pobierz fragment w pdf - Wydawnictwo SONIA DRAGA

Transkrypt

pobierz fragment w pdf - Wydawnictwo SONIA DRAGA
fragment
Z języka hiszpańskiego przełożyła
Joanna Ostrowska
Uwertura
Rankiem 23 kwietnia 2011 roku sekretarka położyła na moim biurku paczkę wysłaną zwykłą pocztą, bez nadawcy, ostemplowaną w Colombo, w której znajdował się list oraz rękopis zatytułowany Kronika
przekrętu, podpisany przez J. Volpiego. Uznałem to za niesmaczny żart
albo prowokację ze strony jakiegoś złośliwego autora z naszej agencji
(przyszły mi do głowy dwa czy trzy nazwiska). Jak każdy nowojorczyk śledziłem z pewnym zainteresowaniem historię Volpiego, inwestora
z Wall Street i mecenasa opery, który zgodnie z informacją opublikowaną w „Timesie” w październiku 2008 roku wyłudził od swoich klientów za pomocą czegoś w rodzaju schematu Ponziego około 15 miliardów
dolarów, sumę znacznie mniejszą od 65 miliardów zdefraudowanych
przez Bernarda Madoffa, ale wystarczająco dużą, żeby został uznany
za jednego z wielkich przestępców finansowych wielkiej recesji, która
rozpoczęła się w owym roku. Tyle że podczas gdy Madoff po przyznaniu się do sprzeniewierzenia tych pieniędzy został skazany na sto pięćdziesiąt lat więzienia, Volpi uciekł z kraju tuż przed wydaniem nakazu
aresztowania i po dziś dzień brak jakichkolwiek wskazówek odnośnie
do miejsca, w którym się ukrył.
W liście, swoim czy też napisanym w jego imieniu, Volpi prosił
mnie (niemal żądał), bym przeczytał jego autobiografię, a jeśli docenię
jej „niezaprzeczalne walory dokumentalne i literackie”, bym zgodził
się go reprezentować. Zraził mnie jego wyniosły i władczy ton – który
zdaniem prasy zawsze charakteryzował jego publiczne wystąpienia –
mimo to poprosiłem o opinię S.Ch., wówczas wicedyrektor agencji. Podeszła do sprawy równie sceptycznie jak ja i próbując pozbyć się zlecenia, postanowiła przekazać je jednemu z asystentów. Chcę, żebyś sama
to przeczytała, napomniałem ją bez ceregieli.
9
Następnej soboty, akurat kiedy graliśmy z żoną w brydża ze znanym autorem powieści kryminalnych i jego małżonką, S.Ch. zadzwoniła, by poinformować mnie, że manuskrypt jest albo dziełem Volpiego,
albo kogoś, kto znał go bardzo blisko; powinienem jak najszybciej rzucić na niego okiem. W poniedziałek pochłonąłem jednym tchem ponad
jedną trzecią rękopisu, zanim dotarło do mnie, że muszę donieść o jego
istnieniu władzom. Wybrałem numer FBI dopiero, kiedy doszedłem do
końca; czytałem w lateksowych rękawiczkach, żeby nie zatrzeć ewentualnych odcisków palców na stronach manuskryptu.
Kilka tygodni później eksperci doszli do tego samego wniosku co my:
tekst zawiera lawinę danych, które mógł znać jedynie Volpi; nawet jeżeli jego autorem nie jest zbiegły finansista, musiał pomagać w pisaniu,
prawdopodobnie jakiemuś ghostwriterowi. Niestety, tekst nie zawierał wskazówek, które ułatwiłyby jego zlokalizowanie albo zidentyfikowanie domniemanego wspólnika. I oczywiście nie było na nim żadnych
czytelnych odcisków palców.
Na zakończenie uciążliwego procesu sędzia federalny postanowił
uznać rękopis za część majątku Volpiego i dołączył go do dóbr, które prokurator miał za zadanie wystawić na sprzedaż, by wynagrodzić straty
osobom pokrzywdzonym przez finansistę. Zarówno Leah Levitt, druga
żona Volpiego (która otrzymała rozwód dopiero trzy lata po jego zniknięciu), jak i jego córka Susan zgodziły się przekazać spodziewane tantiemy z wydania książki na fundusz mający złagodzić szkody wyrządzone przez jej autora. Po licytacji przeprowadzonej przy okazji Targów
Książki we Frankfurcie w 2012 roku dzięki zainteresowaniu licznych
wydawnictw Kronika przekrętu dotrze do czytelników.
Dlaczego Volpi wysłał swoją książkę do agencji zajmującej się wy­
łącznie literaturą piękną, zamiast zwrócić się do którejś spośród wyspecjalizowanych w prozie non-fiction? Wprawdzie wpadliśmy na siebie
podczas jakiejś gali dobroczynnej w Nowym Jorku czy na schodach do
Lincoln Center, ale nigdy nie mieliśmy z Volpim okazji do rozmowy,
nigdy też nie łączyła nas żadna osobista relacja. Podejrzewam, że odpowiedzi należy szukać gdzie indziej: legendarna wyniosłość, która doprowadziła do jego zawrotnego sukcesu i drastycznego upadku, sprawiła,
że nie dopuszczał myśli, iż jego autobiografia miałaby się znaleźć pośród
tysięcy bestsellerów poświęconych załamaniu systemu finansowego, wolał
10
uznać, że jego miejsce jest raczej obok trzynastu noblistów i dwudziestu
dwóch laureatów nagrody Pulitzera figurujących na naszej liście autorów.
Ważniejsza jest jednak odpowiedź na pytanie, dlaczego ja zgodziłem się go reprezentować, a dokładniej rzecz biorąc, zarządzać prawami
do jego autobiografii. Chciałbym uprzedzić, że Volpi – albo jego ghost­
writer – posiada styl, który przeszedł moje oczekiwania (chociaż trudno
porównywać go z innymi pisarzami naszej agencji). Pomijając formalne niedociągnięcia, rzadko można usłyszeć głos autora, który ignorując
wszelkie środki ostrożności czy zasady etyczne, miałby odwagę opisać
równie drobiazgowo i bezwstydnie finansową katastrofę ostatnich lat.
Co więcej, Volpi opowiada historię swojego ojca, ekonomisty pochodzenia
rosyjskiego, który podczas drugiej wojny światowej i konferencji w Bretton Woods pełnił funkcję asystenta Harry’ego Dextera White’a w Departamencie Skarbu. Obsesyjnie próbując odkryć, kim był jego ojciec, Volpi
odtwarza pewien epizod z historii naszej polityki i moralności, który –
dziś bardziej niż kiedykolwiek – nie powinien popaść w zapomnienie.
Wreszcie jest to opowiedziana w pierwszej osobie historia pokolenia,
które rozdarte między ryzykanctwem a chciwością pociągnęło świat ku
jednej z największych gospodarczych i ludzkich katastrof ostatnich czasów. Jak powiedział któryś z analityków, nigdy tak niewielu nie zrobiło
tak wiele przeciwko tak wielu. Bohater tych stronic, być może sobowtór
albo Doppelgänger autentycznego Volpiego, ma odwagę mówić – śpiewać – w ich imieniu.
A.W.
Nowy Jork, 2 grudnia 2012 r.
Akt pierwszy
Il dissoluto punito
Scena I. O tym, jak gołąb zepsuł moje
narodziny, i o niewdzięczności wilczątek
Kawatyna Judith
Jedna połowa błyszcząca, a druga matowa, jakby ktoś rozłupał księ­
życ szpikulcem. Twój ojciec stał przez kilka długich minut przy
oknie, z szeroko otwartymi oczami, obsesyjnie wpatrując się w świa­
tłocień. Znowu obudził się o piątej rano – wskazówki jego zegarka
stanęły na 5:23 – jak co dzień, odkąd nas zostawił. Gdy Noah zo­
baczył, że wstaje świt, wrócił do łóżka. Poprawka: do przeżartego
przez mole barłogu, rozłożonego wprost na deskach podłogi; wokół
kilka drewnianych skrzynek służyło jednocześnie za stoły i krzesła.
Zabrał ze sobą tylko kilkanaście książek, parę zdjęć i ten nieszczę­
sny futerał ze skrzypcami. Tyle razy oglądałam go w takim stanie,
mój synu: ciało bez duszy albo z duszą, która błąkała się przez kil­
ka minut, zanim wróciła na miejsce. Kiedy twój ojciec przyszedł do
siebie, wstawał już dzień. Jego norę muskało ledwie kilka promie­
ni słońca; przy odrobinie szczęścia około dziesiątej wiązka światła
mogła przeniknąć przez żaluzje i odkryć brud legowiska i pościeli.
Z oddali dobiegał świergot ptaków, przeklętych ptaków, które mu­
szą kwilić, kiedy dnieje.
Noah poszedł do łazienki, mikroskopijnego czworoboku z se­
desem przeżartym rdzą. Przygnębiająca sceneria, mój synu, ale twój
ojciec sam ją wybrał, kiedy usunął się z naszego wspólnego życia.
Nie twierdzę, że było nam łatwo, jednak w mieszkaniu w Park Slope
przynajmniej udawało nam się trzymać z dala od plotek. W naj­
gorszym razie zawsze moglibyśmy wyjechać do innego miasta albo
do innego stanu, ale twój ojciec nawet nie wziął pod uwagę moich
15
sugestii. Spuścił wodę i spłukał nieczystości. Wyobrażam sobie, że
jednym ruchem ściągnął z siebie ubranie, ogarnięty nagłym po­
śpiechem. Jego ciało coraz bardziej przypominało szkielet – żebra
odcinające się na bokach, wystający pępek i czaszka z zakolami aż
po ciemię (kiedy był młody, sekretarki miały bzika na punkcie jego
czarnych włosów). W tym wieku mężczyźni zachowują jeszcze
młodzieńczą aurę albo przynajmniej pewien wigor w spojrzeniu, ale
twojemu ojcu lata spędzone w Waszyngtonie wydarły całą energię,
a chłodna woda tylko trochę rozmyła jego zgryzoty.
Kiedy już wyszedł spod prysznica, pewnie przejrzał się w lu­
strze, kawałku szkła, z którego oblazło srebro. Odbiło ono jego ko­
lejny upadek. Noah zawsze nienawidził tego porannego rytuału,
stwierdzania, że coraz mniej przypomina tego, kim był w przeszłości.
Zręcznie przeciągnął brzytwą po szyi i szczęce – bez kropli krwi.
Wrócił do pokoiku, pogrzebał w jednej z walizek, których wciąż
nie rozpakował, i znalazł ostatnią czystą koszulę. Własnoręcznie
ją wykrochmaliłam, kiedy nie wiedziałam jeszcze, że nas porzuci.
Nie sposób odgadnąć, czy był mi za to wdzięczny albo czy w końcu
za mną zatęsknił. Włożył slipy, spodnie, koszulę i szelki, zdążył się
jeszcze uczesać i wsmarować w kark trochę kremu. Po co? Może po
prostu z przyzwyczajenia, w bezsensownym odruchu.
Usiadł na łóżku i otworzył gruby traktat ekonomiczny. Nie
żądaj szczegółów, synu. Podręcznik jak każdy inny – tak stwier­
dzili jego koledzy – szkolne kompendium, niezbyt ambitne. Może
wrócił do któregoś z rozdziałów albo szukał na jego stronicach ja­
kiejś informacji. Skąd mam wiedzieć? Powtarzam ci, że od miesięcy
jego zachowanie przestało być, jak to się mówi, normalne. Głupie
określenie. Może raczej: przewidywalne. Przewidywalne dla ko­
goś, kto towarzyszył mu przez dwie dekady, dla kogoś, kto dzie­
lił z nim jego niezliczone niepowodzenia i sporadyczne momenty
radości, dla kogoś, kto codziennie przy nim zasypiał, dla kogoś,
kto znał go jak nikt inny. Noah był nie tyle skryty, co nieprzenik­
niony, ale nie myl tego z tajemniczością albo enigmatycznością.
Są mężczyźni otwarci i mężczyźni zamknięci w sobie, twój ociec
należał do tych drugich. Był jak sejf, który krył wyłącznie ideały
i pozytywne uczucia.
16
Zbyt długo był smutny, zdruzgotany. Jakże miałby nie być?
Poświęcił życie Departamentowi Skarbu, walce o swój kraj i nagle
nie miał przed sobą nic. To akurat rozumiem. Ale melancholia nie
usprawiedliwia tego, że odszedł z dnia na dzień, zwłaszcza biorąc
pod uwagę mój stan. Po dwudziestu latach zniknął, wynajął tę klit­
kę w Queens i zamknął się w niej jak w więzieniu czy w synagodze.
Na co liczył? Że pospieszę mu na ratunek? Że zażądam sprawie­
dliwości w jego imieniu? Że będę błagała, by wrócił? Znasz mnie,
synu – ja nikogo nie błagam. Kiedy po kilku tygodniach miał czel­
ność wrócić do domu, ograniczył się do zabrania swoich skrzypiec,
dokumentów i książek. Tym razem także nie udzielił żadnych wy­
jaśnień. Muszę odejść. Tylko tyle. I wyniósł się do Queens.
Przypuszczam, że twój ojciec nadal kartkował swój traktat
ekonomiczny albo znowu błądził myślami gdzieś daleko, kiedy
jego uwagę przyciągnął jakiś jazgot dochodzący od okna. Odwrócił
wzrok i zobaczył gołębia, który walczył, próbując uwolnić skrzydło
uwięzione między oknem a parapetem. Wstał i podszedł do ptaka
szamoczącego się jak szalony. Podniósł ramę, ale gołąb, zamiast od­
lecieć, tkwił w miejscu, sparaliżowany, z na wpół złamanym skrzy­
dłem i pełnym bólu spojrzeniem. Podejrzewam, że nawet gołębie
wyrażają ból spojrzeniem. Twój ojciec pewnie przyglądał mu się
przez chwilę, nie wiedząc, co zrobić, poruszony kruchością tego
stworzonka. Na pewno pomyślał, że ma obowiązek je ocalić. Lekko
je popchnął. Nic. Potem jeszcze raz. Nic. Wtedy prawdopodobnie
uznał, że najlepiej będzie wziąć ptaka do środka, opatrzyć mu ranę,
nakarmić go herbatnikami, zaczekać, aż zacznie zdrowieć, może
posłuży mu za towarzysza. Oparł się o parapet i spróbował schwy­
cić jego drobne ciałko. Gołąb musiał niewłaściwie zinterpretować
jego zamiary i niezdarnie zakołysał się na gzymsie. Noah odbił się
od podłogi i wyciągnął rękę. Może zakręciło mu się w głowie na
widok jedenastu pięter dzielących go od chodnika. Albo zawadził
o parapet przy ostatniej próbie uratowania gołębia. Faktem jest, że
twój ojciec wciąż trzymał w dłoni kilka piór, kiedy pierwszy prze­
chodzień natknął się na jego roztrzaskane o chodnik ciało.
Recytatyw
Tak brzmi opowieść Judith o śmierci mojego ojca. Może użyła
trochę więcej albo nieco mniej słów, a tych – co da się zauważyć
– nigdy jej nie brakowało. Miałem jakieś cztery czy pięć lat, kiedy
pierwszy raz szczegółowo zrelacjonowała mi ten epizod, i lepiej niż
wtargnięcie gołębia pamiętam jadowity ton jej głosu, którego na­
leżycie nie oddałem, jej spojrzenie jak ze stali przeszywające moją
nieśmiałość i jej palce (o intensywnie czerwonych paznokciach)
kreślące w powietrzu piruety, bez śladu taktu czy wstydu, aż jed­
na z jej dłoni, podniesiona na wysokość głowy, uderzała w drugą,
naśladując trzaśnięcie kości ojca w zderzeniu z betonem. Czasami
Judith przedłużała swoje spekulacje na temat biedy, bezsenności
czy lektur zmarłego męża, innym razem nadawała opowieści nie­
co wznioślejszy albo komiczny ton (albo i taki, i taki), kiedy in­
dziej uparcie chciała mi udowodnić, że całą winę za to nieszczę­
ście ponosi mój ojciec, chociaż nigdy nie zapominała podkreślić,
że pomijając jego nietowarzyską naturę, pech i niespodziewaną
ucieczkę, był dobrym człowiekiem; mówiła to z identyczną dozą
litości i pogardy.
Pewnie tak było.
Wieczorem, kiedy Judith przykryła mnie już kołdrą, jakby za­
mierzała mi opowiedzieć bajkę, albo w porze obiadu, przy faszero­
wanej rybie po żydowsku z chrzanem, przetwarzała fakty, nie do­
puszczając żadnych pytań z mojej strony. Dzięki tej taktyce jedyną
rzeczą, jaką przez lata wiedziałem o ojcu, były jego cechy charakteru
uwypuklone podczas niefortunnego spotkania z gołębiem: głęboka
dobroć dla zwierząt (a może także i ludzi), brak zainteresowania
płodami albo lekceważące podejście do nich, wyraźna skłonność do
nieszczęść i zamiłowanie do muzyki klasycznej, które kontrastowa­
ło z jego pospolitym zawodem ekonomisty. Nie dało się wyciągnąć
z matki szczegółów niezawartych w tym powtarzanym opowiada­
niu ani dostać od niej dowodu w postaci fotografii – tłumaczyła, że
wszystkie zdjęcia Noaha, z jednym tylko wyjątkiem, zapodziały się
18
gdzieś podczas przeprowadzki po pogrzebie. Nikogo nie powinno
dziwić, że ojciec niewiele dla mnie znaczył; był tylko niechętnie
wypowiadanym imieniem i źródłem poczucia, że nie znam pocho­
dzenia pięćdziesięciu procent moich genów.
Wiele lat później pewien stręczyciel umysłu wskazał, że przy­
czyny moich konfliktów z prawem należy szukać w nieobecności
figury ojcowskiej w okresie dzieciństwa. Monstrualna bzdura – Ju­
dith świetnie wypełniała tę rolę. Jej pociąg do ginu i kubańskich
cygar, szorstkie, grubiańskie maniery, język furmana i skłonność
do zatargów (najlepiej z rękoczynami) z każdym, kto ośmielił się
jej sprzeciwić albo ją oszukać, wystarczały, by udowodnić, że jest
bardziej męska niż jakikolwiek mężczyzna. Wrócę jeszcze na tych
stronicach do jej dwoistego charakteru strażniczki więziennej i mi­
łosiernej damy, na razie zadowolę się stwierdzeniem, że pomimo
szczupłej sylwetki i niskiego wzrostu – przerosłem ją już w wieku
dwunastu lat – moja matka była w stanie wypełnić swoją obecno­
ścią nie tylko pokój, ale trzy czy cztery mieszkania. Nie zamierzam
się nad nią pastwić (jeszcze nie) – zapamiętałem ją jako czarującego
żydowskiego gnoma, niepozbawionego wywołującego ciarki piękna,
zdolnego poskromić całą armię albo narzucić swoją wolę bandzie
zabijaków. Muszę jej oddać sprawiedliwość, była kobietą, która od
dzieciństwa kształtowała się sama – wieczny truizm o biedzie, nie­
wiernym ojcu i matce pogrążonej w depresji – i która nie chciała
się ugiąć ani wyrazić skruchy nawet w obliczu śmierci.
Do piętnastego czy szesnastego roku życia nie przeszkadzało
mi bycie półsierotą, taki stan stawiał mnie na równi z nieszczęśni­
kami, którzy przechowywali medale w kształcie gwiazdy, naszywki
czy purpurowe serca wręczone ich matkom podczas równie pod­
niosłych, co obłudnych ceremonii. Chociaż nie mogłem się po­
szczycić tym, że mój ojciec był bohaterem poległym w walce jak
ojcowie moich szkolnych kolegów, nauczyciele, wstrząśnięci moją
sytuacją, traktowali mnie z życzliwością, którą zawsze potrafiłem
wykorzystać (jednocześnie nienawidząc ich za to, że mi ją okazują).
Na szczęście, albo nieszczęście, Noah nie uczestniczył w moim wy­
chowaniu – duży plus, wziąwszy pod uwagę spustoszenia dokonane
w poczuciu własnej wartości moich kolegów przez codzienny kon­
19
takt z bestiami, które ich spłodziły. Dobry ojciec to moim zdaniem
taki, który jak najszybciej znika z życia swoich dzieci.
Powtarzam: po Noahu Volpim nie mam nic oprócz nazwi­
ska Volpi, które w Polsce pisało się Wołpe; odkąd wyemigrował do
Stanów Zjednoczonych, obaj wlekliśmy je za sobą jak balast w tym
narodzie założonym przez bandytów i fanatyków. Przynajmniej
dopóki nie przestałem być ofermowatym tępakiem i nie zostałem
jedynym Volpim, o którym się dzisiaj mówi. Na pewno słyszeliście
państwo, moi pospolici bliźni, moi zepsuci bracia, moi ciekawscy
czytelnicy, jak przeklinano to nazwisko podczas moich pięciu minut
sławy (prawdę mówiąc, trwa to już dobre kilka lat), kiedy to uka­
zywało się w sieci, w wiadomościach telewizyjnych i w dogorywa­
jących gazetkach parafialnych – czyli w prasie – obok zdjęć wątpli­
wego pochodzenia. Volpi, znany filantrop i biznesmen, założyciel
i główny akcjonariusz JV Capital Management, według Bloomber­
ga i MSNBC jednego z najpotężniejszych funduszy hedgingowych
początku XXI wieku; Volpi, niezmordowany darczyńca Metropo­
litan Opera, New York City Opera, filharmonii nowojorskiej, Juil­
liard School of Music, Festiwalu w Salzburgu, Teatru Maryjskiego
i Covent Garden; Volpi, stały bohater tabloidów i portali społecz­
nościowych Wielkiego Zgniłego Jabłka; Volpi, oszust, który od
października 2008 roku przebywa w nieznanym miejscu po tym,
jak zdefraudował piętnaście miliardów dolarów swoich inwesto­
rów – kwotę niewyobrażalnie dużą. To właśnie ja, panie i panowie,
szanowni członkowie ławy przysięgłych; rzeczywiście piszę te sło­
wa z Nieznanego Miejsca Pobytu, miłej nadmorskiej miejscowości,
która wbrew temu, czego oczekiwałem, nie posiada nawet szeroko­
pasmowego Internetu (zbieg ścigany przez Interpol nie powinien
zdradzać takich szczegółów).
Dlaczego ośmielam się was zamęczać moją opowieścią? Py­
cha? Z pewnością. Skrucha? Bynajmniej. Samousprawiedliwienie?
W minimalnym stopniu. Powiedzmy, że winę ponosi stary Noah,
mężczyzna, który opuścił mnie, kiedy miałem się urodzić, by potem
natknąć się na gołębia i dać nura z jedenastego piętra; mężczyzna,
którego nigdy przy mnie nie było i którego moja matka postanowiła
wymazać z mojej pamięci; mężczyzna, który był kimś dużo więcej
20
niż bezrobotnym urzędnikiem i kimś dużo mniej niż drugoplanową
postacią w mojej historii, a także w tej drugiej, groteskowej, która
również zakończyła się upadkiem, tym razem Lehman Brothers.
Zatem koniec końców zawdzięczam temu duchowi coś więcej niż
tylko przerobione żydowsko-polskie nazwisko. W samotności zbie­
ga, który musiał uciekać na drugi kraniec planety, odkryłem, że łączy
nas coś o wiele bardziej potężnego i nierozerwalnego. Noah był po­
wściągliwym symbolem swoich czasów, ja jestem symbolem moich.
On – apogeum kapitalizmu. Ja – jego upadku. A ponieważ pierwszy
raz od kilkudziesięciu lat mam nieograniczoną ilość wolnego czasu
(z całym szacunkiem dla strażników prawa), przyjmuję rolę stare­
go kartografa, zdecydowanego połączyć te dwa punkty na mapie.
Chór panów świata
Mówią, że tuż przed tym, jak fale wymkną się wybrzeżu, by po­
wrócić z diabolicznym hukiem, jak to miało miejsce podczas tsu­
nami, które uderzyło w Azję w 2004 roku (i z którego ogromu zda­
łem sobie sprawę dopiero po obejrzeniu oszałamiającego początku
Medium, gdzie Clint Eastwood wychodzi na żałosnego spirytystę),
niebo staje się aksamitne i rozświetlone, pozbawione smug i chmur,
opanowane przez jasność, która zdaniem meteorologów jest jedyną
zapowiedzią katastrofy. Tak wyglądała wiosna 2008 roku, pora le­
targu i apatii, nieruchliwa i posępna, kiedy jedynie kilku wieszczów
nieszczęścia przycupniętych na obrzeżach naszego systemu finanso­
wego (na przykład w arkadii kampusów) wykrzykiwało przed niemal
pustą widownią swoje przepowiednie, zgodnie z którymi nie mie­
liśmy do czynienia z okresem irracjonalnej obfitości, jak twierdził
Wielki Guru Greenspan, ale z bańką mydlaną, która wkrótce miała
pęknąć nam przed nosem. Zazdrośnicy. Fantaści. Głupcy. Czegóż
to trzeba było się nawysłuchiwać z ust tych urażonych ludzi. Bańka
na rynku nieruchomości? Bzdury. Było oczywiste, że żaden Ribini
czy Rabini, czy inny spośród ich harwardzkich albo oksfordzkich
koleżków nie wie, o czym mówi. Czyżby nie mieli okazji przyjrzeć
się oficjalnym danym? W Stanach Zjednoczonych nigdy nie było
21
bańki na rynku nieruchomości. Nigdy. Pojawiały się najwyżej od
czasu do czasu w miejscach takich jak południe Florydy, z powo­
du spekulacji klik emerytowanych Żydów. Gamonie powinni byli
przefiltrować swoje statystyki; tego dużego kraju, postrzeganego
jako całość, nigdy nie dotknął kryzys mieszkaniowy. Najlepiej było
nie słuchać albo uciszać szaleńców i skupić się na zarządzaniu tą
irracjonalną i przyjemną obfitością.
Nie przesadzam. Poczytajcie gazety i posłuchajcie wypowie­
dzi z okresu tamtych miesięcy ciszy morskiej. Wiosny 2008 roku,
nawet początku lata. Odkryjecie tych, którzy wkrótce mieli stać się
fałszywymi bohaterami albo chwilowymi czarnymi charakterami
naszej tragikomedii. Wszyscy powtarzali tę samą mantrę: nie ma
powodów do obaw, wzrost się utrzymuje, inflacja została zahamo­
wana, pokonamy to załamanie i ruszymy do przodu. Przedsiębiorcy.
Politycy. Spekulanci. Bankierzy. Profesorowie. Urzędnicy Departa­
mentu Skarbu i Rezerwy Federalnej, MFW, BŚ i ONZ. Greenspan,
Clinton i Bush Jr., Paulson i Bernanke, Geithner i CEO naszych
filarów finansowych. Podobnie jak plejada najzwyklejszych obywa­
teli, jak wy, moi czytelnicy. I ja sam. Wszyscy wykazywaliśmy taką
samą wiarę, a przynajmniej tak twierdziliśmy: tym razem będzie
inaczej, alarmistyczne informacje są niepotwierdzone, obawy nie­
uzasadnione, możemy się dalej bez przerwy zadłużać – i bogacić –
bo rynki, zdrowe jak byki, potrafią się same regulować.
Bez wątpienia pojawiło się kilka niepokojących sygnałów, ilość
kredytów hipotecznych wystrzeliła w górę, nikt nie był w stanie osza­
cować, co będzie, jeśli ludzie przestaną je spłacać, spadła konsumpcja,
ale kapitalizm zachwalał kreatywne niszczenie. W najgorszym wy­
padku zostanie zlikwidowanych parę firm i instytucji kredytowych,
jak podczas kryzysu dotcomów; obniżą się nieco ceny nieruchomo­
ści i łagodnie wzrosną koszty pożyczek – to zresztą konieczna re­
organizacja, minimalna korekta przed powrotem wzrostu. Teraz, ex
post facto, łatwo powiedzieć: tak się nie stało. Tsunami. Fala, która
bez uprzedzenia, nawet bez tej niepokojącej jasności nieboskłonu,
zmiotła nasze przekonania, a co gorsza także nasze majątki. Nie
byliśmy nieodpowiedzialni. Nie byliśmy chciwi ani zbyt ambitni.
Po prostu mieliśmy pecha.
22
Bardzo chciałbym móc przywołać te wymówki, naprawdę
w nie wierzyć, jak Greenspan i Bush Jr., jak Paulson i Bernanke,
jak Geith­ner i CEO naszych filarów finansowych. Zmniejszyć moje
poczucie winy i wstyd – nie z powodu eksmisji ani biedy milionów
ludzi, tylko mojej własnej nieudolności – i pohamować wściekłość
wywołaną poniesionymi stratami. Tyle że ja w odróżnieniu od tych
notabli nie będę już dalej udawał. Nie kieruje mną uczciwość, zresz­
tą moi czytelnicy nigdy by w to nie uwierzyli, nie chcę być po pro­
stu jednym z kozłów ofiarnych, które teraz biją się w piersi. W ich
mniemaniu ja jestem przestępcą, oni zaś zwyczajnie się pomylili. Ja
jestem wrzodem, kimś, kogo uznano za konieczne ścigać przez pół
świata, jakbym był oprawcą albo zbrodniarzem wojennym, podczas
gdy oni, urzędnicy i mężowie stanu, w których pokładamy wiarę
i nadzieję, mają jedynie przeprosić. Na mnie trzeba polować jak na
psa albo zlikwidować mnie jak szczura; oni natomiast, po tym jak
pochylili nieco łysiny i złożyli pospieszne kondolencje milionom
swoich ofiar, zostali przywróceni na stanowiska kierownicze – czy
odpowiednio inne – i znów inkasują milionowe czeki.
Nie, proszę państwa, nie zamierzam tego tolerować. To moja
mowa obrończa. Tak, okradłem setkę inwestorów. Tak, były wśród
nich fundusze emerytalne, uniwersytety, szpitale, fundacje arty­
styczne i organizacje humanitarne. Tak, oszukałem moich przyja­
ciół i przyjaciół moich przyjaciół. Tak, naraziłem na ryzyko moich
wspólników i moją rodzinę. Tak, jestem kanalią i złodziejem, god­
nym następcą Charlesa Ponziego. Tak, zgadzam się, by porównywa­
no mnie z Berniem Madoffem (poza fryzurą, bardzo proszę), choć
on zdefraudował czterokrotnie wyższą sumę. Tak, jestem potworem,
demonem, zagrożeniem dla społeczeństwa. Ale ci, którzy wskazują
mnie swoimi miotającymi ogień palcami, patrząc na rysujący się na
tle nieba Manhattan i popijając koniak albo przygryzając hawańskie
cygaro, nie są dużo lepsi.
Trio
– Tak nam powiedział.
W głosie Susan brzmiała pewnie skarga. Wyobrażam ją sobie
w tym samym stroju, w którym podziwiałem ją kilka godzin wcze­
śniej: bordowa spódnica z rozcięciem do ud, jedwabna bluzka écru,
kokieteryjny żakiecik od D&G. Niebywale szczupłe, delikatnie wy­
gięte ciało, płatki uszu i szyja już bez ozdób (ktoś pewnie poradził jej,
by zdjęła biżuterię i podkreśliła w ten sposób swoją kruchość), twarz
z delikatnym makijażem, włosy zebrane w dyskretny kok i dłonie, jej
gładkie drżące dłonie. W przeciwieństwie do Isaaca nie znalazła się
tam z własnej woli ani z powodu pielęgnowanej przez lata urazy. Jej
wyniosła postawa, zwięzłość odpowiedzi i kształt ust wskazywały,
że przyszła na komisariat wyłącznie dlatego, że nie miała wyboru.
Na początku się sprzeciwiła: „Nie ma innego wyjścia? Nie mogli­
byśmy trochę zaczekać, dopóki nie oszacujemy rozmiaru szkód?”.
Zabraniam ją osądzać! To nieprawda, że była po mojej stro­
nie, że wątpiła w moją winę albo próbowała umniejszyć moje błędy
i moje przestępstwa; po prostu nie mogła znieść myśli, że miałaby
się spowiadać przed prostackimi agentami FBI, jak w jakimś filmie
gangsterskim – ona, która płaciła siedemset dolarów za sesję u psy­
choanalityka z Upper East Side. Dała się zaciągnąć do tej nory do­
piero wówczas, gdy brat zagroził, że postara się, by została wmieszana
w podejrzane machinacje jej ojca, kładąc nacisk na jej. Nie ich obojga.
Isaac, wykazujący od dziecka duże skłonności do kabotyństwa
(potrafił płakać godzinami i nic nie było w stanie go uspokoić),
wzdychał i gestykulował, żeby podkreślić swoje oburzenie, jakby jego
krakanie dowodziło niewinności. Biedaczek. Niemal mnie wzruszy­
ły jego zgarbione plecy i zacięty wyraz twarzy, objawy paniki, która
musiała rozdzierać go gdzieś głęboko w środku. Jego zdaniem on
również nie miał wyjścia. Powinien być nieugięty, nie okazywać na­
wet najmniejszych przebłysków litości wobec tego, który dręczył go
od dziecka. Tak uważał, był przekonany, że kiedy odwróciłem się do
niego plecami w którymś momencie między czternastym a piętna­
24
stym rokiem życia – ledwo pamiętam ten incydent – skazałem go na
życie wypełnione antydepresantami i terapią. Nie dało się niczym
zrekompensować tamtej pierwotnej krzywdy – żadnym sportowym
samochodem, żadną podróżą do Indii czy w Himalaje, nawet pró­
bą przeprosin nie zdołałem go obłaskawić. Od tamtej pory zawsze
trafnie mnie osądzał. Inni myśleli, że jestem sprzedajny i egocen­
tryczny, choć także hojny i wyrozumiały (Susan przede wszystkim);
Isaac jednak wiedział, że moje cnoty są maskaradą, żeby wykorzystać
każdego, kto stanie mi na drodze, łącznie z moją rodziną. Wbrew
wszystkim, może wbrew całemu wszechświatowi – zawsze podże­
gany przez swoją matkę – nigdy nie pozwolił się omamić. I teraz,
kiedy prawda wyszła na jaw, czuł, że wreszcie zostanie wysłuchany.
– Mam nadzieję, że dobrze zrozumiałem – mruknął jeden
z agentów. – Państwa ojciec wyznał wam…
– O 10:17 rano – przerwał Isaac.
– O 10:17 rano państwa ojciec wezwał was do swojego gabi­
netu, by ujawnić wam, że jego gigantyczny fundusz inwestycyjny
opiera się na oszustwie. Że na kontach ma debet. I że suma strat
sięga jakichś… – agent zajrzał do notesu i przełknął ślinę – …dzie­
sięciu miliardów dolarów.
– Dokładnie tak – potwierdził Isaac.
Agenci (wyobrażam ich sobie jako grubych Murzynów w zno­
szonych prochowcach i krawatach za trzy dolary – telewizyjne ste­
reotypy) musieli wymienić spojrzenia, nie mogąc odgadnąć, czy
mają do czynienia z parą wariatów, na domiar złego niemal iden­
tycznych bliźniąt, czy z jednym z najbardziej zaskakujących oskar­
żeń w ich karierze. Jeden z nich przeprosił i wstał, żeby skonsulto­
wać się z przełożonymi.
– Mogę zapalić? – zapytała Susan agenta numer jeden.
Domyślam się zniecierpliwienia mojej córki wywołanego roz­
mową z tymi dwoma gorylami; opuchnięte powieki podawały
w wątpliwość jej urodę.
– Obawiam się, że nie.
– Mogę na chwilę wyjść?
– Oczywiście. – Na twarzy policjanta pewnie zarysował się
uśmiech. – Pani nie jest oskarżona.
25
Parę godzin później, kiedy Isaac obgryzał paznokcie, a Susan
wymęczyła płuca kilkoma paczkami papierosów, strażnicy prawa
w końcu uwierzyli w donos i pospiesznie zażądali – w superpilnym
trybie – wystawienia nakazu aresztowania z moim nazwiskiem.
Czas to pieniądz, ale pieniądz wszystko kupi. Nawet czas.
Kiedy tamtego ranka Isaac i Susan opuścili moje biuro, gło­
śno trzaskając drzwiami pośród łez i wyrzutów, po tym, jak rzucili
mi w twarz biletami, które dla nich kupiłem – dla niej na piękną
karaibską wyspę, dla niego do kurortu na Pacyfiku – przystąpiłem
do realizacji planu mojej ucieczki, podążając inną trasą niż ta, któ­
rą im wyjawiłem. Wydałem Vikramowi ostatnie instrukcje. On je
wypełnił, zrzędząc pod nosem, uścisnęliśmy się krócej, niżbym tego
chciał, i wsiadłem do windy dla obsługi, żeby dostać się do samo­
chodu czekającego na mnie na tyłach budynku.
Możecie mówić, co chcecie, ale to szczęście, przypadek, z któ­
rym codziennie walczymy my, spekulanci, pogrąża nas albo ocala.
Tamtego ranka w Holland Tunnel niemal nie było ruchu. Nie ujaw­
nię trasy ucieczki (nigdy nie wiadomo, czy nie będę musiał ponow­
nie z niej skorzystać), pochwalę się jedynie, że kiedy o 14:30 sędzia
wydał nakaz aresztowania, znajdowałem się już bardzo daleko od
Amerykańskiego Snu.
Nie chcę grzeszyć cynizmem – to był najgorszy dzień w moim
życiu. Wiem, że moje słowo nic nie znaczy, ale mam nadzieję, że
z moich słów przebije przynajmniej odrobina desperacji, wściekłości,
strachu, niepokoju i miłości – tak, miłości – które paliły mnie pod­
czas ucieczki. Chciałem ich ocalić, zabrać ze sobą. Czyż podstawo­
wą rolą ojca nie jest chronienie dzieci przed niebezpieczeństwem?
Może w przeszłości tego nie robiłem albo robiłem w niewystarcza­
jącym stopniu, niewątpliwie popełniłem mnóstwo błędów, nigdy nie
byłem dla nich przyjacielem ani wzorem do naśladowania, zawsze
przedkładałem własne dobre samopoczucie nad ich, ale w tamtej
chwili starałem się odkupić winy. Oczywiście chciałem uciec. Nie
miałem wyjścia. Pozostanie oznaczało sto czy dwieście lat za krat­
kami. Pragnąłem jednak także dać szansę życia gdzie indziej moim
dzieciom. Niestety ten idiota Isaac dał się ponieść urazom i pocią­
gnął swoją siostrę drogą nienawiści i ślepoty.
26
– Nie mogę w to uwierzyć, tato – wybełkotała Susan, kiedy
ujawniłem im stan naszych finansów. – To musi być błąd, księgo­
wi, kryzys, ty nie…
Musiałem jej przerwać. Ona i jej brat chociaż raz zasługiwa­
li na prawdę.
Wszystko zaczęło się jakieś dziesięć lat temu, powiedziałem. To
nie było zamierzone, przynajmniej na początku. Moja firma znala­
zła się w dołku, co przytrafia się wszystkim biznesmenom. Nic by
się nie stało, gdybym zdołał przenieść kapitał z jednego funduszu
do drugiego. Rynek odrobiłby straty za kilka dni i mój przekręt od­
szedłby w zapomnienie. Tak też się stało. Drobny grzeszek. Kiedy
wkrótce znów znalazłem się szambie, łatwo mi przyszło powtórzyć
to samo zagranie. Powoli wchodziło mi to w nawyk. Nie czas, żeby
opowiadać, jak funkcjonowała cała konstrukcja, przyznam tylko, że
w końcu straciłem kontrolę, jak dzieje się wówczas, gdy pęka tama,
i już nie mogłem płynąć pod prąd.
– Ale odsetki, które wypłacałeś swoim klientom, przez cały czas
były nadzwyczajne – przerwał mi Isaac.
– To był jedyny sposób, by dalej przyciągać kapitał. Wycofanie
się z nich wzbudziłoby masę podejrzeń i przyspieszyło katastrofę.
– Katastrofa już nastąpiła.
Mój Brutus miał rację. Ale taka jest natura schematów Pon­
ziego i – proszę wybaczyć mi arogancję – wszechświata: rzeczy
trwają, dopóki trwają. Wszystko zmierza ku chaosowi. A potem
się kończy. To nieubłagane prawo. Prawo, które swoją drogą za­
wsze brałem pod uwagę. Od momentu, w którym podwójna księ­
gowość stała się dla mojej firmy drugim życiem, zrozumiałem, że
mogę dążyć już tylko do utrzymania pozorów. Zaczęła się tymcza­
sowa egzystencja naznaczona nieuchronną kruchością, prowadzą­
ca świadomie ku katastrofie. Kiedy upadł Lehman, wiedziałem, że
mój czas dobiegł końca. Nad nami wszystkimi i tak wisi śmierć.
Ale w moim przypadku doszła jeszcze jedna śmierć, która mia­
ła nastąpić w dniu, w którym Leah i dzieci odkryją, że nie jestem
tym, za kogo się podaję.
– Nie wiecie, ile razy budziłem się w środku nocy zlany potem,
wyobrażając sobie chwilę, kiedy będę zmuszony pokazać wam, czym
27
jestem. Nie proszę, żebyście mnie zrozumieli, nie jestem też na tyle
bezczelny, by żądać, abyście mi wybaczyli. Pragnę jedynie, żebyśmy
się stąd wynieśli i stawili czoła tym przeciwnościom całą rodziną.
Proszę, pojedźcie ze mną.
– Mamy zdezerterować? – rzucił Isaac. – My nie jesteśmy kry­
minalistami.
Moja przemowa nie była najlepsza, przyznaję, ale musiałem
zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby ich ze sobą zabrać. Susan,
powiedziałem wtedy do ciebie, wymawiając twoje imię z jak naj­
większą słodyczą, pomóż mi przekonać swojego brata. Chciałem
odwołać się do twoich uczuć i sprawić, żebyś mnie poparła. Podła
strategia, wiem, ale musiałem spróbować.
– Nie ma innego wyjścia? Nie moglibyśmy trochę zaczekać,
dopóki nie oszacujemy rozmiaru szkód? – powiedziałaś łamiącym
się głosikiem.
Isaac rzucił ci wściekłe spojrzenie.
– Będziesz go bronić? Zdajesz sobie sprawę z tego, co robi?
Próbuje nas poróżnić, siostrzyczko, jak zawsze. Ty jesteś tą dobrą,
a ja buntownikiem. Ty tą rozpieszczaną, a ja niewdzięcznikiem. Nie
podejmuj jego gry.
Co mogłaś zrobić wzięta w dwa ognie? Od dziecka czułaś się
zmuszona interweniować jako rozjemca w nasze spory, tonować
zniewagi i wyzwiska, łagodzić pyskówki, starać się, by było mię­
dzy nami choć trochę serdeczności. Aż któregoś dnia się załama­
łaś, nie umiałaś znieść takiej presji i niewiele brakowało, by twoje
pozbawione pokarmu ciałko nie przeżyło. Kiedy pokonałaś choro­
bę, ostrzegłaś nas, że nie będziesz więcej między nami pośredni­
czyć, że nie zamierzasz postradać zmysłów z naszej winy, że mamy
przestać cię mieszać w swoje kłótnie. A teraz ja znów cię prosiłem
– żądałem od ciebie – żebyś wstawiła się za mną u swojego brata
i pomogła mi go ocalić.
Isaac nie ustąpił.
Rzucił na stół pliki banknotów, paszporty, dane kont offshore,
bilety na samolot i adresy naszych kontaktów na każdym etapie
podróży. I pociągnął cię za rękę w stronę drzwi, nie pozwalając ci
się ze mną pożegnać.
28
Nigdy mu nie wybaczę, że wyrwał cię z moich ramion, że za­
bronił mi ostatni raz cię pocałować.
Bądź przeklęty, Isaacu.
Resztę już opowiedziałem. Wezwałem Vikrama, wydałem mu
krótkie instrukcje, zjechałem windą dla obsługi, wsiadłem do sa­
mochodu zaparkowanego na tyłach budynku i wymknąłem się na
zawsze, przynajmniej taką mam nadzieję.
Próbowałem was ocalić, moje dzieci, ale się temu sprzeciwi­
liście. Jak mogłem was zmusić? Kiedy przeskakiwałem z jednego
punktu planety na drugi, podczas gdy moje nazwisko figurowało
na poczesnym miejscu na listach osób najbardziej poszukiwanych
przez Interpol, chciałem wierzyć, że będziecie bezpieczni, że z ja­
kiegoś powodu – dzięki jakiemuś magicznemu zamysłowi prze­
znaczenia – pozostaniecie poza wszelkimi podejrzeniami, że jeśli
od razu doniesiecie na mnie policji, jak zrobiliście tamtego ranka,
nic złego was nie spotka. Myślenie życzeniowe. Oszukiwanie sa­
mego siebie. W głębi duszy wiedziałem, że jeśli zostaniecie, zawsze
będziecie zagrożeni. Po pierwsze, przez to stado szakali, jakimi są
dziennikarze, po drugie, przez tych samych agentów FBI, którzy
rzekomo sumiennie spisali wasze zeznania.
Prawdziwa śmierć dopadła mnie w dniu, kiedy po długich ty­
godniach bez wiadomości z Zachodu podniosłem z ziemi brudny
egzemplarz „Heralda”, gdzie wydrukowano wasze zdjęcie:
29
Widniał pod nim następujący podpis: „Isaac i Susan Volpi, dzieci
spekulanta, który oszukał swoich klientów na 15 miliardów dolarów,
zostały formalnie oskarżone o współudział w defraudacji dokonanej
przez ich ojca, zbiega poszukiwanego od 2 października 2008 roku”.
Jak mógł to nie być najgorszy dzień w moim życiu?