Część 1 - GAZETA dziennik Polonii w Kanadzie

Transkrypt

Część 1 - GAZETA dziennik Polonii w Kanadzie
piątek - czwartek, 21 - 27 czerwca 2013
Strona 17
www.gazetagazeta.com
Okrakiem
Maski i kotyliony
- Przed dwoma laty w "Gazecie Gazeta" rozpocząłem druk
"Dziennika" pod roboczym tytułem: "Ucieczka w życie". Poszło w
kilkudziesięciu odcinkach.
"Dziennik" ten, jak wskazuje nazwa, był zbeletryzowaną formą
zapisków personalnych i z tych
powodów, nie chcąc pójść zbyt
daleko, z małym żalem druk przerwałem. Ale nie skończyłem pisać. Powstaje zwarta powieść
składająca się z wielu łączących
się w logiczną całość opowiadań.
Powieść uzyskała wstępną akceptację w jednym z poważniejszych polskich wydawnictw.
Zgodnie z obietnicą sprzed tygodnia pokaże dziś dotychczas niepublikowane, tytułowe opowiadanie: "Maski i kotyliony". Prawda i fikcja mieszają się tu ze sobą
sprawiedliwie, bo po połowie. Jak
w życiu, opowiadanym z perspektywy czasu.
Ryszard nigdy wcześniej nie
miał w zwyczaju dzwonić w niedziele. Zwykle proponował tematy około piątku, żeby każdy jego
dziennikarz mógł przemyśleć
przez weekend, co i jak. Ale tym
razem Rafał sam się podłożył, bo
sam mu na to pozwolił, prosząc
przed tygodniem o każdą ilość
pracy.
Jak był wolnym strzelcem, tak
pozostał do dziś. Tyle że pisanie
z pozycji freelancera kiedyś stanowiło powód do dumy, ponieważ było jego wyborem, a nawet
można rzec - formą obrony przed
zaszufladkowaniem oraz ograniczeniem swobody.
Pracował w fabryce. Jak mówili
zazdrośni koledzy - w dobrej fabryce. Wtedy, na początku kanadyjskiej niedoli, każda stała praca dawała pozór nadziei na stabilizację. Zakład zatrudniał kilkuset emigrantów z całego świata i
wszyscy byli dumni z wyróżnienia, podskakując z radości, że
taką szansę dostali. Były dobre
związki zawodowe, dobre kontrakty z najlepszymi firmami produkującymi samochody na całym świecie. Jednak Ryszard nigdy nie potrafił zrozumieć, co
Rafała tak tam przyspawało, dlaczego lekceważy swój świeżo
odkryty talent dziennikarski i nie
chce przejść u niego na etat w
Słowie.
- Wolisz być etatowym robotnikiem? - nie mógł nadziwić się
naiwności kandydata na ciepłą
posadkę przy redakcyjnym biurku. - Wyciągniesz w tej fabryce
chociaż dwójkę? - zadał niedyskretne pytanie.
- Wyciągam trójasia, weekendy mam wolne, najlepszy pakiet benefitów w Kanadzie i dobre miejsce na liście seniority.
Mogę klepać te blaszki do emerytury. Ta praca nie męczy, najwyżej - nuży.
- Oj, nie mów hop, nie bądź
tego tak pewny. Nie ma nic na
zawsze, a już na pewno w temacie: praca w Kanadzie.
I okazało się, że miał rację.
Chińczycy weszli na rynek i zaczęli produkować te same części
samochodowe za centy.
Niedzielne, sierpniowe przedpołudnie paliło dojrzałym słońcem. Na backyardzie było cicho,
gorąco jak w piecu i beznadziejnie nudno. Otworzył gazetę na
(1)
stronie z ogłoszeniami, przeleciał połowę kolumny działu "towarzyskie". W końcu zatrzymał
wzrok na zwięzłym ogłoszeniu:
"Blondynka, wolna, w średnim
wieku, zgrabna i wesołego usposobienia, pozna odpowiedniego
pana w celu towarzyskim"
- To chyba jest to, o co chodzi
Ryszardowi - pomyślał z kpiącym uśmieszkiem pod zrudziałym od fajek wąsem.
Zamysł naczelnego był konkretny: - Nudzisz się, więc poczytaj ogłoszenia, umów się z jakąś
podobnie jak ty nudzącą się panią i zrób mi materiał na piątek.
No pewnie, że z zachowaniem
anonimowości. O co chodzi? A
więc chodzi mi o poznanie sposobu na życie samotnych pań, o
próbę analizy psychologicznosocjologicznej problemu samotności wśród Polek w Kanadzie.
Przedstaw się jakoś inaczej, popytaj, powęsz i zmykaj. Bez dalszego ciągu, to chyba jasne?
Niby jasne było wszystko, tylko czy to było moralne? Widocznie z zagadnieniem moralności
dał sobie jakoś radę, skoro w
końcu zadzwonił. Jej głosik był
miły, zachęcający i obiecujący,
może nawet więcej, niż można
było wyczytać w ogłoszeniu.
- A pan szanowny to samotny
chociaż jest? Znaczy się, czy nie
daj Boże nie żonaty? No dobrze,
wierzę panu, bo ja nie z tych, co z
żonatymi romansują. Brzydzę się
żonatymi. A dom pan masz? No,
to dobrze, dobrze. Rozwiedziony? Znaczy się, że rozwodnik?
No dobra, ostatecznie może być
rozwodnik, ale czy dzieciaty?
Taaa…dzieci już dorosłe, ale
mieszkają z panem? Nie? To dobrze, dzieci nie są mi potrzebne,
dopiero co swoje wygoniłam z
domu. No nie, nie wyrzuciłam,
tylko same poszły na swoje. Kanada, wie pan, nie? No to co,
dzisiaj po południu może? To
dobrze, bo się już strasznie nudzę
taka samotna jestem. Ja jestem
szczupła, przystojna blondynka,
podobno ładna. Będę czekała
przed domem. To jest bungalow,
róże na frontyardzie. Pozna mnie
pan, będę w białych spodniach i
białej bluzeczce bez rękawków.
To podam adresik.
I podała. Całkiem niedaleko,
na osiedlu starszych domów nad
jeziorem.
Ogolił starą szczecinę, ubrał
się sportowo. Białe szorty, czarna koszulka od Kalvina Kleina i
czarne, skórzane sandały na bose
stopy.
- Dawno się tak nie pindrzyłem - zaśmiał się do lustrzanego
odbicia, przy nacieraniu twarzy
wodą kolońską. - To idziemy na
podryw, co? - aż parsknął śmiechem, zapomniał już bowiem jak
klasyczne podrywanie pań wygląda. Kiedyś, to co innego, ale to
było dawno. Jak dawno? Po głębszym zastanowieniu stwierdził,
że bardzo dawno. Jako rozwod-
nik z rocznym stażem nie miał się
doprawdy czym za bardzo pochwalić. Owszem, trzymał w
portfelu kilka telefonów do kilku
starych "kochanek" na wszelki
wypadek. Ale jak kiedyś obiecał
sobie, że jeśli uda mu się w końcu
doprowadzić do rozwodu, da sobie około roku "karencji", tak słowa dotrzymał. No więc te stare
znajomości powysychały w sposób naturalny, bo panie się poobrażały. A o to mu chodziło przecież.
Jedzie do pracy. Obowiązki,
to obowiązki. Już trzeci miesiąc
na bezrobociu, a żyć trzeba. Nie
zabierał dyktafonu, chociaż mógłby, cały mieści się w dłoni. Postanowił, że przy okazji postara się
spędzić w sposób przyjemny ten
pachnący upałem niedzielny wieczór.
Dom pod wskazanym adresem prezentował się całkiem do
rzeczy. Za to pani w bieli przechadzająca się nerwowo chodnikiem, nie za bardzo. Z daleka
zauważył obcisłe białe dżinsy
opinające wydatny zad oraz chude, szeroko porozstawiane krzywawe nogi. Kiedy podjechał bliżej i zobaczył "zjawisko" z bliska,
zdjęty niesmakiem przycisnął
gaz. Ale i tak zdążył dostrzec na
jej twarzy brązowe plamy nie
dające się zamaskować wyzywającym makijażem, także gęsto
pokrywające obwisłą skórę odsłoniętych ramion.
- Co ja robię do cholery, przecież jestem w pracy, nie na randce - skarcił się w duchu, kiedy
zawijał U-turn na szerokiej jezdni.
- Andrzej jestem - skłamał, bo
musiał skłamać.
- Ja jestem Jadwiga. No widzi
pan, bałam się, że źle siebie opisałam, ale teraz widzę, że wszystko się zgadza, no nie?
- Oczywiście, co do joty, pani
Jadziu.
Przeszli szpalerem różanych
krzewów, których wywinięte
przedwieczorną porą kwiaty
pachniały tak wspaniale, że poczuł werwę i chęć do życia. Nie
dbał już wcale o to, że towarzysząca mu osoba nie jest w jego
guście, uznając to za nic nie znaczący szczegół. Coś w głębi duszy podpowiadało mu, że mimo
wszystko to spotkanie będzie
miało jakiś sens, że coś się tutaj
wydarzy, coś miłego i nieprzewidzianego.
Pani Jadzia wprowadziła go
do ganku-altanki, owiniętej pnącymi się różami, posadziła przy
stoliczku nakrytym nieskazitelnie białym obrusikiem i zapytała,
czego się napije. Usłyszała, że on
kawy. - No to ja piwka - rzuciła
znikając w czeluści korytarza.
Patrzył zadumany wprost
przed siebie i podziwiał soczystą
zieleń dobrze pielęgnowanej trawy. Zamyślił się, lecz nie na jakiś
konkretny temat. On zamyślił się
całkiem bezmyślnie. Tak mocno,
że kiedy ujrzał nachylającą się
nad sobą opaloną na złoto śliczną buzię okoloną grzywą jasnoblond włosów, aż podskoczył ze
zdumienia, a może nawet ze strachu. Bowiem przez głowę przeleciała mu straszliwie niedorzeczna myśl, że pani Jadzia na skutek
jakichś niezwykłych starań, może
nawet czarów, odmłodniała o jakieś dwadzieścia lat i oto z przekornym uśmieszkiem na ślicznie
wykrojonych usteczkach obwieszcza mu milcząco tę zaplanowaną zmianę, oczekując pochwały za udanie spłatanego figla.
- Dobry wieczór panu. Tutaj
jest pańska kawka. Pani Jadzia
jest w łazience i robi się na bóstwo. No to ja już pójdę sobie wyrecytowała młoda kobieta,
odwróciła się na pięcie i tak samo
jak przedtem panią Jadzię, tak
teraz ją pochłonęła ciemna czeluść korytarza.
- Zaraz, zaraz, kim pani jest?
Jak ma pani na imię? - zawołał,
ale nie odpowiedziało mu nawet
echo.
Zaraz potem ukazała się pani
Jadzia z Żywcem w dłoni. To już
była jednak inna pani Jadzia. Ciało jej spowijała niebieska mgła
sukienki do kolan, której dół podobnie jak śmiało wykrojony dekolt wieńczyła biała koronka. Podejrzanie jeszcze mocniej niż
przedtem opalona twarz szczerzyła w zalotnym uśmiechu nieco przyduże, za to równiutkie
sztuczne zęby.
- No to niech pan coś o sobie
opowie, panie Andrzeju - zagaiła
rozmowę poklepując poufale po
ramieniu.
Opowiedział w kilku zdaniach
swoją wcale niezmyśloną historię. Jak to kilkanaście lat temu
przyleciał z żoną i dziećmi do
Kanady. Jak to na skutek zapracowania i w konsekwencji braku
czasu oddalili się od siebie, żeby
po kilkunastu latach beznadziejnego życia obok siebie podjąć
decyzję o rozwodzie. Opowiedział
krótko o swojej pracy w fabryce,
przemilczał swoje aktualne bezrobocie i fakt, że pracuje dla gazety polonijnej, za to pochwalił
się swoim hobby, jakim jest strzelanie sportowe do rzutków.
Ona przyznała się, że jest
wdową, że "jej" odszedł przed
dwoma laty, a ona żyje dostatnio
z jego emerytury oraz oszczędności, a dla rozrywki sprząta czasem jakiś domek. Razem z tą
dziewczyną, co to pan ją widział.
I niepytana tak się zapędziła, że
opowiedziała więcej o tej dziewczynie, niż o sobie.
Rafał nadstawił ucha. Dziewczyna nie była tak młoda, na jaką
wyglądała w momencie kiedy
podawała kawę. Miała już trzydzieści sześć lat i przed dwoma
laty przyleciała do Kanady na
łączenie rodzin. Jej mąż, a właściwie prawie były mąż, bo sprawa rozwodowa jest w toku, zwabił ją do Kanady i tutaj rozpoczęła się jej gehenna. Zmuszał do
ciężkiej pracy, ograniczał wydatki, nie dawał dobrego słowa, a
ostatnio doszło nawet do rękoczynów. No to biedactwo uciekło
od niego i wynajęło u niej pokój.
Pracuje ciężko przy sprzątaniu
domów i chodzi na język angielski. Chce pan, to ją tutaj zaprosimy na piwko. Chciał, więc rzeczywiście po nią poszła.
Tymczasem okazało się, że
Rafał nie był jedynym samotnym
mężczyzną, którego zainteresowało ogłoszenie pani Jadzi zamieszczone w Słowie. W tym samym czasie, kiedy pani Jadwiga
poszła po "biedactwo", na scenie
wydarzeń pojawił się pan Józef.
Z nieskrywanym wyrazem nieufności na pooranej, steranej
życiem twarzy przedstawił się
Rafałowi, siadł w fotelu i zamilkł.
Za to kiedy panie pojawiły się w
altance, zmienił się diametralnie.
Całowanie rączek, pytanie o zdrowie, o plany na wieczór, wyrażanie zachwytu - wszystko to dokonało niemałego zamieszania.
Rafał nie za bardzo odczuł nienawiść czy zazdrość z chwilą jego
pojawienia się. Pani Jadzia
wprawdzie wyglądała na zakłopotaną i nawet przeprosiła go za
pojawienie się konkurencji, a
Rafał wykazał odpowiednią dozę
udawanego oburzenia, lecz w głębi duszy ucieszył się. Bo sytuacja
wyglądała teraz bardziej przejrzyście, niż jeszcze przed chwilą.
Oto miłym zbiegiem okoliczności przy nakrytym pięknym białym obrusikiem stoliczku zamiast
trzech osób, siedziały teraz dwie
pary. A na jego blacie pojawiło
się bardzo dużo piwa, przydźwiganego z białego cargo-vana
przez domyślnego i zapobiegliwego pana Józefa, kontraktora
murarskiego.
Jak się rzekło, Rafał nie czuł
urazy do pana Józefa. Wręcz przeciwnie, dziękował mu w duchu
za pojawienie się, nawet za buraczane wdzięczenie się i nadskakiwanie gospodyni. Tymczasem
Beata, bo tak przedstawiła się
"biedna" dziewczyna, siedziała jak
na szpilkach. Polonijny dziennikarz zabawiał ją wprawdzie rozmową, ale ona co i rusz podnosiła
się i deklarowała chęć odejścia,
tłumacząc to pilną nauką słówek
angielskich na zapowiedzianą
jutro klasówkę. Kiedy gorąco,
może nawet nazbyt gorąco nalegał, żeby posiedziała z nim, kusił
piwem i papierosami, to w końcu
odpowiedziała, może nawet zbyt
obcesowo, za to całkiem szczerze, że przecież przyszedł na
randkę z panią Jadzią, a nie z nią.
Co z niego za mężczyzna, że nie
konkuruje, ba! - że nie walczy o
panią Jadzię z panem Józefem? droczyła się. Był bystrym obserwatorem więc zauważył, że młoda kobieta wypowiada te słowa z
przekąsem i z lekką drwiną.
Edek Wójciak
Ciąg dalszy za tydzień