dokumentu pdf - Gimnazjum Publiczne im. Arkadego Fiedlera w

Transkrypt

dokumentu pdf - Gimnazjum Publiczne im. Arkadego Fiedlera w
PROJEKT EDUKACYJNY
JESTEM
RODZINNYM
KRONIKARZEM
Projekt edukacyjny JESTEM RODZINNYM KRONIKARZEM był
realizowany w Gimnazjum Publicznym im. Arkadego Fiedlera w
Dębnie w roku szkolnym 2013/2014. Głównym celem projektu było
poznanie doświadczeń wojennych i przesiedleń ludzi zamieszkujących
miasto i gminę Dębno oraz podniesienie wiedzy na temat rodzinnych
stron.
Uczestnicy projektu:
Natalia Łukasik
Kamila Banek
Jarosław Płotnicki
Mariusz Wilman
Daria Dutkiewicz
Nikola Dobropolska
Dominika Mielnik
Przemysław Rymar
Koordynator projektu:
Łukasz Lewandowski
Dębno 2014
Wspomnienia Stefanii Muzyka
Nazywam się Stefania Muzyka z domu Wierzbicka. Urodziłam się 3 lipca
1932 roku w Michalcze na Ukrainie. Moja mama zajmowała się opieką nad
dziećmi a ojciec pracował na roli oraz był leśniczym. Rodzeństwa miałam
siedmioro - dwóch braci i pięć sióstr. Wojnę przeżyli tylko bracia i jedna siostra.
Reszta dziewczynek zmarła nie mając nawet dwóch latek. Powodem była grypa,
na którą nie było leku i słaba odporność. Zostały pochowane na Ukrainie. Ja
również miałam bardzo słabą odporność zdrowotną, lecz wolą Boga było,
żebym żyła.
Z dzieciństwa pamiętam, że miałam 7 lat, gdy 1 września 1939 roku
rozpoczęła się wojna. Po niedługim czasie gdzie mieszkaliśmy, tj. na Ukrainie
(wtedy Polska) przyszły wojska rosyjskie. Był front, strzelali. Ruscy podbili
Ukrainę i ustalili swoje zasady. Wkrótce po tym znowu front, strzelanina i
przyszły wojska niemieckie. Wojska rosyjskie zostały wygnane do Rosji, a
zaczęli ustalać swoje zasady Niemcy. Później z powrotem była wojna. Znowu
strzelanina, bitwy, samoloty, zrzucali bomby i Ruscy z powrotem odbili
Ukrainę, a wojska niemieckie zostały wygnane do Niemiec. Podczas wojny
domy jedynie były ruinami, podpalone. Nie było sklepów, ludzie ukrywali się
w piwnicach, a przeżyli za to, że pracowali w większości na roli, więc mieli
ziemniaki, zboże - z którego piekli chleb. Trzymano trzodę chlewną i dzięki
temu przeżyto wojnę. Mieszkaliśmy we wiosce Michalcze na wschodzie. Dom
był położony poza wioską. Do szkoły miałam około dwóch kilometrów. Zanim
zaczęła się wojna w szkole uczono języka polskiego. Gdy przyszedł front i
przyszły wojska rosyjskie, zakładali oni swoje szkoły i trzeba było od nowa
zaczynać naukę w języku rosyjskim. Nauka trwała dwa lata. Natomiast, gdy
ponownie przyszły wojska niemieckie i znowu zmieniły się zasady, naukę
zaczynaliśmy od nowa w języku niemieckim. Jako dzieci nic nie rozumieliśmy i
mieszano nam w głowach. Gdy Niemcy opuścili wioskę to naukę kontynuowali
Rosjanie, ale już w języku ukraińskim. Kiedy przechodziły fronty - rosyjskie i
niemieckie, dzieci cofano do klas pierwszych. Podczas trwania zimy, która była
bardzo mroźna nie chodziłam do szkoły, ponieważ miałam 2 kilometry. Nie
było samochodów ani autobusów, a jedynym naszym transportem były konie,
które nie wszyscy mieli. Ci, co posiadali je dojeżdżali do szkoły. Do szkoły
trzeba było przejść cała wioskę i to polną drogą.
Kiedy przyjechaliśmy do Polski bardzo słabo umiałam czytać i pisać.
Potrafiłam trochę po rosyjsku, ukraińsku i niemiecku. Gdy poszłam w Polsce do
szkoły to trochę nauczyłam się pisać i czytać w języku polskim. To był rok
1946. Szkoła znajdowała się w Boleszkowicach i codziennie trzeba było przejść
6 kilometrów. Do Polski przyjechaliśmy w 1945 roku. Musieliśmy opuścić
swoją wioskę, ponieważ władze chciały zapewnić nam bezpieczeństwo. We
wiosce mieszkali Polacy i Ukraińcy i zrobił się podział. Polskie rodziny były
odsyłane do Polski, ponieważ Ukraińcy chcieli stworzyć swoją narodowość i
wolny kraj. Dzięki temu z powiatu dano nam konia z wozem i zawieziono nas
do miasta powiatowego Horodenki, które leżało 15 km od naszej wioski. Każdy
miał swój wagon. Rodzice zabierali tylko najpotrzebniejsze rzeczy, czyli
ubrania, dokumenty, chleb i jedną krowę i z tym pakunkiem wsadzali nas do
wagonu. Resztę zabierali banderowcy. Warunki były okropne. Wagony
zawszone. Ludzie zgartywali wszy ze wszystkiego co mieli, a w szczególności
z ubrań, twarzy, o włosach nie wspominając. Podczas jazdy pociągiem były
robione postoje, na których ludzie rozpalali ogniska i kto co miał ze sobą
przyrządzali na ognisku. Najczęściej były to ziemniaki i makaron. Niestety moja
mama zdążyła zabrać ze sobą tylko chleb. Dostaliśmy trochę wody i tyle nam
musiało starczyć, aby przeżyć.
Moje przeżycia z czasów dzieciństwa to straszny koszmar, którego nie
można wymazać z pamięci. Bieda, głód i częsta głodówka. Do Dębna
przyjechaliśmy w 1945 roku i najpierw zamieszkiwaliśmy w Grzymiradzu,
ponieważ moi rodzice posiadali krowę, a w mieście nie było szans na trzymanie
zwierzyny. Ludzie, którzy wraz z nami jechali i mieli zwierzęta, najczęściej
osiedlali się właśnie w Grzymiradzu lub najbliższych wioskach, np. w
Dargomyślu. Nasz dom znajdował się blisko jeziora. Rok później, tj. w 1946
roku przeprowadziliśmy się do Wyszyny, ponieważ osiedliło się tam dużo
rodziny.
Tak
jak
wcześniej
wspominałam
do
szkoły
chodziłam
w
Boleszkowicach i miałam daleką drogę do pokonania. Ukończyłam 7 klas.
Gdy przyjechaliśmy do Dębna miasto to było w opłakanym stanie.
Powalone domy, gruz, nie było sklepów, droga była z kamienia i kostki
brukowej. Jedyną budowlą, która nie została naruszona to był kościół, dziś św.
Piotra i Pawła, który należał do kościoła loretańskiego i dość długo był
zamknięty z nieznanych przyczyn. Nie pamiętam już, w którym roku został on
wyświęcony. Proboszczem wtedy był Stefan Blezień. Następnym i jedynym
kościołem, w którym były odprawiane msze i chrzty był kościół p w. św.
Antoniego. Kiedy osiedliliśmy się już tu, nie było wojska jak i również
obywateli niemieckich, ponieważ Polska odzyskiwała powoli swoje ziemie. Po
ukończeniu szkoły zostałam z rodzicami. Mieliśmy dużo pola, z którego się
utrzymywaliśmy. Rodzeństwo pracowało tymczasem w pegeerze. Bracia w
Wysokiej pracowali przy ciągnikach, natomiast siostra przy zwierzętach.
Rodziców wspierałam do 27 roku życia, potem powoli się usamodzielniłam.
Dębno było jedną, wielką ruiną. Dziś jest nie do poznania. Dopiero ludzie,
którzy osiedlali się tu zamieniali wszelkie ruiny na budowle i w ten sposób
zaczynała ta miejscowość przypominać miasto. Panowała wielka bieda. Ludzie
utrzymywali się z roli. Pomimo biedy ludzie byli bardzo wyrozumiali. Bogatsi
gospodarze pomagali biedniejszym i byli bardziej życzliwi. Był to najgorszy
okres w moim życiu, lecz cieszę się Bóg pozwolił mi przeżyć.
Wspomnień wysłuchał i spisał Jarosław Płotnicki
Wspomnienia Anny Bogusz
Chciałabym przedstawić historię mojej prababci. Jej życie było zwyczajne
i proste. Ma 84. Urodziła się w Czerniszówce 25 sierpnia 1927r., w dawnej
Polsce, późnej ZSRR, nazywała się Anna Rzepka Bogusz.
Ukraińcy mordowali ludzi, Polaków wypędzali z ich domów. Polacy
mieszkający w Czerniszówce bojąc się o swoje życie, uciekali w nocy do innych
mieszkańców np. do sąsiadów, bo bali się banderowców, że przyjdą ich
zamordować. 7 grudnia wyjechali z Podwołoczysk, pociągiem towarowym do
Polski. W jednym wagonie jechały 3-4 rodziny w zależności od ilości osób.
Dobytek i zwierzęta jechały w jednym wagonie. Pociąg z Podwołoczyska jechał
przez Lwów, Bydgoszcz - tutaj stali dość długo, a potem był Gorzów. Jechali 2
tygodnie. W pociągu panował brud, smród, zimno i głód. Gdy dojechali do
Gorzowa, ludzie wyjechali w poszukiwaniu mieszkań, ale babcia, jej rodzice i
11 innych rodzin zostało w pociągu. Przywieziono ich do Dąbroszyna, tam
wysiedli z całym dobytkiem i kazano im poszukać domu.
Do Dąbroszyna przyjechali 12 kwietnia 1946r. Po wojnie domy
wyglądały jak wielkie rumowiska, zrujnowane, powalone, ale niektóre były w
dobrym stanie.
Z pociągu wyszli i kierowali się wąską ścieżyną, którą dookoła otaczała
woda i gdy doszli zajęli 2 dom z brzegu - dawniej była tam piekarnia i pieczono
tam chleb. Piec był dobry, więc przez dłuższy czas korzystali z niego by piec
chleb. Na domach były karteczki z napisem „Zajęte”. Rodzice babci Ani, zdjęli
tę karteczkę i się wprowadzili. Nie wiedzieli, dla kogo ten dom był
przeznaczony, ani kto miał w nim mieszkać, ale ponieważ nikt nie przyszedł ich
wygonić mieszkają tam do dziś. W domach nie było okien ani drzwi. Ojciec
babci Ani zawiesił je podczas zwiedzania gospodarstwa gdyż znalazł je w
stodole. W domu nie było nic, tylko gołe ściany. Łóżko przywieźli ze sobą,
jakąś szafę i stół znaleźli na strychu.
Pola było w bród, kto ile chciał to brał i gdzie chciał. Przed przyjazdem
babci, ten teren był trochę zasiedlony. W pałacu mieścił się „PCK” - Polski
Czerwony Krzyż. Rozdawano tam ubrania i przydzielano domy mieszkalne.
Babcia chodziła do pracy do Warnik - do przepompowni.
20 listopada 1946r. zmieniła stan cywilny - wyszła za mąż za Pawła
Bogusza urodzonego 3 września 1924 w Czerniszówce. Znali się dobrze,
kolegowali się ze sobą, później wojna ich rozdzieliła. W marcu 1944roku
dziadek poszedł do wojska do Ułeckiego Lasu, później do Żytomierza. Z
Żytomierza został przydzielony do 12 pułku piechoty i przeniesiony został na
front. Miał 20 lat, gdy poszedł do wojska.
Służba trwała 3 lata. Rodzice
dowiedziawszy się gdzie stacjonuje ich syn wysłali do niego wiadomość czy
mają zostać w Czerniszówce, czy mają wyjeżdżać. Paweł im odpisał, że nie
wróci do Czerniszówki. W Stargardzie stał 3 miesiące,
a w Szczecinie
zakończył służbę. Po zakończonej służbie w 1947 roku przyjechał do rodziców.
Rodzice osiedlili się w Polsce, zamieszkali na Młyniskach.
Mieli swoje
gospodarstwo i pracował na nim również Paweł. Okolica była zarośnięta lasem,
krzakami i zalana wodą. Do tego dochodzili złodzieje, którzy okradali ludzi z
ich mienia. Paweł pracował w łąkowej melioracji, później w celulozie
(Kostrzyn) w ochronie, a następnie na kolei na nastawni. Będąc już z babcią
żyło im się dobrze, choć ciężko. Babcia pracowała na gospodarce, a dziadek
dodatkowo jeździł do pracy. Pole obrabiali koniem, bo pierwszy traktor kupili
dopiero w 1984 roku.
W 1968 r. Rosja zajęła Czechy. Wojsko polskie jechało do Czech.
Dziadek stanął przy drodze i niby żartem powiedział, „ co to za wojsko, że
karabiny na sznurku noszą”. Wśród stojących tam ludzi, był dobry znajomy
dziadka, który doniósł na niego do bezpieki. UB z Gorzowa wezwało dziadka
do wyjaśnienia. Celem było powiedzenie, co miał na myśli mówiąc te słowa.
Dziadek do niczego się nie przyznał i wkrótce wypuszczono go do domu. Ta
sytuacja nauczyła go żeby trzymać język za zębami, zwłaszcza, że w tamtym
czasie można było trafić do więzienia za byle co, za głośne wyrażanie swoich
myśli czy za poglądy. Nie wolno było się wychylać.
Na wsi było im dobrze i wielkich zmian nie widzieli, tak jak w mieście.
Życie toczyło się swoim biegiem. Żyli może bardziej ze swoją rodziną i
sąsiadami. Kiedyś ludzie pomagali sobie czy w sianokosach czy w wykopkach.
Natalia Łukasik
Z ROZMÓW Z DZIADKIEM DARII DUTKIEWICZ
„Urodziłem się w 1926 roku w Nadwórnej i do 1945 roku mieszkałem
tam wraz z moją rodziną. Nadwórna, było to miasto powiatowe w
województwie stanisławowskim, obecnie Ukraina.
LATA WOJNY
„Czasy były niespokojne i niepewne. 31 sierpnia
1939 roku został
ogłoszony stan mobilizacji. Dowiedziałem się o tym będąc na próbie orkiestry
dętej, która natychmiast została przerwana, abyśmy wszyscy mogli bezpiecznie
wrócić do domu . Obowiązek skoszarowania dotyczył mężczyzn w wieku 18-60
lat, którzy mieli kartę mobilizacyjną. Niemal w każdym domu był ktoś, kto
musiał opuścić rodzinę i bronić ojczyzny. Również moi dwaj starsi bracia zostali
wcieleni do formacji wojskowych. Mobilizacja wywołała lament, strach i płacz
matek, sióstr i dzieci za tymi, którzy wyruszyli do przydzielonych im jednostek i
formacji wojskowych. W pamięci mocno utkwił mi obraz wkraczających do
Nadwórnej wojsk radzieckich. Wrażenie niesamowite, ogrom zabiedzonych
ludzi, armia nędzarzy, karabiny na sznurku, zniszczone, brudne i niekompletne
mundury, byle jakie buty.
Tymi, którzy witali z radością tych żołnierzy byli Żydzi. Jednak i oni
bardzo szybko przekonali się, z kim mają do czynienia. Dla nas Polaków, od
początku nie było wątpliwości, że Rosjanie byli to okupanci, którzy napadli na
Polskę 17 września 1939 roku. Polacy nie byli w stanie bronić się przed
naporem z dwóch stron. Od zachodu napierała armia niemiecka, a od wschodu
radziecka. Wojsko polskie, a z nimi moi dwaj bracia ewakuowali się na południe
przez wąskie gardło, które przebiegało przez Nadwórną na Węgry. Wielu
żołnierzy dotarło też do Rumuni. Marsz trwał bez przerwy dzień i noc. W domu
zostałem sam z matką i młodszą o trzy lata siostrą.
W niedługim czasie
dołączyły do nas dwie moje kuzynki, z którymi trzymaliśmy się już razem przez
całą wojnę i tutaj w Dębnie.
W tak niedalekiej przeszłości żyliśmy szczęśliwi, spokojni o codzienność
i nasze życie. Mogłem też rozwijać swoje zainteresowania. Chętnie brałem
udział w zajęciach kółka teatralnego, grałem w orkiestrze dętej, lubiłem się
uczyć, byłem ciekawy świata. Nawet w czasie okupacji czytałem książki i sam
się uczyłem gramatyki i matematyki. Pamiętam, jakim ogromnym sukcesem
było wystawienie sztuki ‘’Obrońcy Lwowa’’, w której brałem udział. W trzech
aktach grałem rolę strzelca ‘’Orląt’’, który ginie z rąk nieprzyjaciela.
Przedstawienie graliśmy trzy dni, na terenie ogromnego tartaku gdzie została
zbudowana scena. Na występy zjechało wielu widzów z całego powiatu i za
każdym razem otrzymywaliśmy gromkie brawa na stojąco. Dostarczyło nam to
wydarzenie wielu wzruszających przeżyć. Opiekunką teatru była bardzo
sympatyczna i piękna, spolszczona Rosjanka, bardzo przez nas lubiana.
Radosne lata i młodość skończyły się zbyt szybko zagrabione przez lata
wojny. Trzeba było zmagać się z codziennością. Życie było okropne,
beznadzieja, strach, głód, znikąd wsparcia i pomocy. Sklepy były zamknięte, a
zdobycie żywności graniczyło niemal z cudem, więc często niedojadaliśmy, a
nawet byliśmy głodni.
Od stycznia 1946 roku zmuszony byłem, jako nieletni podjąć pracę w
hucie szkła. Praca była ciężka i wyczerpująca. Musiałem zadbać o rodzinę i
pomóc matce jak mogłem i umiałem najlepiej. Szybko musiałem stać się dorosły
i odpowiedzialny za moją rodzinę. W rok po wkroczeniu wojsk radzieckich do
Nadwórnej Rosjanie pozwolili na otworzenie przyzakładowego sklepiku, gdzie
czasami można było kupić trochę chleba, którego zawsze było mniej niż
chętnych. Czasami pojawiał się cukier, a jeszcze rzadziej chałwa. O innych
towarach nie było mowy. Żeby kupić cokolwiek często trzeba było stać w
kolejce kilka godzin w nocy, bywało, że na 20 stopniowym mrozie. Długotrwałe
wyczekiwanie nie gwarantowało zakupu, bo albo zabrakło towaru, albo Żydzi
wypchnęli mnie z kolejki, a zdarzało się nawet , że w kolejce zostałem
okradziony z tego, co miałem w kieszeniach. Tak utraciłem kostkę szarego
mydła, po którą musiałem pójść od ciotki zamieszkującej w mieście oddalonym
o przeszło dwadzieścia kilometrów od Nadwórnej. Bardzo żałowałem tej straty.
Polacy byli prześladowani i przez Rosjan i przez Niemców przez cały okres
okupacji. Polacy byli więzieni, rozstrzeliwani, przepadali bez wieści. Podczas
okupacji radzieckiej wielu Polaków było wywiezionych na Syberię. W
pierwszej
kolejności
wywożono
inteligencję,
nauczycieli,
urzędników,
adwokatów, policjantów, farmaceutów wraz z całymi rodzinami. Pamiętam jak
10-tego lutego 1942 roku o czwartej rano Rosjanie załomotali do wielu drzwi,
dano ludziom
dwie godziny na spakowanie i w bydlęcych wagonach
wywieziono ich na mroźną, daleką, nieprzyjazną Syberię. Wtedy też powstała
pieśń, której część pamiętam:
‘’Dziesiąty luty będziem pamiętali, gdy przyszli Sowieci myśmy jeszcze spali
i nasze dzieci na sanie wsadzili, na głównej stacji wszystkich wysadzili..’’
Okupacja niemiecka to czas prześladowań, strach, głód, bezsilność,
zastraszanie. Wielu młodych Polaków zostało wywiezionych na przymusowe
roboty do Niemiec, ludność ograbiana była z żywności, rolnicy zobowiązani
byli oddawać określoną ilość płodów i inwentarza żywego Niemcom. Zabierali
oni też odzież, pościel, naczynia, nie wolno było posiadać żadnych
kosztowności czy futer. Unikaliśmy pokazywania się na ulicy, ponieważ wojsko
niemieckie organizowało łapanki. Z Niemcami kolaborowali Ukraińcy. Objęli
oni wszystkie stanowiska urzędnicze. Z Polakami nikt się nie liczył, miał ich za
nic. Trochę lepiej mieli ci, którzy podpisali listę Volksdeutsche’ów, łatwiej
mogli zdobyć
żywność, byli pod pewnego rodzaju ochroną, choć i to nie
gwarantowało bezpieczeństwa. Pozostali mogli kupić na kartkę żywnościową
miesięcznie 4 kilogramy chleba na osobę i 15 dekagramów mięsa, ilości zbyt
małe, żeby zaspokoić głód, pod warunkiem, że udało się to kupić. Masło, cukier,
mydło to były
rarytasy praktycznie nie do osiągnięcia. Nie brakowało tylko
soli i nafty, bo w pobliżu Nadwórnej było źródło ze słoną wodą i dwa czynne
szyby naftowe.
Trudną sytuację żywnościową pogłębiła jeszcze powódź. Wiosną 1942 roku
zapanowała klęska głodu. Ludzie puchli i umierali z głodu. Widziałem
upadających i umierających na ulicy. My też głodowaliśmy, zdarzało się, że
dwie doby nic nie jedliśmy. Za żywność wymieniało się wszystko, co tylko było
można i na co znalazł się chętny. Doszło nawet do tego, że za jedzenie musiałem
wymienić świąteczne ubranie brata, który wyruszył z wojskiem na Węgry.
Ubranie było dużo warte i udało mi się za nie dostać 21 kilogramów kukurydzy,
pół chleba, obfity posiłek u gospodarza na Podolu, który odkupił ode mnie to
ubranie. Cieszyłem się bardzo z tego nabytku i z radością szykowałem się do
powrotu do domu oddalonego aż o 60 kilometrów. Kupiłem bilet na pociąg i
tyle było mojej radości. Wojsko radzieckie otoczyło pociąg, żołnierze kazali
wysiadać wszystkim, którzy przewożą jakąkolwiek żywność. Ograbiono mnie z
kukurydzy, którą miałem przynieść mamie i siostrze, które czekały na mnie w
domu. Bez kukurydzy, chleba, pieniędzy na bilet, na 20 stopniowym mrozie
nocą na piechotę pokonałem 60 kilometrów. W domu byłem o 3 rano. Moja
mama nie spała, pełna obaw o moje życie czekała. Ze łzami w oczach
opowiedziałem mamie, co mi się przydarzyło. Mama cieszyła się, ze wróciłem
do domu, a kukurydza w tym momencie była mniej ważna, chociaż bardzo by
nas poratowała i pozwoliła, jako tako zaspokoić głód. Podróż ta była bardzo
niebezpieczna, ponieważ po okolicy grasowały bandy Ukraińskie, które zabijały
Polaków. Nie trzeba było się niczym narazić, wystarczy, że stanęło się im na
drodze. Wysypując z worka ziarna kukurydzy, byłem jednak na tyle sprytny, że
udało mi się zatrzymać trochę ziarna w obu dłoniach. Tę niewielką ilość
kukurydzy mama wysuszyła i zmełła (zmieliła) ryzykując życiem swoim i
sąsiada, który był właścicielem żarna, a posiadanie ich było karane
bezwzględnie śmiercią.
Tak wyglądało nasze życie, pełne obaw i strachu w rozdzielonej rodzinie.
Obaj bracia już nigdy nie wrócili do Polski, a nasza tułaczka też miała się
rozpocząć. Po zakończeniu wojny, w czerwcu 1945 roku zmuszono nas do
opuszczenia domu i pozostawienia wszystkiego, co było nam drogie.
Zdołaliśmy zabrać tylko tyle ile byliśmy w stanie zapakować i unieść w
naprędce zrobionych tobołkach. Nasze nowe życie, w nieznanym miejscu na
obcych Ziemiach Odzyskanych nie było proste i łatwe. Również tutaj w Dębnie
wielu doświadczyło prześladowań.
Było
wielu
aresztowanych,
przesłuchiwanych
przez
Służbę
Bezpieczeństwa. Zdarzało się, że ludzie bez winny spędzali w więzieniu kilka
lat, albo nawet z niego nie wracali. Z czasem sytuacja zaczęła się normalizować.
Cieszyło wszystko: nowe wyposażenie do domu, lepsze
ubranie, to, że w
końcu nikt nie głodował, chociaż wciąż brakowało żywności i
różnych
artykułów. Cieszyliśmy się z małych i większych rzeczy, jednak najcenniejszy
był spokój, pewna praca i pełna, zadowolona, wspierająca się rodzina. Dębno
rozwijało się, powstawały zakłady pracy, wszyscy się urządzali, dorabiali,
zakładali rodziny. Ludzie byli otwarci, chętni do kontaktów, współpracy i
zabawy, chociaż trzeba było uważać, ponieważ można było spotkać różnych,
przysparzających kłopotów ludzi. Ożeniłem się w 1946 roku i doczekałem się
czworga dzieci. Żona pochodziła z Pleszewa z Wielkopolski i tak jak ja została
do Dębna przesiedlona wraz z rodziną. Bardzo ważna była dla mnie praca. W
jednym zakładzie pracy przepracowałem prawie 48 lat zaczynając, jako
szeregowy pracownik, a kończąc, jako kierownik. Mimo, że moje życie
obfitowało w wiele trudności i naprawdę ciężkich chwil, jestem zadowolony z
tego, co udało mi się osiągnąć i zbudować zarówno w życiu osobistym jak i
zawodowym. Za moją pracę i wkład w rozwój lokalnej społeczności zostałem
doceniony i odznaczony wieloma medalami. W 2010 roku otrzymałem z rąk
burmistrza Dębna odznakę zasłużony dla miasta i Gminy Dębno.
LATA POWOJENNE
„Do Dębna przybyłem 15 sierpnia 1945 roku w wyniku przesiedleń na
Ziemie Odzyskane. 20 lipca 1945 roku bez wcześniejszego uprzedzenia z
niewielkimi bagażami ja, moja matka, siostra i dwie kuzynki zostaliśmy
załadowani do wagonów towarowych. Pełni niepewności i obaw ruszyliśmy z
wieloma towarzyszami podróży na zachód. Po kilku dniach dotarliśmy do
Bytomia gdzie wyładowano nas i tam czekaliśmy na dalszy transport.
Pokonaliśmy trasę przez Opole, Wrocław - gdzie wysiadło trochę osób z
transportu i dotarliśmy aż do Kostrzyna. Tam chciano nas zostawić, jednak ze
względu na to, że Kostrzyn był bardzo zniszczony sprzeciwiliśmy się temu.
Tego samego dnia dojechaliśmy do Dębna i tutaj już pozostaliśmy. Wyładunek
ludzi i ich skromnego dobytku nastąpił na stacji PKP. Tam urzędnicy
Państwowego Urzędu Repatriacji kazali na własna rękę szukać sobie domu.
Poszliśmy na poszukiwania przez dzisiejsze ulice Mickiewicza, Daszyńskiego
do ulicy Grunwaldzkiej, na której przejrzeliśmy kilka domów, lecz one nam nie
odpowiadały. Stamtąd szliśmy ulicą Chojeńską zaglądając do domów. W kilku
z nich leżały ciała, więc szliśmy szukać dalej. Dochodząc do końca Chojeńskiej
przez pola ujrzeliśmy rząd okazałych budynków. Przechodząc przez te pola
dotarliśmy do ulicy Pierwszej Armii, wtedy Osadniczej. Znowu rozpoczęliśmy
przegląd domów i tak ostatecznie znaleźliśmy dom, który nam odpowiadał.
Panował tam względny porządek. W domu było niewiele mebli: stół, szafa,
kredens kuchenny, nie było łóżek. Domu szukałem z moją siostrą i kuzynką,
która też wybrała dom dla siebie w bliskiej odległości od mojego domu.
Zadowoleni
wróciliśmy na dworzec po matkę i kuzynkę. Pierwszą noc w
nowym miejscu spędziliśmy na gołej podłodze przy zaryglowanych i
zastawionych szafą drzwiach, ponieważ obawialiśmy się stacjonujących w
pobliżu na polach, widocznych z okien domu wojsk radzieckich. W niedługim
czasie chodząc po okolicznych domach wyposażyliśmy, jako-tako w brakujące
sprzęty mieszkanie. Mieszkam tam do dziś, niemal 70lat.
20sierpnia 1945 roku zgłosiłem się do biura meldunkowego, gdzie
otrzymałem kartę rejestracyjną i skierowanie do pracy. Dwa dni później
zgłosiłem się na wyznaczone miejsce gdzie organizowano grupę elektryczną. Jej
pierwsza
siedziba
mieściła
się
w
nieczynnej
obecnie
restauracji
Uniwersyteckiej, potem w wieży ciśnień, aż po wielu latach wybudowano
siedzibę na ulicy Gorzowskiej. Początki pracy były dość trudne. Do różnych
punktów przemieszczaliśmy się furmankami, dokonywaliśmy wielu napraw i
remontów. Istotną inwestycją był remont elektrowni wodnej w Gudziszu i
połączenia jej z Dębnem, co zapewniło prąd jego mieszkańcom. Ówczesny
burmistrz Dębna Jan Baczewski mówił o naszej pracy: ‘’co to za sztuka, drut do
druta i będzie się świeciło’’, a nasza praca wcale nie była łatwa. Brak narzędzi,
wykwalifikowanych pracowników, spory obszar objęty nadzorem i wiele zadań
do wykonania. Zdobywałem doświadczenie, czytałem dużo książek, dzięki
którym pogłębiałem fachową wiedzę, zakład się rozwijał, a praca bardzo mi się
podobała. Jako młody człowiek, pracownik o niezbyt dużym stażu w 1948 roku
dostałem awans na brygadzistę. W wieku 27 lat w 1953 roku zostałem
awansowany przez dyrekcję w Szczecinie na pełniącego obowiązki kierownika
Biura Obwodowego. Trochę obawiałem się nowych obowiązków, dużego
rejonu, nadzoru i odpowiedzialności za wielu ludzi i mnóstwa spraw. W lipcu
1954 roku zostałem kierownikiem rejonu obejmującego teren Dębna, Chojny, z
czasem Myśliborza, Lipian i Barlinka. Bardzo dbałem o to, aby pracownicy
mieli badania lekarskie zezwalające na pracę w zawodzie elektryka, zdobywali
papiery pracownika wykwalifikowanego oraz przeszkolenia z zakresem
obowiązków
pracowniczych
i
bhp.
Miałem
bardzo
dobrą
załogę,
otrzymywaliśmy wiele dyplomów za osiągnięcia w zakresie elektryfikacji,
sumienną, wytrwałą pracę i fachowość. Moja załoga szkoliła się, uzupełniała
wykształcenie na poziomie szkoły podstawowej, bowiem niewiele osób miało
ukończone 7 klas. Świadectwo ukończenia szkoły podstawowej umożliwiało
zdobywanie papierów czeladniczych, a potem mistrzowskich. Sam też
uzupełniałem wykształcenie i zdałem maturę w 1967 roku. Oprócz pracy, która
dostarczała mi wielkiej satysfakcji udzielałem się społecznie. Byłem radnym,
działałem w strukturach WSS Społem. Moją wielką miłością była muzyka i
sport. Byłem inicjatorem budowy stadionu sportowego przy ulicy Gorzowskiej.
Przez pewien okres byłem sędzią piłkarskim i wiele czasu poświęcałem muzyce.
Bardzo chętnie grałem i śpiewałem dla własnej przyjemności, ale również
często grałem wraz z kilkoma kolegami na zabawach i weselach zawsze
zdobywając aplauz. Były to piękne chwile w dość trudnej powojennej
rzeczywistości.
Dębno doznało dość dużych zniszczeń wojennych. Zburzone były domy,
widoczne ruiny budynków, zniszczone zakłady pracy, leje po bombach.
Na ulicach w dniu mojego przybycia do Dębna panował ogromny
bałagan, gruz, śmieci, szczątki różnych sprzętów, odzieży, gazety i mnóstwo
niemieckich kartek żywnościowych zaśmiecających całe miasto. Gazety i kartki
wydrukowane zostały w miejscowej niemieckiej drukarni. To, czego nie
zniszczyły działania wojenne zniszczyli Rosjanie stacjonując w Dębnie. Grabili
wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Wywozili maszyny z
zakładów przemysłowych do ZSSR, a to, czego nie mogli wywieźć, niszczyli,
burzyli i palili. Zniszczyli doszczętnie zakłady znajdujące się przy ulicy Piasta
produkujące części do samolotów. Spalili piękną halę widowiskową z
przystanią, która mieściła się nad jeziorem przy ulicy Grunwaldzkiej. Burzyli i
palili domy. To był dopiero bezsens czasów powojennych, którego nie pojmuję i
na który nie mogę się zgodzić.
Daria Dutkiewicz
Wspomnienia Władysławy Szozdy
Urodziłam się 15 sierpnia 1932 roku w powiecie Przemyślany w
województwie Lwowskim. Mój ojciec nazywał się Paweł Winiarski a mama
Stefania z domu Lewko. Ojciec Pawła, Władysław był wójtem na tym terenie a
mój ojciec był w stopniu porucznika Wojska Polskiego. W 1939 roku
rozpoczęła się wojna. Na nasz teren wkroczyły wojska radzieckie. Po
wkroczeniu wojsk wszystkich oficerów Wojska Polskiego mających jakąś
władzę wywożono w głąb Rosji na Syberię. Po pewnym czasie zaczęto wywozić
rodziny tych ludzi. Kiedy wojska przyjechały na podwórko mojego dziadka
Władysława, aby wywieść go na Syberię mój dziadek zmarł na zawał. Wtedy
zabrali nam cały majątek. W tym samym czasie trwały poszukiwania mojego
ojca Pawła. Lecz on ukrył się we Lwowie. Nie przyjechał nawet na pogrzeb
swojego ojca. Naszej rodziny nie wywieziono. Obserwowaliśmy jak codziennie
wojska radzieckie wkraczały na nowe gospodarstwa i wywoziły cały majątek z
rodzinami. Armia ukraińska (UPA) mordowała Polaków. Nawet małżeństwa
mieszane ukraińsko-polskie. Gdy żona była Polką a mąż Ukraińcem to
mordowali żonę. Połowa polski została wymordowana. Członkowie UPA
mordując Polaka cieli go piłą w brzuch mówiąc : „Tnij pomału, bo to był dobry
człowiek”. Patrzyłam na to wszystko. Miałam wtedy siedem lat a pamiętam
wszystko jak by to było wczoraj. Wielu znajomych uciekało nocami. Niektórzy
wyjechali na zachód. Gdy front przesunął się na tereny rosyjskie wkroczyły
wojska niemieckie. Rozpoczęła się akcja wyniszczania Żydów. Wojska
niemieckie mordowały Żydów i Polaków. Mieliśmy dwadzieścia hektarów.
Mieliśmy duże gospodarstwo i w związku z tym, że dziadek był oficerem
mieliśmy służbę. Zarabiali u nas biedniejsi ludzie. Miałam starszą siostrę
urodzoną tam i młodszego brata. Muszę wspomnieć, że dziadkowie mojej mamy
na wschodzie w miejscowości Pleników mieli hutę szkła, którą zniszczyły
wojska rosyjskie. Zrównali ją z ziemią. Nie narzekaliśmy na biedę, ale ludzie
mieszkający w sąsiedztwie byli biedni. Często głodowali. Mieli bardzo trudne
warunki mieszkalne i tak jak wcześniej wspominałam byli prześladowani przez
UPA, wojska niemieckie i rosyjską partyzantkę. Krótko po wkroczeniu wojsk
niemieckich mój ojciec zadecydował, że uciekniemy wyjeżdżając na zachód.
Pojechaliśmy do miejscowości Wysoka obok Łaputa. Tam mieszkaliśmy dwa
lata, ale nasz los odmienił się. Musieliśmy pracować (narabiać) u innych ludzi.
Tam urodziła się jeszcze moja siostra i brat. Gdy cofnął się front do Berlina
kazano nam wyjeżdżać na zachód na gospodarstwa niemieckie. Mój Ojciec
załadował nas na wagon, które wiozły ludzi na zachód a sam pojechał na Śląsk
szukać odpowiedniego mieszkania. Transportem dotarliśmy w Poznańskie.
Osiedlono nas w miejscowości Krobielewo - ówczesne województwo
Poznańskie. Ojciec dojechał do nas po dwóch tygodniach. W Krobielewie
urodziło się jeszcze czworo rodzeństwa. W sumie było nas dziesięcioro. W
sąsiedztwie mieszkał ksiądz rosyjski, czyli Pop. Bawiliśmy się z jego dziećmi.
Ochrzcił naszego brata Władysława, ponieważ urodził się w nocy i był chory a
księdza katolickiego w naszej miejscowości jeszcze nie było. Więc
skorzystaliśmy z usług Popa. Niedaleko nas była cerkiew. Ksiądz był u nas
częstym gościem na kolacjach. Ja i moje starsze rodzeństwo mamy ukończone
szkoły z maturami. Ojciec dbał o nasze wykształcenie. W Krobielewie
mieszkałam jeszcze kilka lat. W 1953 roku razem z mężem przeprowadziłam
się do Cychr.
Wspomnienia spisała Kamila Banek
Wspomnienia Jadwigi Dziwura
Jadwiga Raczkowska – Dziwura urodziła się 15 września 1935 roku w
Kamieńcu Litewskim - dawne ziemie polskie, które przeszły pod władanie
ZSRR. Ojciec Bolesław Raczkowski urodzony w Starych Święcieninach był
sekretarzem gminy.
Złapany w kościele i wywieziony przez NKWD do
Katynia. Tam został stracony. Matka
Janina
Popławska
–
Raczkowska
urodzona w Brześciu nad Bugiem, wraz z trójką dzieci została wywieziona do
Kazachstanu.
Przez 6 lat ciężkiej walki z głodem, brudem, wszami,
pluskwami, mrozem i śniegami sięgającymi dachów domów, zmarło dwoje
braci z głodu i wycieńczenia. W 1945 roku dostają zawiadomienie dla rodziny
Raczkowskich, że mają stawić się na punkt zbiorczy na wyjazd do Polski.
Zawiadomienie dostała Jadwiga, ponieważ jej mama była w pracy.
Zawiadomienie nazywało się, „powiestka”. Babcia biegała i krzyczała „ mamo,
mamo wracamy do Polski”. Janina nie mogła uwierzyć. Natychmiast zwolniono
ją z pracy. W ciągu jednej nocy zabrali to, co posiadali.
Dostali konia,
woźnicę i pojechali na punkt zbiorczy. Tam na miejscu, dostali zapomogę,
jedzenie, zaopatrzenie na drogę, mleko, konserwy, chleb i ubranie.
Rosjanie kazali im iść do łaźni, wykąpać się. Wieczorem zrobili kolację,
noc przenocowali na jakiejś sali w „Szartańdziński Rejon”. Rano wstali,
zapakowali ich do bydlęcych wagonów z tą różnicą, że nikt ich nie zamykał, nie
pilnował, a drzwi były otwarte. Stawali na stacjach i wszystko zależało od
zawiadowcy stacji. Niekiedy dopuszczał ludzi, by dawali żywność, mleko,
chleb, kartofle, a niekiedy było tak, że zawiadowca nie pozwolił podejść
ludziom a jedzenie wyrzucał.
Dojechali do Brześcia i stali 3 dni na stacji towarowej. Janina, gdy dzieci
jeszcze spały, wyszła z rana szukać rodziny. Na ulicy spotkała brata. Krzyczała
za nim „Paweł, Paweł”, ale on się bał odwrócić. Po dłuższej chwili odwrócił się,
poznał ją i zawołał „Ninka, to ty?”.
Janina z Pawłem wrócili do wagonu.
Paweł przyniósł ze sobą kosz z jedzeniem, kawę z mlekiem i chleb smarowany.
Gdy już zaspokoili głód, przebrali się i poszli do rodziców Janiny i Pawła.
Rodzice Janiny namawiali ją, by została w Brześciu, ale ona bardzo się bała, że
Rosjanie ją wywiozą na Sybir i zdecydowała, że wyjedzie do Polski.
Na moście podstawiony był pociąg do Polski. Podjechał pociąg z Rosji,
przełożono kładki, trzeba było uważać, by przechodząc przez nie, nie wpaść do
rzeki Bug. Z Rosji do Polski wracali trzy tygodnie. Od Brześcia pociąg
zatrzymywał się na wielu stacjach, ale Janina bała się wysiadać, aż pociąg
dojechał do docelowej stacji - Szczecin. Tam stali na bocznicy miesiąc czasu,
chodzili po ludziach i prosili o jedzenie. Szukali mieszkania, ale w Szczecinie
było dużo Niemców i kobiety bały się same zostać, więc uparły się, by je
przewieść w inne miejsce i tak trafiły do Dębna Lubuskiego.
Zawieźli kobiety
do „PUR - u”. Spały w szkole ( dzisiejsze gimnazjum). Przebywały tam dwa
miesiące. Gotowali w tej szkole, a ubrania rozdawał Czerwony Krzyż. Janina
szukała mieszkania i znalazła je na Leśnej w Dębnie. W 1947 roku dostała pracę
w kolejnictwie - czyściła tory. W 1950 roku pracowała w fabryce kapeluszy.
Jako wzorowy pracownik została wielokrotnie wyróżniona. Po jakimś czasie
zakład przekształcono na obuwniczy. Janina pracowała w fabryce kapeluszy do
emerytury. W 1951 powstał zakład włókienniczy.
Jadwiga Raczkowska poszła w wieku trzynastu lat do trzeciej klasy
szkoły podstawowej, żeby nauczyć się języka polskiego. Siódmą klasę
ukończyła wieczorowo, bo poszła do pracy. Miała siedemnaście lat, gdy zaczęła
pierwszą pracę u ogrodnika - wysiewała warzywa. W 1951 roku powstał zakład
włókienniczy i zaczęła pracę przy osnowie i na warsztacie tkała kapy.
Miała dziewiętnaście lat, w 1955 roku, jak wyszła za mąż i zmieniła
nazwisko na Dziwura. Zamieszkała w Sarbinowie. Do miasta jeździli
pociągiem. Pracowała na gospodarce u teściów dwadzieścia lat. Pole obrabiało
się koniem lub ręcznie. Miała trzydzieści dziewięć lat w 1975 roku jak poszła
do pracy do PGR - Państwowe Gospodarstwo Rolne w Sarbinowie. Był to
pierwszy zakład, który powstał w Sarbinowie. Zajmowała się chowem i tuczem
zwierząt. W 1981 roku o godzinie 4.30 Jadwiga idąc do pracy, została
zatrzymana przez wojsko w celu wylegitymowania się. Jadwiga dokumentów
ani przepustki przy sobie nie miała i powiedziała tylko, że idzie do pracy
karmić świnie.
Podała swoje dane i powiedziała, że jeśli chcą, to niech
sprawdzą. Dowód lub przepustkę posiadali pracownicy dojeżdżający do pracy, a
mieszkający we wsi nie nosili ze sobą. Po krótkiej rozmowie puścili ją, mówiąc,
że jej dane zostaną sprawdzone. We wsi od początku, gdy przyszła mieszkać do
Sarbinowa był sklep GS - Gminna Spółdzielnia Samopomoc Chłopska. Była
Ochotnicza Straż Pożarna z wozem konnym i sikawką oraz poczta w domu
mieszkalnym, później w sklepie prywatnym.
Natalia Łukasik
Moi pradziadkowie
Moi pradziadkowie - Bronisław i jego żona Anna pochodzą ze wschodu,
ze wsi Żywaczów. Do 1945 roku były to ziemie polskie a obecnie ukraińskie .
Pradziadek w okresie II Wojny Światowej, już jako czternastoletni chłopiec,
został wywieziony na przymusowe roboty do Niemiec (Bawaria), gdzie panował
straszny reżim. Po zakończeniu wojny dziadek wrócił do rodzinnej wsi, ale już
wtedy na ziemie Związku Radzieckiego. Tam wraz z moją prababcią w 1946
roku wziął ślub. Niedługo potem na świat przyszło ich 4 dzieci – Katarzyna,
Maria, Paweł i moja babcia Zofia. Do Polski całą rodziną powrócili w 1954
roku, jako repatryjanci. Zamieszkali na odzyskanych ziemiach w powiecie
chojeńskim ( województwo szczecińskie). Tam pradziadek zajmował się
głównie rolnictwem, ale był również leśnikiem, zaś prababcia dziećmi i domem.
Dominika Mielnik
Wspomnienia o moich pradziadkach
Mój pradziadek Karol Dobropolski urodził się w miejscowości Petlikowce
Nowe w 1909 roku, w powiecie Buczacz, w województwie tarnopolskim. Tam
ożenił się z Katarzyną Dobropolską urodzoną w 1906 r. również na wschodzie.
Żyli z ziemi, pobudowali piękny murowany dom i doczekali się dwóch synów.
Pradziad wzorowo prowadził swoje gospodarstwo, dzięki czemu systematycznie
dokupował morgi. Prócz prowadzenia gospodarstwa potrafił tkać płótno. W
czasie II wojny został żołnierzem Armii Ludowej, razem z którą przeszedł
front od Wschodu aż do Berlina. Jak wszyscy idący w kierunku stolicy Niemiec
forsował Odrę w Siekierkach. Z terenów nadodrzańskich, a dokładnie z okolic
Kostrzyna zapamiętał obraz gęsto leżących
trupów,
po których żołnierze
musieli przechodzić, ponieważ nie byli w stanie omijać tak olbrzymiej liczby
zabitych i poległych. Po zdobyciu Berlina w 1945 r. odbudowywał Warszawę.
Jako weteran wojenny miał prawo osiedlić się w stolicy. Tęsknota za bliskimi,
ojcowizną, głód ziemi był przyczynkiem do decyzji o powrocie na Wschód,
gdzie czekała na niego żona razem z synami, których sama wychowywała w
tym strasznym i ciężkim czasie. Nie zatrzymał się na długo w rodzinnych
stronach, które jak się okazało były bardzo niebezpiecznie. Bandy UPA napadały
na polskie wsie, a ludność polską w sposób bestialski mordowała. Pradziadek
wspominał, że niejednokrotnie ostrzegali go o bliskim ataku banderowców sami
Ukraińcy-koledzy z dziecięcych lat, z którymi bawił się i chodził do szkoły jako
młody chłopak. Podobnie jak wielu mieszkańców uciekał wówczas pod osłoną
nocy do lasów, a nawet chował się w gnój. Karol był świadkiem straszliwego
okrucieństwa zadawanego przez zorganizowane bandy, co nie pozostało bez
śladu w jego pamięci. Jeszcze 20-30 lat po wojnie zrywał się w nocy ze snu
przerażony i zlany potem śniąc obrazy okaleczanych i mordowanych. Często
mawiał, że wojna nie była tak straszna, jak to, co działo się w Petlikowcach.
Pradziadkowie po przyjeździe na Ziemie Odzyskane osiedlili się w Gudziszu,
aby w niedługim czasie przenieść do Warnic. Żyli, podobnie jak na Wschodzie z
ziemi i z pracy własnych rąk. Nigdy nie zapomnieli o utraconej Ojcowiźnie. Z
rozrzewnieniem oraz nostalgią wracali pamięcią do Galicji i gdy tylko zaczynali
o niej mówić, porównywać powojenne do przedwojennego powtarzali: „A u nas
w domu....”. Karol zmarł w Warnicach, cały czas tęskniąc za swoimi rodzinnymi
stronami na Wschodnich Rubieżach II RP.
Mój drugi pradziad Stanisław Tomala urodził się w 1893 roku w Soli koło
Żywca. Uczestniczył w I wojnie światowej pod zaborem austro - węgierskim.
Walczył w carsko - królewskiej armii w górach Tyrol w Austrii z Rosją Carską.
Często siadał i opowiadał wnukowi, a mojemu tacie o walkach, jakie musiał
stoczyć w Tyrolu i o okopach, jakie wznosili na obszarze walk. Stanisław
związał się z Anną Tomala z domu Szczotka urodzoną w 1898 roku w Soli
koło Żywca. Po I wojnie światowej wyemigrowali z rodziną na wschód za
ziemią, pracą w polu, za możliwością przeżycia, bo była ogromna bieda.
Pradziadka nie wzięli go do wojska, by walczył w II wojnie światowej,
ponieważ był już "za stary". Po wojnie i zmianie granic przybył z rodziną do
Warnic. Tam otrzymał gospodarstwo i dom w którym wszyscy zamieszkali i
rozpoczęli nowe życie. W 1981 r. Anna przeprowadziła się do Dębna, gdzie
zmarła. Pochowana została w Warnicach u boku pozostałej części rodziny.
Nikola
Dobropolska
Rodzina Rymarów
Rodzina Rymarów przed II wojną światową mieszkała w Nowosiółce, w
powiecie Podhajce, w województwie Tarnopolskim. ( pradziadek Izydor,
prababcia Franciszka z domu Małecka i ich synowie – Adolf, Kazimierz, Józef,
Stanisław – mój dziadek ). 10 lutego 1940 roku całą rodzinę wywieziono na
Syberię do miejscowości Winokurka, rej. Suchołoże, obł. Świerdłowsk.
Przebywali tam do roku 1945 roku. Następnie przebywali w miejscowości
Krasnyj Staw, rej. Cherson. Do Polski (wieś Cychry) przyjechali w lutym
1946roku. Izydor Rymar został powołany do wojska. Martwił się jak rodzina
poradzi sobie bez niego. Żona na drogę dała mu 2 bochenki chleba, ale on wziął
tylko jeden a drugi pozostawił dzieciom. W czasie wojny najstarsi bracia
Kazimierz i Adolf pracowali w gospodarstwie przy koniach. Stanisław i Józef
nie mogli pracować, bo byli za mali. Matka umiała szyć na maszynie, co
pozwalało utrzymać rodzinę. Stanisław Rymar, gdy został wywieziony na
Syberię, bardzo zachorował. Lekarz nie dawał mu żadnych szans na przeżycie.
Bracia w pracy przy koniach potajemnie kradli zboże. Matka te zboże prażyła i
podawała choremu synowi. W ten sposób udało się przetrwać bardzo ciężkie
warunki. Po przyjeździe prababci z dziećmi do Polski udało im się odnaleźć
pradziadka przez organizację Czerwonego Krzyża. Po odnalezieniu się osiedlili
się we wsi Cychry ( wtedy Czochry ).
Przemysław
Rymar
Wywiad z Jadwigą Downar - Sybiraczką
Gdzie i kiedy się pani urodziła?
Urodziłam się 25 października 1927 roku w osadzie Siwca, w powiecie
Wołożyn, w województwie Nowogródzkim.
Czy miała pani rodzeństwo?
Tak. Miałam siostrę - Marię i dwóch braci – Jana i Józefa.
Czym zajmowali się pani rodzice?
Prowadzili gospodarstwo rolne o powierzchni 13 ha, otrzymane z reformy rolnej
jako kombatanci.
Ile lat pani miała, gdy rozpoczęła się II wojna światowa?
Miałam wtedy 12 lat.
Czy została pani wywieziona na Syberię?
Tak. Miało to miejsce 10 lutego 1940 roku.
W jakim miejscu pani przebywała na Syberii?
Najpierw w rejonie Tajszetu, posiołek Toporok, obł. Irkuck.
Co pani tam robiła?
W tajdze w Irkuckiej obł. nie chodziłam do pracy. Stałam po chleb w kolejce a
latem zbierałam jagody i grzyby.
Jak niskie temperatury tam były?
Mróz zimą dochodził do minus 50°C, ale najczęściej utrzymywało się ponad
minus 35°C.
W jakich warunkach pani mieszkała?
W tajdze tj. do stycznia 1942 roku mieszkaliśmy w barakach, gdzie metraż
wynosił 4 m2 na 6 osób. A od lutego 1942 roku mieszkaliśmy w lepiankach.
Kiedy i jak pani wróciła do Polski?
Do Polski wróciliśmy w maju 1946 roku i osiedliliśmy się w Chlewicach nad
Odrą.
Jak to się stało, że przyjechała pani do Dębna?
W Chlewicach wyszłam za mąż i prowadziliśmy gospodarstwo 9 ha, które mąż
otrzymał jako kombatant. Mąż był inwalidą spod Lenino i ciężko było mu
pracować w gospodarstwie, więc kupiliśmy w Dębnie mniejsze - 3ha
gospodarstwo w 1968 roku i przenieśliśmy się do Dębna.
Jak wyglądało Dębno po wojnie?
Dębno z pierwszych lat nie bardzo pamiętam, gdyż z Chlewic 20km trzeba było
iść pieszo, ponieważ autobusy wtedy nie jeździły.
Czy była tu ludność niemiecka? Co robiła?
Ja ludności niemieckiej w Dębnie nie widziałam.
Co pani robiła w Dębnie?
W Dębnie prowadziłam fermę drobiu - 300 sztuk na jaja wylęgowe. Udzielałam
się społecznie, co zresztą robie do tej pory.
Kto był pierwszym burmistrzem Dębna?
Nie pamiętam, ale gdy przyjechaliśmy do Dębna, naczelnikiem był pan
Korban.
Dziękuję za rozmowę.
Dziękuję.
Wywiad przeprowadził Mariusz Wilman

Podobne dokumenty