obszaru i
wyszły dość regularne pierścienie. Krater miliony lat temu zniknął pod
warstwami nowych skał osadowych, jednak siła uderzenia była tak ogromna, że
naruszył nieco tło grawitacyjne w tym obszarze.
- To znaczy, że kilogram w Meksyku jest trochę cięższy? - upewnił się Pan
Samochodzik.
- To oczywiście różnica rzędu kilku dziesiątych procenta, ale nowoczesny
sprzęt jest w stanie to wykryć.
- Jakiej średnicy jest ten krater? - zaciekawiłem się.
- Kilkaset kilometrów.
- Czyli badać musieli go z samolotu lub wręcz z satelity - zauważył szef. - W
takim razie zapewne można kupić mapy zaburzeń lokalnego ziemskiego pola
grawitacyjnego lub zamówić ich wykonanie.
- Owszem... Ale koszta są, z tego co wiem, horrendalne. Poza tym
rozdzielczość... Krater ma setki kilometrów średnicy, a tu będzie jeden punkt...
- A można to zrobić jakoś inaczej? - zapytałem.
- Grawimetrem, to takie urządzenie mierzące lokalne spadki pola grawitacyjnego. Używa się go do szukania podziemnych tuneli i jaskiń. Wiecie, w
pustej przestrzeni fala grawitacyjna rozchodzi się inaczej niż w litej skale. Gdzie
oddziaływania są mocniejsze...
-...tam pod powierzchnią znajduje się pustka. Zrozumiałem - mruknął pan
Tomasz.
- Ile kosztuje grawimetr? - zapytałem ostrożnie.
- No, taki najprostszy - kilkadziesiąt tysięcy złotych.
Jęknąłem.
- Ale przecież nie musimy mieć własnego - spojrzał na nas rozbawiony. - Jeden
jest na wydziale geofizyki Politechniki Warszawskiej. Mam tam znajomości,
mogę wypożyczyć na dzień lub dwa...
- Trzeba za wszelką cenę zawęzić teren do przeszukania. Jeśli anomalia ma
kilka metrów średnicy...
- Albo i kilka centymetrów - dodał Marek.
Walnąłem ze złością ręką w oparcie fotela.
- Mamy odszukać maszynę, o której wiemy tylko tyle, że być może istniała,
znaleźć możemy ją tylko, jeśli działa nadal, nie wiemy, w jakim promieniu od
niej można ją wykryć i nie wiemy, jaka anomalia wskazuje na jej istnienie.
Przecież to niedorzeczne...
- Bywało gorzej - mruknął szef. - Pamiętasz, ile razy uparcie szukaliśmy
różnych przedmiotów mając podobnie nikłe punkty zaczepienia? Tu przynajmniej
coś wiemy. Nie jest tego dużo, ale jednak coś. Jakiś ślad, cień szansy... i trzeba ją
wykorzystać. Na razie - spojrzał na Marka - należy się zorientować odnośnie map
118
pola grawitacyjnego Ziemi. Potem podejmiemy dalsze decyzje.
- Oczywiście, pogrzebię w Internecie - fizyk skłonił głowę.
Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy.
- Jeśli coś znajdziemy, trzeba będzie na niego uważać – powiedział szef. Wyraźnie aż go skręca z niecierpliwości. A zaraz po powrocie do ministerstwa
sami poszukamy map pola grawitacyjnego.
- Sądzi pan...
- Jeśli maszyna faktycznie istnieje, to jest to materiał na Nagrodę Nobla. Albo i
parę. I rozwiązanie jego problemów z antygrawitacją...
Wróciliśmy do biura i zaraz uruchomiłem komputer. Pan Samochodzik
wędrował w zadumie po gabinecie.
- Wiesz - westchnął - mam już dość tej sprawy. Ostatecznie nasze powołanie
jest inne... Szukaliśmy wcześniej skarbów, dzieł sztuki, przedmiotów, na które z
uwielbieniem patrzyły oczy naszych przodków. A dziś co? Grzebiemy się w
jakichś prawach fizyki, żeby znaleźć coś w rodzaju bomby atomowej...
- Niech pan spojrzy na to od innej strony - odparłem przeglądając różne otwarte
dokumenty. - Tu też mamy zagadkę, której rozwiązanie tkwi w przeszłości. Tu
też obcujemy z wytworami ludzkiego geniuszu.
- Może masz i rację, ale to jednak nie to samo...
- Następnym razem poszukamy czegoś estetycznego - zaproponowałem.
- Trzymam cię za słowo - oczy błysnęły znad okularów.
- No, chyba się dogrzebałem - wskazałem na ekran.
Szef spojrzał. Mapa Europy była pokryta, dość nierównomiernie, jaśniejszymi i
ciemniejszymi plamami.
- Fascynujące - zauważył z przekąsem. - Możesz to jakoś powiększyć?
Kliknąłem myszką i obszar naszego kraju wypełnił mapę. W okolicy Warszawy
było widać plamkę wiśniowej barwy. - Anomalia warszawska - odczytałem.
- Powiększ.
Kontur naszego miasta wypełnił ekran. Nieregularna ciemna plama obejmowała
Starówkę i Nowe Miasto. Wybiegały z niej jakby języki na boki. - Co to jest do
diabła?!
- Fraktal - mruknąłem.
- Co takiego? - zdumiał się.
- Tak się nazywa takie twory geometryczne; używa się ich do opisywania
pewnych zjawisk w teorii chaosu i nie tylko. Tam, gdzie nie ma ostrych granic
zasięgu zjawiska...
- Boże, nigdy więcej fizyki - jęknął. - Od samego słownictwa mózg się
rozpuszcza.
- Oj, proszę nie panikować...
- Bardziej się nie da powiększyć?
- Niestety. Ale skoro ma swoją nazwę, to znaczy, że ktoś tę anomalię badał mruknąłem. - A nasz drogi przyjaciel powinien o tym wiedzieć, skoro zajmuje się
grawitacją.
119
Spojrzałem na zegarek.
- Jadę na politechnikę. Może uda mi się złapać kogoś od grawitacji... Zabierze
się pan ze mną?
- Jeszcze raz słuchać fizycznego bełkotu? - wzdrygnął się. - W życiu. Jedź sam.
I jak będziesz referował wyniki, to zrozumiałym dla białego człowieka
językiem...
No i pojechałem.
***
Doktor Radziński skończył wykład, studenci opuszczali salę. Stanąłem
skromnie w drzwiach.
- Pan do mnie? - obrzucił mnie zaciekawionym spojrzeniem.
- Owszem. Paweł Daniec, Ministerstwo Kultury i Sztuki - okazałem
legitymację.
Na jego twarzy odbiło się głębokie zaskoczenie.
- Czym mogę służyć? - zapytał.
- Chciałbym porozmawiać na temat warszawskiej anomalii grawitacyjnej.
- Oczywiście, zapraszam do mnie do gabinetu.
Zasiedliśmy wygodnie w drewnianych fotelach.
- Widzi pan, anomalia warszawska jest niezwykle ciekawym tworem powiedział takim tonem, jakby prowadził wykład. - Jej badania trwają od
piętnastu lat. Za kilka dni przyjedzie do nas ekipa z USA, też chcą to mierzyć.
Zupełnie niesamowita rzecz. I chyba ciekawa, skoro zainteresowała nawet
przedstawiciela Ministerstwa Kultury i Sztuki - uśmiechnął się lekko. - A zatem,
młody człowieku, proszę sobie wyobrazić niemal okrągłą plamę o dość
rozmytych brzegach... Z wszystkich anomalii grawitacyjnych żadna nie jest
okrągła... Mają charakter stały, nasza pulsuje. Jej moc zwiększa się i słabnie
cyklicznie, wieczorami i w zimie jest mocniejsza, latem i w dzień słabnie...
Zobaczy pan zresztą wykres...
Położył przede mną wydruk.
- Jest skorelowana ze słońcem - dodał. - Moc zwiększa się na mniej więcej pół
godziny przed jego zachodem. Jest też coś jeszcze i to fascynuje nas najbardziej.
W zimie moc zaczyna rosnąć między szóstą a siódmą rano, niezależnie od tego, o
której następuje świt.
- Może jak ludzie włączają światło w mieszkaniach, pole elektromagnetyczne
wpływa jakoś na aparaturę pomiarową?
- Niewykluczone, choć w zasadzie nie powinno...
Zadumał się, a potem szybko nabazgrał kilka słów na kartce papieru.
- Jak silna jest ta anomalia?
- Prawie trzy procent. Jest najmocniejsza na Ziemi i przy tym najmniejsza... Jest
jeszcze coś. Przeważnie mamy do czynienia z anomaliami, które łączą w sobie
oddziaływania grawitacyjne i magnetyczne... Coś takiego jest w rejonach
uskoków tektonicznych i ognisk magmy. Ta jest czysta. Żadnych śladów
zaburzeń magnetycznych. Tylko grawitacyjne.
120
- Można zobaczyć dokładny plan tego rejonu?
- Oczywiście...
Mapa. Wspomnienie sprzed zaledwie kilku miesięcy. I już wiedziałem
wszystko...
***
Wparowałem do biura zadyszany.
- Co tam, mój drogi? - szef spojrzał na mnie znad okularów.
- Szefie, maszyna ciągle działa! - zaraportowałem. - Mam dowody!
- Jakież to dowody?
Streściłem mu rozmowę z doktorem Radzińskim, a potem opowiedziałem o
spotkaniu ze znajomym nauczycielem... Szef milczał przez chwilę.
- Przydarzyło mi się coś podobnego - powiedział - i też chodzi o ten rejon streścił mi rozmowę z monterem sprawdzającym licznik.
- A zatem - powiedziałem - to draństwo istnieje...
- Tak, tylko nie wiemy dokładnie, o który dom chodzi, ani gdzie zostało ukryte
- dodał. - Strych, piwnica, wnęka ścienna... może nawet stoi u kogoś w
mieszkaniu...
- Znajdziemy - mruknąłem. - Jutro rano.
- Dziś wieczorem. Musimy zrobić przynajmniej rekonesans - poderwał się z
krzesła. - Naprzód, Pawle.
Wsiedliśmy do Rosynanta i pojechaliśmy.
***
Nie dotarliśmy na miejsce: ulica była rozkopana. Zaparkowałem jeepa u jej
wylotu i dalej ruszyliśmy na piechotę. Głęboki wykop biegł wzdłuż domów. Na
dnie spoczywał gruby jak anakonda kabel w czarnej izolacji. Widocznie świeżo
położony.
- Jeśli już, to gdzieś tutaj - oceniłem.
- A niech mnie - mruknął szef wpatrując się w tablicę wiszącą na elewacji
budynku.
Zastukaliśmy do drzwi, ale odpowiedziało nam głuche milczenie.
- Dziś już za późno - powiedziałem - jutro trzeba wpaść do zarządu domów
komunalnych i niech nam dadzą pozwolenie na spenetrowanie piwnic...
Nagle zamilkłem. Ulicą nadchodził nasz znajomy fizyk. W ręce trzymał jakieś
skomplikowane urządzenie zaopatrzone w słuchawki. Minął nas, ale
skoncentrowany na obserwacji wyświetlacza nawet nie zwrócił na was uwagi.
Powoli oddalał się.
- Zaraz mu dam w łeb - wycedziłem zaciskając pięści. - Wykorzystuje naszą
wiedzę, by szukać na własną rękę...
- Owszem, ale co zdziała? W nocy i tak nie wejdzie do środka, a jak tu wrócimy
rano z nakazem, wtedy to my będziemy górą...
- Może i tak - mruknąłem - ale...
- Fakt, zachował się nieładnie i zostanie za to ukarany. Maszynę będzie badał
kto inny - uciął szef. - Do domu, Pawle. A jutro o ósmej rano spotykamy się w
121
gminnym wydziale...
- Urzędy pracują przeważnie od dziewiątej - zaoponowałem. - O ósmej rano
spotkajmy się u pana, przejdziemy się tu i zobaczymy, może uda nam się
spenetrować budynek bez zezwolenia? A jeśli się nie uda - będziemy się martwili
dalej.
- Dobrze. Niech tak będzie - kiwnął głową. - Mam tylko nadzieję, że nie
przywlecze się tu żaden szpieg...
- Chyba ich wykołowaliśmy dostatecznie? - zastanawiałem się. - Tylko my
wiemy, że Szczepanikowie zbudowali maszynę... Sądzę, że nasi zagraniczni
przyjaciele ciągle gonią w piętkę szukając notesu.
- Właśnie, notes - westchnął - powinniśmy go odnaleźć... No, ale jeśli nie uda
się, to trudno. Nie mam żadnego pomysłu, gdzie mógłby być...
***
Zaspałem, ale tylko trochę. Zbiegłem po schodkach, niemal w ostatniej chwili
wsiadłem do metra... Potem już tylko przebieżka od stacji „Ratusz” ulicą Długą
na Starówkę. Pan Tomasz zjadł już śniadanie. Ruszyliśmy na Zakroczymską.
Robotnicy pracowali od rana. Kilku zasypywało już wykop przy końcu ulicy,
reszta kręciła się po budynku, wnosząc i wynosząc torby z narzędziami. Z dna
wykopu przebili się w bok, przez fundament, do piwnic kamienicy. Musieli
zacząć o szóstej rano... Przez drzwi wyszedł facet w niebieskim kombinezonie z
torbą na ramieniu.
- O - zdziwił się na nasz widok -jakaś inspekcja?
Szef przybrał momentalnie urzędowy wyraz twarzy.
- Ministerstwo Kultury i Sztuki - powiedział - chcemy obejrzeć piwnice.
- Ktoś donos na nas napisał czy co? - zdumiał się facet. - Proszę za mną. My tu
nic złego nie robimy. Na przekucia murów mamy pozwolenie, protokół jest
zrobiony i zdjęcia z prac też...
- Właśnie - wpadłem mu w słowo. – Wymieniają panowie instalację?
- Nawet nie. Mieszkańcy prąd ciągnęli na lewo. Dostaliśmy polecenie, żeby ich
podłączyć do centralnej magistrali i odciąć ich przyłącze do rządowej linii
przesyłowej, bo to chyba stamtąd szło... Chyba że wojskową, co leci od cytadeli...
- na chwilę się zawahał. - No, tamtego przyłącza nie znaleźliśmy, ale za to
rozwaliliśmy im taki fikuśny transformator, co go mieli zamurowany w piwnicy.
- Transformator? - zdziwiłem się.
Tymczasem zeszliśmy do piwnic. W ścianie ziała nieregularna dziura. Za nią
było niewielkie pomieszczenie. Stała w nim wybebeszona metalowa szafa. Pod
nogami poniewierały się szklane bańki przedwojennych kondensatorów, jakieś
cewki, uzwojenia, rozbite w drobny mak magnesy, szklane rurki...
- Pięć minut roboty młotem pneumatycznym - pochwalił się człowiek - i już
lokatorzy nie podskoczą... Gdyby tak każdy sobie na lewo prąd podłączał, to
dawno by STOEN zbankrutował...
Patrzyliśmy osłupiali na obraz nędzy i zniszczenia przed naszymi oczyma.
Szczepanikowie zbudowali perpetuum mobile. Wieczny silnik, prądnicę opartą na
122
unitarnej teorii pola. Prądnica działała przez siedemdziesiąt, może osiemdziesiąt
lat, dostarczając prąd dla kilku kamienic. Działała nieprzerwanie, bez
konieczności napraw, czerpiąc energię w zasadzie z niczego... I wystarczył jeden
nadgorliwy urzędas z młotkiem...
- Cholera - westchnął szef, choć wiedziałem, że nie lubi przeklinać. Pochyliłem
się i spomiędzy połamanych szkieł podniosłem niedużego formatu notes,
zapleśniały po wierzchu.
- Nie przyszło wam do głowy, że tak stary transformator może być zabytkiem? huknąłem.
- Gdzie tam, u nas w magazynie takich przedwojennych na tony leży - monter
tyko wzruszył ramionami. - Nawet ci z Muzeum Techniki brać ich nie chcą...
Pożegnaliśmy się chłodno i wyszliśmy na zewnątrz. W świetle wstającego
ranka otworzyłem niegdyś brązowe, skórzane okładki. Kartki pożółkły. Wzory,
tysiące wzorów i ich przekształceń. Zapamiętałem tylko pierwszy: E=Lc3. Co
mógł oznaczać? Nie byłem fizykiem.
Pan Samochodzik wyjął mi notes z ręki i przekartkował machinalnie.
- Ciekawe, co to warte? - mruknął. - Ale nieważne...
Przechodziliśmy akurat koło grupki budowlańców grzejących się wokół
koksownika. Przeszedł między nimi i nim zdołałem go powstrzymać, rzucił notes
na żarzące się węgle. Stary papier był lekko wilgotny, ale po chwili strzelił
płomieniem. Skórzane okładki zwijały się w żarze. Jasny blask padł na twarz
szefa. W jego oczach zapaliły się ogniki. Wrócił do mnie na chodnik.
- Co pan zrobił?! - wykrztusiłem.
- Pawle, w zupełności wystarczy nam kłopot z istniejącymi już broniami
masowej zagłady.
- Ale...
- Notes Einsteina został mu odesłany wiele lat temu. Skłodowska, przejrzawszy
jego wzory, wykazała mu, że się pomylił... - mówił surowo, przedstawiając mi
nową oficjalną wersję wydarzeń.
- Ale maszyna...
- Nie było żadnej maszyny. Robotnicy rozwalili przedwojenny transformator
podłączony do tajnej wojskowej magistrali energetycznej.
- A anomalia grawitacyjna?
- Fascynujące, prawda? Była bardzo nietypowa i zniknęła, ot tak - pstryknął
palcami. - Strasznie nietypowa, bo one zazwyczaj nie znikają...
Spojrzałem na niego. Uśmiechnął się.
- Zmarnowaliśmy masę czasu - znowu był surowy. - Trzeba uporządkować
zgromadzone materiały i zabrać się wreszcie do organizowania wystawy
poświęconej Marii Skłodowskiej-Curie...
Przygnębiony zwiesiłem głowę.
- Tak będzie lepiej, Pawełku - szepnął. - Każdy najszlachetniejszy nawet
wynalazek można obrócić na szkodę ludzkości... A to było naprawdę
niebezpieczne...
123
Ruszyłem za nim. Stopniowo uspokajałem się. Miał rację. A co do urządzenia
w piwnicy... Może faktycznie był to tylko stary transformator podpięty do
wojskowego kabla? Notes z wzorami mógł należeć do Einsteina albo być tylko
notatnikiem studenta fizyki, przez przypadek zagubionym dawno temu w tej
piwnicy...
***
Gruba, przejrzysta folia z nadrukiem i logo naszego departamentu. W środku
dziesięć stron wydruku: mój projekt wystawy poświeconej Marii SkłodowskiejCurie i jej odkryciom. Załączona opinia pana Tomasza i dwóch niezależnych
ekspertów. Wykaz pozyskanych zabytków, kosztorys, formularze zamówienia...
- Przynajmniej wystawę zrobimy naprawdę ładną - pocieszył mnie szef.
Drzwi gabinetu wiceministra... Już miałem zapukać, gdy ku swojemu
zdumieniu spostrzegłem na nich białe paski papieru. Pieczęcie...
- A cóż tu się stało? - mruknąłem.
- Zaraz się dowiemy - pan Tomasz zapukał do sekretariatu naprzeciwko.
- Gdzie wcięło wiceministra? - zagadnął swojego znajomego tkwiącego przed
komputerem.
- Nie wiecie? - zdziwił się urzędnik. - Wczoraj przyszli z kontrwywiadu i go
zabrali... Ponoć zwąchał się z jakimś obcym wywiadem. Na razie anulowali
wszystkie jego polecenia, nowy wiceminister będzie powołany za parę tygodni...
Popatrzyłem w zadumie na trzymany w ręku projekt wystawy. Pan
Samochodzik dotknął mojego ramienia.
- Kosz na śmieci jest przy zakręcie korytarza, ale nasze archiwum to chyba
lepsze miejsce dla twojego scenariusza... - powiedział ze smutkiem.
A więc na razie nie będzie wystawy...
124

Podobne dokumenty