Filmy o braciach
Transkrypt
Filmy o braciach
Filmy o braciach Moja matka była kasjerką w kinie. Toteż mnie, ośmioletniego smarkacza, wpuszczała niekiedy, już po wygaszeniu świateł, do sali kinowej. Wśród filmów oglądanych na gapę był amerykański melodramat o pięciu braciach. Młodzi Amerykanie. Ich zabawy w dzieciństwie. Psoty, figle. Zawsze w piątkę. Niekiedy łobuzowanie się. Omal nie zatonęli podczas żeglugi wykradzioną łodzią. A ta wyprawa na jezioro to jakby zapowiedź późniejszych przygód wojennych. Bo oto Ameryka, w odpowiedzi na zbombardowanie Pearl Harbor, rozpoczęła wojnę z Japonią i braci powołano do marynarki. Ich okręt zostaje trafiony przez Japończyków. Płomienie na pokładzie. Zdołaliby ewakuować się razem z innymi marynarzami, gdyby nie ciężko ranny najstarszy brat. Czterej zdrowi chcą go zabrać, dźwignąć, ale on błaga, żeby go nie ruszać, ból nie do zniesienia. W takim razie: „Zostajemy.” Wszyscy zostaną na krążowniku, który niebawem pójdzie na dno. Z całego półtoragodzinnego filmu zostały mi w pamięci tylko trzy obrazy. Beztroskie dzieciństwo gdzieś na amerykańskiej prowincji, wypłynięcie na jezioro „zarekwirowaną” łódką, coś do śmiechu. Rozhukane wisusy. Obraz drugi – pokład okrętu, na dalszym planie płonące paliwo. Groza. Opuszczenie, samotność na oceanie, śmiertelne niebezpieczeństwo. Brat woli umrzeć niż znosić ból, nieunikniony przy najmniejszym poruszeniu. Oni też się na śmierć decydują. Kulminacyjny punkt, najwyższy przejaw braterskiej miłości. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Wreszcie obraz trzeci, kończący film. Cała piątka maszeruje wznoszącym się pod chmury pustym gościńcem. W tej drodze do nieba następuje krótki przystanek. Chłopaki pokazują nam przez moment swoje uśmiechnięte twarze, po czym znów widzimy oddalające się ku niebiosom plecy pięciu braci. Epilog na otarcie łez. Tragiczne zakończenie, lecz maksymalnie złagodzone. Historia niewątpliwie oparta na autentycznym zdarzeniu. Gdy ten film oglądałem, niewiele lat minęło od japońskiego zaatakowania bazy amerykańskiej na Hawajach. Z ostatnią sceną kojarzy się wiersz Gałczyńskiego: „...do nieba czwórkami szli żołnierze z Westerplatte”. Tamten czarno-biały, a ten – drugi z kolei amerykański film, o którym chcę opowiedzieć – jest już kolorowy. Także o braciach. Jego tytuł? Coś jakby: Siedem żon dla siedmiu braci. Ta braterska siódemka mieszka w górach. Dom wśród dzikiej przyrody, daleko od innych ludzkich siedzib. Rodzice nie żyją, głową klanu jest najstarszy, Adam. Głowa klanu, owszem, bo trudno tych siedmiu samców nazwać rodziną. W domu brak kobiecej ręki. Chlew, żarcie podłe. Adam wybrał się do najbliższego miasteczka, aby wyszukać sobie żonę. Obiad, który mu podała dziewczyna w jadłodajni, smakował Adamowi. Dziewczyna niebrzydka, dobra kucharka – to wystarczyło. Adam oświadczył się. Będzie to małżeństwo z rozsądku, jego głównym motywem – chęć sprowadzenia sobie gospodyni. Co do niej, w grę wchodził sentyment. Swoją miłość wyraziła słowami: „Jaka będę szczęśliwa gotując dla jednego mężczyzny.” Adam chrząknął zakłopotany, a po sali kinowej rozszedł się szmerek rozbawienia. Zabawna była naiwność dziewczyny wyobrażającej sobie, że skoro skończyło się obsługiwanie czeredy odwiedzających garkuchnię konsumentów, to tym samym koniec z harówką. Nie miała pojęcia, że zwali jej się na kark sześciu szwagrów o potężnych apetytach. Po przybyciu na miejsce i zorientowaniu się, jaki jest stan rzeczy, świeżo upieczona mężatka sapnęła ze złości. Co zrobić w celu zażegnania kryzysu małżeńskiego? Nie pozostało nic innego, tylko sprowadzić do górskiej siedziby sześć następnych żon. Ale załatwienie tak masowego zapotrzebowania to już nie przelewki. W rodzinnym egzemplarzu Biblii, tym zbiorze wskazówek życiowych, znaleziono radę: porwanie. Był w starożytności precedens: porwanie Sabinek. A zatem, czerpiąc wzór z czcigodnej księgi, można z czystym sumieniem przeprowadzić to samo. (Ciekawe, że opis wydarzenia z historii Rzymu Adam znalazł właśnie w Biblii. Być może Biblia protestancka zawiera coś więcej niż dzieje narodu żydowskiego.) Zima; kawalkada sań z porwanymi dziewczynami i konwojującymi je braćmi sunie przez zaśnieżone górskie pustkowie. Sabinki piszczą, wyrzekają, lamentują – wiadomo, raptus puellae. Od tych pisków i krzyków może się obsunąć śnieg na zboczach, wskazana jest cisza. Wobec tego Adam, powożący pierwszymi w pochodzie saniami, obraca głowę ku braciom i zniecierpliwionym głosem nakazuje im okiełznać swoje wybranki: „Niech teraz zamkną jadaczki, bo grozi nam lawina.” Koleżka Mirek zobaczył film przede mną. Toteż moje bezpośrednie zapoznanie się z tą filmową historyjką zostało poprzedzone wysłuchaniem jej streszczenia – z ust Mirka. Trzeba było najpierw odczekać, aż minie festiwal filmów radzieckich, impreza nieunikniona w okresie obchodów rewolucji. Minęło propagandowe nudziarstwo i wreszcie dano do kin coś „dla ludzi”. Mirek mógł się już ze swoją narzeczoną wybrać do kina na coś sensownego. Z zapałem streszczał mi amerykańską komedyjkę z siedmioosobowym, jeśli tak można powiedzieć, bohaterem: Adam, Baltazar, Celestyn, Dominik, Edward, Franciszek, Gustaw. Do Zachariasza, pomimo najlepszych chęci, rodziciele nie dociągnęli. Adam to już mężczyzna, lecz ci młodsi to jeszcze banda szczeniaków. „Kocmołuchy – opowiadał o nich Mirek. – I wciąż się bili.” Niech tylko jeden drugiemu przygadał – no! Wystarczyło jedno kpiące słowo i od razu pojedynek bokserski. Od przybycia bratowej zaczęła się jej cywilizacyjna misja. Skończyło się niechlujstwo, ustały bijatyki. Wpływ pani Adamowej okazał się nawet zbyt wielki. Takie przynajmniej było zdanie seniora, który grzmiał: „Zrobiła z was maminsynków!” Mirek opowiedział mi o wszystkim, co zobaczył na ekranie; oboje zobaczyli, on i jego Basia. Rozczuliła go pytaniem: „Będziemy mieli takie samo, prawda?” Takiego samego dzidziusia jak ten, co się urodził Adamowi, najstarszemu z siedmiu braci.