reportaż
Transkrypt
reportaż
26 kwietnia 2008r. Gryfland - Supermaraton rowerowy na szosie Od naszego ostatniego startu w Trzebnicy minęło blisko 7 miesięcy. Osobiście na ten start czekałem jak na zbawienie. Nosiło mnie. Zaczynało mi brakować tych wyjazdów, rywalizacji, sprawdzania samego siebie, dyskusji o trasie i przebiegu jazdy. Na szczęście zima była łagodna i zamiast popadać w jeszcze większą melancholię, jeździło się „wkoło komina”. Poczyniłem też kilka inwestycji, zamieniając moją „czerwoną kobyłę”, w narzędzie do jeszcze efektywniejszej jazdy. Powiększył się także nasz skład. Szeregi szosowców wzmocnił Julek (ech! Julek). Dla mnie jest to o tyle istotna zmiana, gdyż mam bezpośredniego „rywala” we własnym gronie. Julkowi można zarzucić wiele (o tym później), ale na pewno nie jest malkontentem i chce jeździć, coraz szybciej i efektywniej. A takich ludzi nam potrzeba. Gryfland – Maraton w Gryficach, więc niemal nad samym morzem, to pierwszy z tegorocznych maratonów na szosie. Wyjeżdżamy w piątek, ale bez Wojciecha. Przyjął zupełnie inną strategię. Postanowił, że priorytetem dla niego są starty w Trzebnicy oraz Lesznie. W dniu wyjazdu jest piękna pogoda, co nastraja nas optymistycznie. Pod wieczór meldujemy się na wynajętej kwaterze agroturystycznej w Wilczkowie. Nikt nas nie wita – gospodarza brak – ale dom otwarty, łóżka zasłane, podejmujemy decyzje, że sami się rozgościmy. Nie marnujemy czasu na pierdoły. Mocujemy numery startowe na rowerach i strojach. Szybka kolacja, piwka dwa i sen. Tak sen. Zwykle nie mam z tym problemu. Kładę głowę i śpię. Jednak nie tym razem. Na drodze do fazy REM staje mi Julek i dźwięk jaki wydobywa się z jego aparatu gębowego – chrrrrrr, chrrrrrrrrr, uchchcrrr....... Nie wiem jakim cudem Ta-Dzik śpi. Sięgam po mp3 i w takt głośnej muzyki przysypiam, a w pauzach pomiędzy utworami wybudzam mnie chrrrrrrrr. I tak do 3 nad ranem, z stoperami w uszach, które nie chronią, skonany z podpuchniętymi oczami, rękoma załamanymi w nieskutecznej modlitwie osuwam się zmęczony. Nic nie słyszę. Cisza. Mózg wyłączył mi słuch. Cudownie. Trzy godziny snu. Ale nie mam żalu. Każdy ma jakieś przywary. Osobiście uważam, że ze strony Julka, był to celowy zabieg. Postanowił wykorzystać broń dźwiękową, w celu osłabienia mojego morale. Niemal mu się udało. Julek startuje 26 minut, a Ta-Dzik 24 minuty, przede mną. Mam zatem co odrabiać, szczególnie do Julka, który za punkt honoru przyjął nie dać się złapać. Przez kilka tygodni znacznie się wzmocnił i miałem świadomość tego, że nie będzie łatwo. Gdyby na trasie były podjazdy, ułatwiłoby mi to zadanie. Ale nic z tego. Trasa jest dość płaska. Każdy zgodnie z nowym regulaminem w grupie miał swoich bezpośrednich konkurentów. W oczekiwaniu na swój start ucinam pogawędkę z moim konkurentem. Staje na linii startu i z dużym spokojem ruszamy. Niemal jak na torze, patrzymy na siebie i czekamy kto wyjdzie na prowadzenie w 10-osobowej grupie. Chętnych brak. Nie oglądając się już na nikogo ruszam do przodu. Już po paru kilometrach pozostaje nas tylko pięciu. Kręcimy dość sprawnie w tempie 30-32 km/h. Niestety brak współpracy lekko mnie irytuje. Zmuszam partnera jadącego za mną do zmiany. W międzyczasie podjeżdża do mnie nr 161 i ucinamy sobie krótką pogawędkę. Niechętnie ją prowadzę. Przyzwyczajony do samotnej jazdy i chcąc dogonić Julka wolę skupić się na podkręceniu tempa, dlatego znów wychodzę na prowadzenie. Na 20 km mija nas mocny pociąg i nr 161 podpina się po niego. Przez chwilę i ja jadę na jego końcu, oddalając się od mojej grupy. Odpuszczam jednak. Mój cel to 154, a nie 77 km. Do Pobierowa jadę sam, ale na trasie wzdłuż morza dogania mnie moja grupa, tym razem wzmocniona przez Pana z numerem 182. Dąbrowski Edward, kategoria MVI (mógłby być moim ojcem), wychodzi na prowadzenie i zachęca mnie do mocniejszej jazdy. Kurcze jak będę w tym wieku też tak chcę. Podejmuje wyzwanie i razem odpadamy od grupy. Po kilkunastu kilometrach Pan Edward podpina się pod młode wilki z M2. Nie podejmuje jazdy z nimi – bo mój cel to 154, a to dopiero 40 km maratonu. W międzyczasie wydarzyła się dość zabawna sytuacja. Nie trafiłem w bramkę pomiary czasu. Chciałem wjechać do niej z boku i zawisłem na lince. Pan z obsługi technicznej miał mocno zdziwioną minę. Mijam punkt żywnościowy i nie zatrzymując się na nim. Tempo mam przyzwoite i jestem z siebie zadowolony. Niespodziewanie na 50 km doganiam Ta-Dzika. Wszystko wskazuje na to, że swój pierwszy start w tym sezonie postanowił potraktować lajtowo i powoli się rozkręcając na jesień nam pokarze. Teraz dopiero zaczynam się zastanawiać – gdzie jest Julek? Ta myśl uparta wciąż mi towarzyszy i całkowicie pochłania. Nie jem, nie pije tylko „zapierdalam”. Do Trzebiatowa na 59 km nawet nie wiem kiedy wpadam. Doganiam nr 161, który wcześniej podpiął się do pociąg i widzę, że dostał w kość. Zresztą sam się do tego przyznaje – to był błąd – orzekł trzykrotnie sapiąc. Urywam się grupie, w której jedzie i lekko pod wiatr rozpoczynam jazdę w kierunku Gryfic. Kocik Tomek (nr 161) trzyma się mnie. Postanawiam to wykorzystać. Proszę aby podciągnął mnie do Gryfic (17 km), skoro on jedzie tylko jedno kółko. Niestety nie ma ochoty i woli trzymać się z tyłu. Co robić. Naciskam i jadę tak jakbym jechał sam. Na trzy kilometry przed metą organizatorzy przygotowali podjazd nazwany „Zemstą Romana”. Spodziewałem się czegoś w stylu naszego Markowa bądź Bojanic, a tutaj w sumie spokojna wspinaczka, na długości może kilometra. Ten Roman raczej nie skrzywdzi mnie. Romek nie, ale Kocik? Bez słowa dziękuje za podwiezienie, wyskakuje za moich pleców i podłącza się pod dwie kolarzówki. Widać odpoczął i ma świadomość, że na dystansie 77 km raczej wygrał swoją kategorię i chce efektownie zakończyć ładnym finiszem (a może nie ufa mi i podejrzewa, że ja także jadę 77 km). Trudno jednak o dobry finisz skoro dojazd do mety wiedzie ruchliwą uliczką, wzdłuż miejsc parkingowych, gdzie kierowcy szukają miejsca do zaparkowania, a piesi traktują ulicę jak chodnik. Przez chwilę w tym bałaganie czuję się kurier na rowerze w dużym mieście. Mijam punkt pomiaru czasu i słyszę sędziego, którzy krzyczy – 2:29. Chwytam dwa banany i wracam na trasę, zastanawiając się – jak to 2:29. Sprawdzam czas na liczniku i faktycznie – średnia: 33,5 km/h. Rewelacja. Teraz pozostały mi 43 km (postanowiłem, że na 120 km dogonię Julka) i dalsze zmagania z samym sobą. Otóż to - zmagania. Już po wyjeździe z Gryfic, i jadąc wprost „do morza”, czuję, że coś jest nie tak. Wiatr jakby silniejszy (albo tylko złudzenie). Nieliczne podjazdy jakby dłuższe (niemożliwe). Mijam 90 km trasy i w „kotłowni” ogłoszono strajk. Pary brak, maszyny stop. Wręcz rzucam się na banany, zapijam wodą i jeszcze ciacho. Nic to. Zanim treść pokarmowa zamieniona w energię dotrze do mięśni minie dużo czasu. Dopuściłem do sytuacji, która zdarzyć się nie powinna. Pamiętaj kolarzu młody – na trasie regularnie jedz i pij, nawet jak Ci się nie chce. Dojeżdżam do Trzęsacza, zastraszająco wolno (23 km/h). Zaczynam zdawać sobie sprawę, że cel – Julek – ucieka. Do tego przychodzi zimna mgła. Temperatura drastycznie spada. Na punkcie żywnościowym, zatrzymuje się na dłużej i ładuje do brzucha, kanapkę, dwa rogale, banana – głęboki wdech i wio. Jakiś czas jadę z kolarzem z Koźmina, który jest nieco zdziwiony, że w Gostyniu funkcjonuje taki klubik jak nasz. Powoli, im dalej od morza (od jodowej mgły), temperatura wzrasta. Mi też zaczyna przybywać sił. Ostatnie 20 km, podkręcam tempo. Nadal bez rewelacji, ale 27-28 to nie 23. Strasznie boli mnie kark i plecy. Jednak zimowe treningi na krótkich dystansach, okazały się niewystarczające. Nie wiem jak przejadę 240 km w Trzebnicy. Po 5 godzinach i 40 minutach (na pokonanie drugiego okrążenie potrzebowałem 46 minut więcej) wpadam na metę. Na drodze dojazdowej nieprzepisowo bo z prawej strony wymijam samochód, którego kierowca szykuje się by zaparkować. Ależ musiał być wściekły. Zapewne złorzeczy do dziś. Tam czeka już na mnie Julek, niezwykle szczęśliwy. Przyznaje, że po pierwszym kółku czuł zmęczenie i chciał odpuścić, ale nakarmił swe ciało i podjął wyzwanie raz jeszcze. Jak widać skutecznie, a ja nie dogoniłem go. Trzebnica będzie jednak trudniejsza kolego. Podsumowując totalnie schrzaniłem druga rundę. Gdybym utrzymał tempo z pierwszego okrążenia, zapewne osiągnąłbym czas w okolicy 5 godzin. Ostatecznie z wynikiem 5:40 zająłem drugie miejsce w swojej kategorii, ale jakoś mnie to nie cieszy, bowiem do najszybszych w generalce, straciłem niemal godzinę. Jest więc nad czym jeszcze popracować. ~ fryga