„MUZYKA W ZACNYM DWORZE”

Transkrypt

„MUZYKA W ZACNYM DWORZE”
Przemysław Owczarek – Cyklist
Przemysław Owczarek Cyklist, Łódź 2009
stron 58, oprawa miękka
redakcja: Piotr Grobliński
opracowanie graficzne: Paulina Narolewska
ilustracje: Agnieszka Kowalska-Owczarek
Przemysław Owczarek (1975) - łodzianin, autor tomiku poezji Rdza (SPP Łódź/Wydawnictwo
Zielona Sowa, Kraków 2007) nagrodzonego w konkursie im. Jacka Bierezina. Laureat
ogólnopolskich konkursów poetyckich, między innymi: im. C.K. Norwida (Pruszków), im. T.J.
Pajbosia (Warszawa), im H. Poświatowskiej (Częstochowa), im. K. K. Baczyńskiego (Łódź), im. Z.
Herberta (Toruń), im. S. Grochowiaka (Leszno). Publikował w "Twórczości", "Tyglu Kultury",
"Wakacie", "Studium", "Odrze", czasopiśmie literackim "Red", "Cegle", łódzkim dodatku
"Gazety Wyborczej" oraz w "Kresach". Z zawodu antropolog kultury. Doktor nauk
humanistycznych. Odpowiada za Dział Kultur Miejskich w Muzeum Archeologicznym i Etnograficznym w Łodzi. Autor
książki naukowej o kulcie polskiego papieża na Podhalu, zatytułowaną: "Karol Wojtyła - Jan Paweł II. Podhalańska
opowieść o świętym. (Od historii do mitu - studium antropologiczne)". Redaktor naczelny kwartalnika "Arterie".
FRAGMENTY:
I
W majowy wieczór rower rozcina kałuże. Mijam chłopców za rączkę. Mijam
pelargonie w oknie baraku, w którym stróż ma widok na zakład części
żelaznych. Mijam policjantów w swoich daszkach-specjałach rodem ze
wschodniego wybrzeża. Idą dostojnie jak emeryci, z rękami w tyle jak
złodzieje. Mijam pety i papiloty. Mijam operetki par na przesyłowych
rurach, gdzie wzdłuż torów gaz płynie srebrną nicią i spija gorąco z ciał.
A one, prawie rozebrane, gubią palce w podkoszulkach. Mijam perwersyjny
zagajnik, w którym fekalia i puszki, torebki i kondomy, bachanalia
pończoch obłapianych przez gałęzie trwają przez cztery pory roku.
Mijam staw i nieruchomieję. Nie perkozy to, lecz kaczki i kaczor napiera
na małżonkę z głośnym kwa kwa w zadarty kuper. Mijam księdza, gdy
tłumaczy dzieciom stworzenie świata. Mijam Ewę i administratora sieci
osiedlowej. W wysokiej trawie objęli się jak słońce i kiść chmur, ale czy
posiedli sekret wirtualnych połączeń? Mijam pana w białych jak piuska
podwiązkach, który rozchyla płaszcz. I wjeżdżam w gąszcz. Las ściga mnie
jak żandarmeria. Pewnie znowu rozbiję wargę na korzeniach, a ty powiesz,
że krew jest smaczniejsza niż ślina.
XII
Rower stoi za jałowcem, a słońce wplata w lakier zielone smugi. Siedzę pod
starym dębem i cieszę się, że od lotniska i ludzi oddzielił mnie sosnowy las,
zasłonił wybujały żarnowiec. Splatam nogi, zamykam oczy i wprowadzam
oddech w om ah hum. Trwam. Zapadam się w lędźwiach. Oddech
nierówno płynie: prom pach plum. Nie mogę dłużej. Zwijam się w kłębek.
Słońce głaszcze mnie po karku. Zasypiam i widzę lektykę, w której On
z pastorałem, a z bieli roją się kwiaty i pszczoły. Kondukt prowadzi wesoły
Popiełuszko. Z dłoni sypie ryż. Lewitują drobniaki. Któż dźwiga postać?
Z przodu Adolf, obok wąs stroszy ojciec Józef Stalin, z tyłu niosą spoceni
Judasz i Marksengels, a wachlarzem kołysze sam kardynał tysiąclecia.
Za nimi tłum rycerzy i sprzątaczek, ministrów i ekspedientek, dziewic
i pijaków. Lecz któż na osiołku ściga karawanę? To ona, w rzeczy samej,
Najświętsza Maria Janion. Czuję, żem w serce ranion, a łąka szachownica
czerwono-biało wibruje. Wstańcie. Chodźmy! – słyszę i duch się we mnie
przeciąga jak stary kocur.
XXIII
Duch ukrywa się w zmysłach – mówię do siebie, patrząc w zamulone
dno rzeki. Rower oparł się o balustradę i nic mu do tego. Most pręży
pode mną grzbiet. Na Nerze łuszczy się piana. Dłoń wymierzam
w słońce i rozpościeram palce. To mój idiom, sygnatura na swój sposób
tnąca światło. Ale i światło na swój sposób wycina moją dłoń. Mógłbym
powiedzieć, że jestem wiązką energii, po której pozostaną inskrypcje, parę
rzeczy, fotografie – jeszcze mniejsze okruchy słońca. Pamięć ukrywa się
w zmysłach – mówię do siebie. Czy duch jest pamięcią? Wsiadam na rower
i zjeżdżam na ścieżkę. Znów cię widzę, Andrzeju. Na trzy dni przed śmiercią,
kiedy rak skończył drążyć w tobie trumnę. Drobny jak mysz siedziałeś
w pokoju, tyłem do drzwi, twarzą do rozświetlonego okna, i powoli
zlewałeś się z nim. A dalej było już to, czego nie da się wypowiedzieć. Bo
na tyle znamy ducha, na ile opowiedział się po stronie języka i przeniknął
ciało. Ale jak długo w nim pozostał? A może tylko wybrał słowa i odszedł?
Wrzucam cięższy bieg i jadę w stronę słońca.
XXXV
Trzask i skrzypienie. Jakbym jechał na mlecznej chitynie, na grzbiecie
ogromnego chrząszcza. Cienka przemarznięta skorupa pęka pod
ciężarem kół. Jadę bez widomego celu. W przymknięciu powiek, w które
co chwila uderza zagubiona strzała drobnego, kąśliwego śniegu. Jakbym
się przedzierał przez niewidzialne pułki liliputów. Na taką pogodę trzeba
mieć dobry sprzęt. Maskę ochronną na twarz firmy „Kanfor”. Kaszkiet
z wykuszem na uszy firmy „Kanfor”. Rękawice wzmocnione kevlarem firmy
„Kanfor”. Materiał windblock, windstoper oder polartec. Viva l’arte, kupuj
u „Kanfora”. Ja ci to mówię, jeśli kupiłeś tę książkę, kup sprzęt outdoor
u „Kanfora” i ofiaruj sobie ciepłą chwilę. Nawet jeśli zapierdalasz w mrozie
i zmieniasz prędkość w litery, a one skwierczą w chłodzie jak martwe
liście na dębie. Wjeżdżam w rozstaje. W kraj podzielony na klany chamów
i wykształciuchów, żydoubeków i śpiących rycerzy. W kraj zajadłych
kurdupli i świętych rodzin, satrapów i włazidup, w kraj doktorów, którzy w
hurtowniach obsługują klientów (bo nie mieli szans z synkami profesorów)
i tych, co na reszcie wyjechali. W takim kraju reklamuję firmę szwagra.
„Kanfor” podwyższa poprzeczkę. Nie baw się w klany, dbaj o markę
i pnij się w górę. Miej w jednej ręce kwiaty, a w drugiej pałkę. Skręcam na
ścieżkę firmy: „Boże, zbaw mnie od zastępów”. Bo stać mnie tylko na jedno
pobożne życzenie.