Znajdujemy się w sercu terytorium Hamerów, i to

Transkrypt

Znajdujemy się w sercu terytorium Hamerów, i to
Znajdujemy się w sercu terytorium Hamerów, i to dla nich tu przyjechaliśmy. Chcemy
zobaczyć, jak wygląda jedno z największych i najważniejszych (turystycznie i nie tylko) plemion
południowej Etiopii.
Hamerowie to naród pastersko-rolniczy. Bydło stanowi dla nich najważniejszy element
dobytku, a przywiązani są do niego tak mocno, że powstają nawet pieśni wychwalające co
dorodniejsze sztuki. Główne uprawy tego ludu to sorgo, warzywa, fasola, tytoń i bawełna. Są
jednym z najliczniejszych plemion zamieszkujących dolinę rzeki Omo i liczą około 30 tysięcy
osób. […].
[…]
Okazało się, że mamy mnóstwo szczęścia: właśnie dzisiaj nastąpi nieopodal odbywająca się
tylko dwa czy trzy razy w roku ceremonia bull-jumping – skok przez byki, po hamersku
ukuligula. Słyszeliśmy co nieco o tej uroczystości, lecz byliśmy wielce zainteresowani
zobaczeniem tego na własne oczy. To prawdziwa gratka i nie lada zaszczyt.
Słońce stojące w zenicie parzy niemiłosiernie. Wydaje się, że wypali mózg, osmali skórę,
wypiecze wnętrzności. Upał wnikał przez każdy odsłonięty fragment skóry. Szliśmy wyschniętym
korytem rzeki, którego dno, pokryte spieczonym mułem, skrzypiało pod nogami; za każdym
krokiem spod stóp wylatywały tysiące muszek mających tu swe norki.
Zauważyliśmy krowy, a skoro jest bydło, gdzieś muszą być Hamerowie. I rzeczywiście: po
pewnym czasie doszły do nas odgłosy gwizdków i trąbek oraz zawodzenia kobiet. Zbliżyliśmy się
do grupy Hamerów, którzy odprawiali rytuały przed właściwą ceremonią. Chwilę zajęło nam
zorientowanie się, o co w tym wszystkim chodzi.
[…].
W cieniu drzewa siedzieli młodzi Hamerowie, podzieleni na gromady. Mężczyźni – młodzi
wojownicy – skupili się w jednej grupie. Przyozdobieni byli kolczykami, bransoletkami i
naszyjnikami z koralików. Każdy naturalnie dzierżył w dłoni kałasznikowa. Niektórzy specjalnie
ozdabiają się na tę okazję – widocznie mają do spełnienia w tej ceremonii jakąś szczególną rolę –
i malują sobie twarze w fantazyjne kropki, kółka, kreski. Odprawiają też coś w rodzaju czarów,
przesuwając kamieniem nad ciałem jednego z nich i wymawiając magiczne formuły oraz
zaklęcia.
Kobiety skupiły się w innej grupie. Grając na gwizdkach i trąbkach, kilka z nich
wykrzykiwało co sił w płucach swoje hamerskie pieśni – jak nam powiedziano – wychwalające
poszczególne rody i klany, z których każda z tych kobiet się wywodziła. Były niczym w transie,
zdawały się nie dostrzegać ani innych kobiet, ani turystów, nie zwracały uwagi na upał. Niektóre
na nogach miały specjalne bransolety z dzwoneczkami, które pobrzękiwały w rytm tańca.
W pewnym momencie byliśmy świadkami niezwykle dla nas szokującego, a dla nich
najwyraźniej zupełnie normalnego wydarzenia. Młoda kobieta podeszła do grupy mężczyzn,
wybrała jednego (do dziś nie wiem, czy był to jej ukochany, czy członek rodziny), wyciągnęła go
na środek suchego koryta rzeki i wręczyła długą gałązkę o grubości mniej więcej pół centymetra.
Mężczyzna wziął do ręki witkę, zrobił zamach i… z całej siły zaczął chłostać kobietę po plecach,
z których po chwili zaczęła ściekać krew […]!
Kobieta zachowywała się tak, jakby uderzenia nie sprawiały jej bólu i nie robiły na niej
najmniejszego wrażenia; była niczym w amoku. Prosiła o jeszcze. Gdy jeden mężczyzna
skończył, podeszła znowu do ich grupy i wręczyła witkę innemu. A gdy nie była bita, znów –
używając trąbki czy gwizdka – ogłaszała wszem i wobec wielkość jej rodu i swą własną odwagę.
Była dumna, z bólu nic sobie nie robiła.