Chwilo, trwaj! - Puls Poznania

Transkrypt

Chwilo, trwaj! - Puls Poznania
P ozna ń ski gwiazdozbiór
O poezji, która może uratować świat, o trudnym uczuciu do Poznania i o… nieotynkowanej
elewacji z cegły rozmawiamy z Mieczysławem Hryniewiczem, aktorem obecnym na polskiej
scenie już od ponad czterech dekad. Przyjeżdżamy nieco za wcześnie, więc udajemy się
na spacer po okolicy, obserwując, jak dom państwa Hryniewiczów wyłania się z mgły,
która tego poranka spowiła Poznań.
Mieszka pan w mieście czy na wsi?
I w mieście, i na wsi zarazem! To prawdziwy luksus. Z naszych okien
roztacza się widok na pola, łąki pełne nawłoci i topinamburu, dzikie
drzewa owocowe, w okolicy nietrudno dostrzec lisa czy sarny. Dopiero
w oddali majaczą się budynki osiedlowe, wieża RTV na Piątkowie i zabudowania kampusu uniwersyteckiego. Niewiele ponad kwadrans zajmuje
jednak dotarcie stąd na Stary Rynek czy dworzec PKP. Ścisłe centrum
mamy w zasięgu ręki. Choć trzeba przyznać, że przez ostatnie lata zyskujemy coraz więcej sąsiadów – miasto się do nas przybliża…
Wspólnie z małżonką, Ewą Strebejko, sześć lat temu wybudował pan
imponujący ceglany dom w stylu śródziemnomorskim – przestronny,
pełny ciepła, pamiątek po przyjaciołach, zapachu pieczonego chleba;
w ogrodzie kwitnie lawenda, róże, malwy, a okala go mur z polnych
kamieni. Jest pan zadowolony, że właśnie tu stanął państwa, jak go
określacie, maison familiale?
Prawda jest taka, że wybudowałem dom bardzo późno, bo będąc w okolicach sześćdziesiątki. Nie była to łatwa decyzja – tak duża inwestycja
w moim wieku stanowiła spore wyzwanie – ale już po roku od zamieszkania tu, wiedzieliśmy, że lepszej nie mogliśmy podjąć. Moja żona
w całości zaprojektowała dom, ja odpowiadałem za stronę techniczną
wykonania, sami założyliśmy też ogród – jest to więc miejsce w każdym
calu nasze. Wciąż wypełniamy je starymi meblami, które najpierw
poddajemy renowacji, pełno u nas szkła, drobiazgów i bibelotów – każdy
przedmiot ma swoją historię. Żona uwielbia buszować po pchlich targach
i miejscach typu Czacz, w których kupić można rzeczy z tzw. wystawek
– wynajduje tam prawdziwe skarby, które ktoś kiedyś wyrzucił, chyba
nie zdając sobie sprawy z ich wartości i piękna. Poza tym Morasko przenika jakaś niesamowita energia, którą od razu poczuliśmy, gdy po raz
pierwszy tu przyjechaliśmy. Może to wpływ meteorytów… Wspaniale
się tu mieszka – jest spokojnie i cudownie cicho. Zawiązaliśmy serdeczne
relacje sąsiedzkie, utworzyliśmy nawet Towarzystwo Kulturalne im.
Wojciecha Bogusławskiego na Morasku, w ramach którego wybieramy się
we wrześniu do Teatru Polskiego na Krakowiaków i Górali. Ludzie są tu
naprawdę świetni. Meteoryty! (śmiech).
Pochodzi pan z dolnośląskiej miejscowości, z Wąsosza, mieszkał pan
potem m.in. w Warszawie i Gorzowie Wielkopolskim, ale ostatecznie
osiadł pan w Poznaniu. Czuje się pan poznaniakiem?
Gdy ktoś mnie pyta, gdzie czuję się najbardziej „swojo”, opowiadam,
że w samolocie – pożyczyłem to dictum od Konrada Swinarskiego.
A dlaczego w samolocie? Bo nigdzie. Poznaniakiem jest się z dziada
20
4(10)/2016
pradziada. Człowiek, taki jak ja, który zamieszkał tu stosunkowo niedawno
– nawet jeśli wiąże go z tym miastem wiele – nie może być prawdziwym
poznaniakiem. Cenię poznański „porzundek”, dokładność w rozliczaniu
się, pracowitość, znam i lubię tutejszą gwarę; à propos, niedawno usłyszałem rozmowę przechodzących obok mojego domu facetów, jeden
z nich skomentował: „Patrz cholera, taką chatę postawili, a bejmów na jej
wytynkowanie już nie starczyło” (śmiech). Ale poważnie mówiąc, silnie
utożsamiam się z Poznaniem i dlatego boli mnie, że jest tu tak wiele
miejsc zaniedbanych, brudnych, opustoszałych, których powinniśmy się
jeszcze wstydzić – tylko z tych centralnych wymieniłbym ulice Św. Marcin
czy Dąbrowskiego. Remont Kaponiery to już prawdziwa tragedia. Często
podróżuję pociągiem i w głowę zachodzę, jak można było tak fatalnie
zaprojektować nowy budynek dworcowy, pod który nie można dojechać,
bo broni tego znak zakazu zatrzymywania się i postoju. Co więcej, nie ma
tam odpowiedniej ilości ruchomych schodów dowożących na perony.
To prawdziwe bolączki naszego miasta.
A jednak zdecydował się pan na Poznań. Przeważyły względy sentymentalne, rodzinne, praktyczne?
W zasadzie wszystkie były za Poznaniem. Tu zdawałem maturę w 1969 r.
i do dziś wspominam czasy szkoły średniej oraz miasto tamtych lat
naprawdę bardzo miło. W Poznaniu zrealizowałem jedno ze swoich
teatralnych marzeń – zagrałem Sganarela w Don Juanie w Teatrze
Polskim. Tu mieszka moja siostra oraz, niedaleko nas, córka z wnukami
i bardzo chciałem pozostać z nimi w bliskim kontakcie. Poza tym tu
pochowani są moi rodzice, których groby mogę regularnie odwiedzać.
Ale nie mniej ważne były powody praktyczne – w Poznaniu po prostu
dobrze się mieszka. To miasto spokojne, momentami nawet jakby senne,
ale znakomicie zlokalizowane i z roku na rok coraz lepiej skomunikowane
z ważnymi ośrodkami, jak Warszawa czy Berlin.
Czy dzisiejszy Poznań jest dobrym miejscem dla artysty, np. dla aktora?
Chyba jedynym miejscem w Polsce, gdzie aktor może się rozwinąć jest
Warszawa. Szczerze mówiąc, jeśli chodzi o życie kulturalne, Poznań
bardzo mnie rozczarowuje. Nie mogłem przeżyć, gdy okazało się,
że z kretesem przegraliśmy konkurs o uzyskanie miana Europejskiej
Stolicy Kultury – przecież Poznań ma ogromny potencjał! Niestety
zupełnie nie potrafi go wykorzystać. Kiedyś do Poznania przyjeżdżało się
z Łodzi, a nawet z Warszawy specjalnie na operę – Antonina Kawecka,
Aleksandra Imalska, Zdzisława Donat to były nazwiska. Teraz teatrom
poznańskim brakuje dobrej linii programowej – nie ma już takich wybitnych kierowników, jakim był chociażby Milan Kwiatkowski w Teatrze
4(10)/2016
21
P ozna ń ski gwiazdozbiór
Chwilo, trwaj!
Nowym, notabene mój wychowawca ze szkoły średniej, któremu w dużej
mierze zawdzięczam to, że zostałem aktorem. Dzisiaj robi się natomiast
szeroko zakrojony remont budynku teatralnego, całkiem zapominając,
że widzom należy zapewnić godne miejsce oczekiwania na spektakl
– mówię oczywiście o Malarni Teatru Polskiego, w korytarzu której ludzie
muszą się teraz cisnąć przed każdą sztuką. Przykłady można mnożyć i to
bardzo mnie boli. Żeby jednak nie utopić się we własnym malkontenctwie, muszę oddać, że bardzo wysoki poziom prezentuje znakomicie
prowadzona poznańska filharmonia – bardzo ją cenię, to jest dom moich
przeżyć. I lata temu, i teraz, gdy wychodzę z koncertu na ciele mam ciarki,
a w środku pełno emocji. A może w Poznaniu dzieje się coś wielkiego, ale
nie mamy – moje pokolenie – już w sobie takiego entuzjazmu, by uznać
to za wielkie. Właśnie dlatego nigdy nie potępiam eksperymentów ani
osobliwych działań ludzi młodych, bo to oni robią teraz teatr i może
okaże się, że będzie to naprawdę coś. Poza tym, cieszy mnie bardzo,
że w mieście odbywa się coraz więcej festiwali i spotkań poetyckich,
na przykład w Zamku.
Poezja jest dla pana ważna?
Od czasu do czasu jestem zapraszany w różne miejsca, by opowiedzieć
swoją gawędę poetycką, którą zatytułowałem Poezja może uratować
świat. Może to brzmi naiwnie, ale naprawdę w to wierzę – czasem można
trafić na taką frazę, która sprawi, że przeformułujemy całe swoje życie,
a przynajmniej porządnie się mu przyjrzymy. Na tych spotkaniach
mówię o bliskich mi poetach: Iłłakowiczównie, Zagajewskim, Podsiadle,
Krynickim oraz o tytanach: Miłoszu, Herbercie, Szymborskiej – i wielu
innych. Czytam na głos wybrane utwory, opowiadam historie i anegdoty,
których byłem świadkiem lub o których opowiadali mi m.in. Leszek
Prorok czy jego żona, którą opiekowaliśmy się w ostatnich latach jej życia.
Lubię przytaczać historię mojego zetknięcia się z ks. Twardowskim. Otóż
do przepełnionej sali Teatru Polskiego wszedł niegdyś pochylony staruszek
w czarnym, wyciągniętym sweterku, staruchnej sutannie i naraz zerwały
się burzliwe oklaski. Gdy po pięciu minutach udało mu się gestem ręki
nieco je uciszyć, powiedział: „rozumiem, że to za urodę” – brawa wybuchły z podwojoną siłą. Zaś pannę Kazimierę Iłłakowiczównę, jak kazała
do siebie mówić, zobaczyłem kiedyś na Moście Teatralnym. Była już
22
4(10)/2016
Gdy uczęszczałem do szkoły średniej, mieszkałem na stancji u ciotki
– na jej imieninach poznałem kiedyś mężczyznę, dyrektora jakiegoś
dużego poznańskiego przedsiębiorstwa, który późną nocą, rozrzewniony,
przygrywał na akordeonie smutne melodie i ze łzami wyznał: „tak bardzo
chciałem zostać artystą, a nawet nie próbowałem”. Te słowa zrobiły na mnie
ogromne wrażenie. Ja spróbowałem. Wsiadłem do pociągu i pojechałem
do Warszawy. Kiedy po siedmiu dniach zadzwonił do mnie ojciec, któremu
powiedziałem, że przeszedłem już dwa etapy i pozostał mi jedynie ostatni,
teoretyczny – odparł: „To ty jesteś geniusz! oszukałeś wybitnych profesorów”
(śmiech). Do tego „oszustwa” dołożył się zresztą lekarz, który w zaświadczeniu napisał: „zdrowy”, ale takim charakterem pisma, że komisja
odcyfrowała je jako diagnozę: „zdolny” (śmiech). Większe zaskoczenie
spotkało mnie jednak na ostatnim roku szkoły teatralnej, bo już w lutym
1973 r. wiedziałem, że zostanę przyjęty przez Adama Hanuszkiewicza
do Teatru Narodowego – takie wyróżnienie było tak nieosiągalne, że nawet
nie śmiałem o nim marzyć. Nic wówczas nie miałem, mieszkałem w akademiku, a to była najlepsza scena w kraju i ja znalazłem się na niej zaraz
po studiach! Dzisiaj zaś jestem aktorem mieszkającym najbliżej miejsca
urodzenia ojca polskiego teatru, Wojciecha Bogusławskiego, który pochodził z Glinna. Naprawdę cieszę się, że u cioci na imieninach spotkałem
niegdyś niespełnionego artystę. I że spróbowałem.
Zaczął pan od teatru, wkrótce przyszedł też czas na film, a rozpoznawalność zyskał pan jako aktor serialowy. Czy te trzy typy aktorstwa
bardzo się różnią?
w podeszłym wieku, pamiętam jej małe, zmrużone oczka, ledwo widzące.
Podchodzę, miałem wtedy jakieś 16 lat, i całuję ją w rękę, mówiąc, jaki
to dla mnie zaszczyt i że wiem, że była sekretarką Piłsudskiego. Jej oczy
nagle się zapaliły: „I nie tylko, i nie tylko!” – odpowiedziała zbyt żwawo
(śmiech). Opowiadam też o tych twórcach, których nie znałem bądź znać
nie mogłem, ale wiele im zawdzięczam, m.in. o Tadeuszu Hollendrze albo
o Tytusie Czyżewskim, który pomógł mi przejść przez egzaminy wstępne
na PWST. A nie było łatwo! Przygotowałem na ten egzamin m.in. uwspółcześniony fragment Romea i Julii, do którego planowałem przygrywać
na gitarze. Zapytany przez jednego z egzaminatorów, po co mi ta gitara,
lekko przestraszony wyjaśniłem, że chciałem stworzyć akompaniament
do sceny balkonowej. „Dobrze, że nie przyniósł pan balkonu!” – usłyszałem w odpowiedzi (śmiech). Natomiast wypowiedzenie słów „Tytus
Czyżewski” było nie tylko wyzwaniem artykulacyjnym, ale obudziło
też komisję, uśpioną – o czym powiedział mi później Andrzej Łapicki
– niekończącymi się recytacjami opisu wesela Boryny lub Inwokacji,
obowiązkowymi w szkole średniej. Z tomu Czyżewskiego Noc-dzień.
Mechaniczny impuls elektryczny wybrałem Małpy w Menażerji (Bajka
bez sensu). Do dziś pamiętam słowa. Pamiętam też zdanie z tekstu Zdzisława Skowrońskiego, donośnie wówczas przeze mnie wydeklamowane:
„Postęp daleko w tyle, my, artyści na przodzie!” – to chyba też wywarło
dobre wrażenie.
Bardzo! To są trzy zupełnie inne sposoby pracy aktorskiej. Tak naprawdę
jedynie teatr pozwala na szlifowanie warsztatu, nie ma innej metody.
Wielokrotne, długie próby, poszukiwania, dochodzenie do roli, a potem
kolejne spektakle – cały ten proces sprawia, że w efekcie aktor może być
dobry, może stawać się lepszy. W dniu występu na deskach teatralnych
zawsze przychodziłem kilka godzin wcześniej, by powtórzyć partię, by się
rozgrzać i być w pełni gotowym do wyjścia przed widownię. W serialu
mamy zaledwie pół godziny na scenę: na oświetlenie i dźwięk, na próbę,
na dialogi – na wszystko.
Serial Na Wspólnej obecny jest już 13 lat – czuje się pan zżyty z Włodkiem Ziębą? Często go z panem mylą?
Kiedyś byłem Jackiem Żytkiewiczem ze Zmienników, teraz jestem Włodkiem Ziębą. Ale to postać serdeczna i ciepła, nie budzi więc negatywnych
reakcji, co spotkało na przykład Ewę Błaszczyk, która tak przekonująco
wcieliła się w rolę komunistki w serialu Dom, że została na ulicy opluta.
Włodkowi co najwyżej współczują – zwykle inni mężczyźni, którzy mają
silne, dominujące żony, podobne do mojej serialowej małżonki (śmiech).
Czasem ludzie podpytują mnie, jak potoczy się fabuła, ale zawsze odpowiadam, że to tajemnica, a praca jest mi miła. Naprawdę jest – na planie
panuje świetna atmosfera, co podkreślają chociażby aktorzy, którzy grają
u nas role epizodyczne.
W kontekście roli taksówkarza w Zmiennikach, a ostatnio w filmie
Gwiazdy w czerni nie mogę nie zapytać – lubi pan prowadzić samochód?
Nie. Nie lubię (śmiech). Mam znakomitego kierowcę – żonę, która
świetnie prowadzi, więc dlaczego miałbym wchodzić w jej kompetencje?
Zresztą, gdy ja prowadzę, to ona też prowadzi – tym bardziej nie miałoby
to sensu. Nie ma we mnie pasji samochodowej. Gdy jadę do Warszawy
na nagranie, zawsze wybieram pociąg.
Podkładał pan głos m.in. pod kultowego bałwanka Boulie z belgijsko-francuskiej bajki, na której wychowało się wiele dzieci. Nie kusiło pana,
by nadal użyczać głosu?
Wciąż użyczam, ale nieco inaczej – w zeszłym roku nagrałem audiobook,
na którym czytam książkę Ryszarda Ćwirleja Tam ci będzie lepiej; ukazał
się nakładem Wydawnictwa Poznańskiego. To było ciekawe doświadczenie, choć momentami bardzo trudne – fragmentów o rzezi wołyńskiej
początkowo nie mogłem wcale z siebie wydusić, były tak mocne. Ta
książka jest bardzo ciekawa i dobrze napisana – może powstającą kontynuację również nagram. Zobaczymy.
Nie ukrywa pan swojego zauroczenia krajami śródziemnomorskimi,
a szczególnie Francją, dokąd regularnie jeździcie całą rodziną i w towarzystwie psa Koko. Co ujęło pana w kulturze francuskiej?
To tam nauczyłem się spokojnie siedzieć przez dwie godziny przy stole
i cieszyć się jedzeniem, a przede wszystkim towarzystwem innych osób,
wspólną rozmową. Bez telewizora, bez przerywającego konwersację
telefonu. Ujęło mnie, jak Francuzi celebrują ten moment w ciągu dnia,
moment tylko dla najbliższych, jakby zatrzymywał się czas. Uwielbiam
też, chyba tradycyjną już, frazę zamykającą kilkugodzinny obiad: „co
będzie na kolację?” (śmiech). Poza tym Francja to przepiękny kraj i wspaniałe dzieła sztuki.
Czuje się pan spełniony, zawodowo i prywatnie?
Miałem dużo szczęścia w życiu, zawsze to podkreślam. Pewnie, że jest
kilka postaci, w które chciałbym się wcielić – Hamleta już nie zagram,
chyba, że takiego „po przejściach”, ale zawsze marzyłem o roli Papkina
z Zemsty Fredry czy Horodniczego z Rewizora Gogola. Powrót do teatru
byłby zresztą dobry dla mojego warsztatu. Ale prowadzę teraz wygodne,
dobre, ciekawe życie, otaczają mnie kochający ludzie. Chwilo, trwaj!
rozmawiali Małgorzata Cieliczko i Tadeusz Sławomir Lisiecki
Zdjęcia: Tadeusz Sławomir Lisiecki
4(10)/2016
23
P ozna ń ski gwiazdozbiór
P ozna ń ski gwiazdozbiór
Jak to się stało, że chłopak po technikum budowlanym, syn stolarza,
postanowił zdawać na wydział aktorski PWST?