22 - aimeiz.pl
Transkrypt
22 - aimeiz.pl
Odwróceni (historia nr 1.22 w serii książek Aimeiz, aimeiz.pl) – Królik schował się do nory – zgłosił porucznik Wilkinson w ruchomym centrum dowodzenia DARPA na przedmieściach Galina zrujnowanego wybuchem jądrowym w 2137 roku. Przed sobą miał w pełni interaktywną ścianę i raporty ze szpiegowskich dronów, za plecami znudzonego dowódcę operacji. – Kończmy to – rozkazał pułkownik Olgen Stanston. – Tak jest – zameldował Wilkinson. – Bastiony na pozycjach, jednostki przechodzą w tryb autonomiczny... – próbował raportować, ale oficer dowodzący wyszedł. Na zewnątrz dwustu żołnierzy, ubranych w czarne mundury, z białymi maskami na twarzach, wyczekiwało sygnału do ataku. Ustawieni w trzech szeregach, jak maszyny nieruchomo, anonimowi, nieludzcy, niezniszczalni, mieli do wykonania ostatnie zadanie na Ziemi: wyeliminować skoncentrowane w mieście siły odwróconych. Stanston przeszedł obojętnie przed zwartym szykiem nierozróżnialnych sylwetek i spojrzał na wzniesienie obok, gdzie cztery ogromne czołgi typu bastion rozsuwały stabilizatory i dumnie wznosiły rozłożyste platformy z kombinacją dział i wyrzutni. Były gotowe zasypać ruiny Galina setkami ton amunicji. Maskowane metalowe wieże rozbłysły jednocześnie, falami wstrząsów wzburzając martwą ziemię. Kanonada ognia na dwie sekundy zagłuszyła myśli dowódcy, a później pociągnęła jego wzrok szarymi smugami w stronę miasta, gdzie horyzont pękł łańcuchem eksplozji, wypluwając ogromną, pędzącą ku niebu płomienną kulę. Kilka sekund później powiew ciepła pogłaskał pułkownika po policzkach. Siły specjalne ruszyły równą ścianą do przodu, jak rój pszczół zrywając się do lotu. Od tego momentu ich działaniami kierował już tylko system HIVE. Obecna w mundurach, autonomiczna sztuczna inteligencja prowadziła każdego żołnierza odrębnie, wykorzystując jedynie założenia misji, cel, na bieżąco zbierane z otoczenia informacje i przewidując ruchy pozostałych jednostek biorących udział w akcji. W ten sposób asertywne algorytmy pozwalały współdziałać zespołowi bez konieczności utrzymywania jakiejkolwiek komunikacji. Tym samym niwelowały do zera ryzyko cyberataków. Osobowości SI były indywidualnie programowane przed każdą akcją, otrzymując inną kombinację tendencji agresywnych, defensywnych, wspierających i zwiadowczych, dzięki czemu rój zachowywał absolutną nieprzewidywalność. Wymiana informacji została ograniczona do archaicznego wyświetlacza tekstowego, całkowicie odciętego od reszty munduru i w zasadzie zbędnego, bo system sprawdzał się doskonale, zwłaszcza w tak dużych operacjach jak ta. Samodzielni, ale sprzężeni wspólnym celem, żołnierze wbiegli do miasta, łamiąc szyk i niczym woda strumieniami przenikając gęsto zasiane ruiny. Dziś Stanston tylko obserwował ich działania z daleka, ubrany w gruby, czarny płaszcz do ziemi, którego nie zapiął, choć mróz ciął parszywie. Z twarzy wiecznie nieprzejęty, z bladobłękitnych oczu obojętny, od lat już nie przełamał uśmiechu, usypiając mimikę razem z wszelką ekspresją emocji. Był drugi stycznia 2156 roku, tydzień po przewidywanym końcu świata. Zamiast zagłady ludzie doświadczyli jednak niezwykłego widoku samopożerającego się Słońca, które teraz straszyło na niebie ognistym kręgiem skrywającym niezrozumiałą, gigantyczną otchłań wsysającą powoli wszystkie planety. – Powinniśmy zrzucić tu drugą bombę jądrową – odezwał się generał Pontel, stając obok pułkownika. – Co tu robisz? – zapytał Stanston. – Przyleciałem upewnić się, że mój ulubiony dowódca sił specjalnych znajdzie dla siebie miejsce we Flocie – otwarcie zażartował mężczyzna. Miał sześćdziesiąt cztery lata, o dwa więcej niż Olgen, i proste poczucie humoru. Za jego plecami helikopter wojskowy wygaszał właśnie silniki. – Mój samolot czeka na starym lądowisku parę kilometrów stąd. Musiałem zostawić trzecią część sił do jego ochrony – raportował Stanston. – A jak port w Dorsan? – Ciężko, nikt już nie panuje nad tym burdelem. Ostatnie siły porządkowe zdezerterowały, ale port jest jeszcze bezpieczny. Musieliśmy zagwarantować ochronie okręty, żeby łaskawie zechcieli wykonywać rozkazy. Banda zdradliwych psów – generał przeklinał pejzaż zdewastowanego miasta. – Teraz każdy walczy o swoje. A jak dowództwo? Miałeś z nimi kontakt? – Odpisali mi, że mamy kontynuować ewakuację. – I to wszystko? – Wszystko – powtórzył generał. Przeczyścił gardło serią odchrząknięć, a potem splunął na śmiercią przesiąkniętą i mrozem skutą ziemię. – Tych terrorystów też moglibyśmy zostawić na tej gównianej planecie. Cholerne psy, niech płoną w Słońcu – rzucił z nienawiścią, zaglądając w komunikator na ręce pułkownika, gdzie prostymi komendami żołnierze zgłaszali swoje postępy. – Nie dam im tej satysfakcji. – Ha! Jak zawsze zawzięty i nieugięty! – zauważył Pontel i poklepał po plecach przyjaciela, wyginając usilnie usta w prowizoryczny uśmiech. – Jak wyczyścisz miasto, będę cię potrzebował w porcie – dodał, w jednej chwili burząc fasadę komizmu. – Jest aż tak źle? – Źle – mruknął generał. – Byli żołnierze DARPA, których nie objął plan ewakuacji, dołączyli do buntowników – mówił zapatrzony w dal. – Są uzbrojeni i znają port od wewnątrz. Boję się sabotażu, a nie dotarliśmy nawet do trzydziestu procent osób z listy. Mnóstwo z nich po prostu zniknęło albo zaginęło, pewnie sporo nie żyje. Większość sił musiałem skupić na ich poszukiwaniu, ale to istna dżungla. Nie wiadomo komu ufać. Teraz wszyscy są przeciwko wszystkim – relacjonował coraz posępnej i mroczniej, odsłaniając nieudolnie przykryte humorem przerażenie. – Czyli jest źle – potwierdził ze znudzeniem wypisanym na twarzy Stanston. – Jest źle. Rząd się rozpadł, a po śmierci Andersa nie ma komu dowodzić. Wszędzie pełno zdrajców. Sam o mało nie dostałem dziś nożem. – A Słońce? – Nikt nic nie wie! – zawył poirytowany Pontel. – Naukowcy nie takiego końca się spodziewali i teraz siedzą cicho – opowiadał, kiwając z zażenowania na boki głową i przy okazji rozciągając skurczem zaciśnięty kark. – Jak dla mnie to banda debili. Przez pięćdziesiąt lat wciskali nam bzdurne teorie o wybuchu Słońca, a teraz, gdy gwiazda zamieniła się w cholerny gigantyczny krąg olimpijski, milczą. To ich powinien ten motłoch na ulicach ścigać, nie nas. My tylko próbowaliśmy trzymać porządek, prawda? – zapytał z żebrzącym o litość spojrzeniem. – Nie wiem. Dla mnie cały Wielki Plan to jedno wielkie kłamstwo – stwierdził Stanston, wyciągnął spod płaszcza białą maskę sił specjalnych i przyłożył ją do twarzy, by skorzystać z funkcji powiększania obrazu. – Podobno przyciąganie kręgu jest nienaturalnie silne i wciąż rośnie – mówił, podążając wzrokiem za linią frontu w mieście. – Podobno – rzekł generał i cicho parsknął śmiechem, wypuszczając na mróz mgiełkę skumulowanego strachu. – Może po prostu tak nam było pisane, żebyśmy wszyscy tu sczeźli? – retorycznie zapytał ruiny Galina. – Próbowałem skontaktować się z innymi portami – kontynuował – ale te cholerne promieniowanie Słońca powaliło całą długodystansową komunikację. Ostatni komunikat miałem z portu w Welmond, gdzie terroryści zinfiltrowali bazę i wysadzili w powietrze cały ośrodek dowódczy. Od paru dni jest cisza, więc myślę, że już po nich. – To pewne? – zapytał Stanston, opuszczając maskę. – Teraz nic nie jest pewne, ale słyszałem plotki, że terroryści publicznie rozstrzelali wszystkich żołnierzy w środku. Tak, dla przykładu, i do tego zrobili to rękami dzieci – ciągnął z odrazą generał. – Cholerne małpy – dodał, zaciskając zęby ze złości, mrozu i strachu. Przerażenie przenikało go jednak bardziej niż chłód zimy, a przecież razem z pułkownikiem brali udział w niejednej bitwie, byli ranni co najmniej pięć razy każdy, a Pontel spędził tydzień w rękach terrorystów, torturowany i poniżany. Wszystko to znosił bez skrzywienia na twarzy, dumnie i dzielnie, jak człowiek ze stali, ale teraz drżał zlękniony, pokazując, że nie ma rzeczy straszniejszej ponad sprawiedliwość tłumu w okresie rozpadu struktur wojskowych. Stanston to zauważył, ale przemilczał w imię ich długoletniej znajomości. – To było kiedyś piękne miasto – stwierdził generał, uciekając od tematu. – Była w nim fajna restauracyjka z doskonałym makaronem. – Pokazał rejon, w którym się znajdowała. – Tam gdzieś. Nie pamiętam już nazwy, ale cholera jasna, robili przepyszną lasagne – dodał, szukając we wspomnieniach pocieszenia. – Szkoda, że zrzucili tu niepotrzebnie bombę. – Nie zrzucili – poprawił go pułkownik. Przez maskę spokojnie kontrolował działania wojenne, które zalewały ogniem kolejne dzielnice i jak pożar zostawiały za sobą tylko zgliszcza i wyłożone martwymi ciałami ulice. – To jeden oficer doprowadził do wybuchu – tłumaczył. – Nic o tym nie słyszałem. – To był efekt nieudanego eksperymentu ze sterowaniem myślami. – Poważnie? – nie dowierzał generał. – Ciekawe. Może dlatego wkrótce po tym wprowadzono bezwzględny zakaz stosowania tej technologii. Poważnie, to jeden człowiek wysadził moje ulubione miasto? – dopytywał. – Nie znam szczegółów, ale podobno dzięki tej technologii był w stanie pominąć wszelkie zabezpieczenia. – Kurde – mruknął Pontel i ucichł na widok ogromnej eksplozji w mieście. Trwała regularna bitwa, w której odwróceni nie mieli żadnych szans, bo ich szeregi zapełniali młodzi uciekinierzy z hal, przestępcy lub bezdomni. Słabo uzbrojeni, bez wyszkolenia i charyzmy do walki próbowali przetrwać jeszcze jeden dzień. Nie było dla nich miejsca we Flocie, nie zostało też wiele na Ziemi, dlatego skupieni w Galinie, gdzie wysokie promieniowanie odstraszało obcych, oddawali swój los w ręce Donavana Kastrimo, ich przywódcy, który obiecał im ostatni front i wyzwolenie w ten czy inny sposób. Gdy 25 grudnia 2155 roku Słońce przybrało nową formę, ewakuacja ludności Ziemi trwała już od miesiąca. Wtedy też rzesze pracowników hal uświadomiły sobie, że okrętów jest niewiele i tylko garstka wybranych znajdzie ocalenie na ich pokładach. Z ośmiu tysięcy stu skończonych statków sześć tysięcy przeznaczono dla ludzi, a średnia pojemność jednostki wynosiła osiem tysięcy pasażerów, co dawało czterdzieści osiem milionów miejsc. Choć edukacja już dawno przestała istnieć, nietrudno było oszacować szanse na bilet w kosmos. W jednej chwili misterny plan ewakuacji runął, a hale i miasta opanowały zamieszki, do których po kilku dniach dołączyli żołnierze DARPA oznaczeni na listach priorytetów jako zbędni. W pierwszej kolejności wynoszono na orbitę najważniejsze osobistości, osoby wykształcone, młode i z wybranymi umiejętnościami, a wszystko zgodnie z listą priorytetów nadzorcy ds. dystrybucji zasobów ludzkich, Silli Sereday. Jednak już po paru tygodniach okazało się, że na pokłady trafiają przypadkowe osoby, bo brak komunikacji, korupcja, chęć ratowania bliskich multiplikowały chaos do granic kompletnej anarchii. Fala morderstw i kradzieży tożsamości zalała miasta, a ci, którzy wcześniej gnębili robotników w halach, ginęli w publicznych egzekucjach lub znikali bez śladu. Na ulicach krew płynęła strumieniami i nikt nie był w stanie tego powstrzymać, bo lojalne jednostki DARPA, przekupione gwarancją miejsca we Flocie, zawęziły szeregi wokół dwudziestu jeden portów ewakuacyjnych, siłą blokując dostępu gigantycznym pielgrzymkom ludności. – Uciekaj! – krzyknął młody chłopak na widok toczącego się po ziemi granatu termicznego. Chwilę później zginął w bezdźwięcznym blasku wybuchu, razem z przyjaciółmi, których próbował ostrzec. Kolejne ruiny spoczęły ciszą, wyścielone martwymi ciałami, a na ulicach wciąż walczący odwróceni przywoływali śmierć, strzelając na oślep z archaicznej broni palnej i w odpowiedzi sprowadzając na siebie serie zabójczych impulsów. Arsenał na wyposażeniu wojska zabijał od razu, bez rozgłosu, spektakularnych wybuchów i patetycznych scen. Był maksymalnie efektywny, nie niszczył struktur i do zera równał szanse na przetrwanie, w jednej chwili powalając pełne życia ciała mężczyzn, jak porzucone przez mistrza teatralne lalki. Odwróceni chowali się w wypalonych jądrowym piekłem budynkach i ginęli w złudnym poczuciu bezpieczeństwa, osaczani przez wzmocnionych biomechanizmami żołnierzy, którzy błyskawicznie czyścili pomieszczenia. W odpowiedzi rebelianci wystrzeliwali rakiety i detonowali ładunki wybuchowe, równając z ziemią kolejne konstrukcje i zamieniając je w grobowce dla poległych towarzyszy. Helin biegł zasypaną gruzami ulicą, a za nim podążało kilkunastu jego ludzi. Nie odwracali się, nie marnowali czasu, by strzelać, po prostu uciekali wsłuchani w krótkie, nagle urywane serie z karabinów, po których w innym miejscu rozbrzmiewały następne, tak samo dławione raptowną ciszą. – Kastrimo jest w bloku D! Tam się z nim spotkamy! – zawołał Helin, nie zwalniając tempa. – Szybciej, szybciej! – poganiał i przeskakiwał ogromne betonowe bloki niegdyś tu stojących domków. W rękach kurczowo trzymał karabin i choć wiedział, że jest bezużyteczny, nie mógł go wyrzucić, bo bez niego bieg byłby tchórzliwą ucieczką. A przecież godna śmierć jest lepsza niż niegodne przetrwanie. – Na dziewiątej! – krzyknął mężczyzna z lewej i padł, szurając martwym ciałem po ziemi. Za nim seriami ginęli jego przyjaciele. Tylko nieliczni zdołali się ocalić, a wśród nich Helin, instynktownie wskakując pod wolno stojącą ścianę kruszoną uderzeniami niewidzialnych impulsów. Zanim złapał oddech, potężna eksplozja pchnęła mur na jego głowę, ruszył więc sprintem przed siebie i strzelał na boki, zagłuszając własny krzyk. – Tutaj! – zawołał ktoś z małej, ciemnej dziury u podstawy jeszcze stojącego budynku. Helin gnał za głosem towarzyszy, poganiany dźwiękami upadających ciał, tak wyrazistymi i łatwymi do rozpoznania. Kolejne wybuchy dodawały mu skrzydeł, wyrzucając w powietrze i miotając na środek ulicy, gdzie słyszał już tylko skwierczenie poparzonej na plecach skóry. Ogłuszony podniósł wzrok i biernie patrzył na kolejno usypianych impulsami kolegów. Nie potrafił wstać, nie odróżniał góry od dołu, w ustach miał betonowy pył, który wpadał do płuc, wywołując okropny kaszel. Obrócił się na bok i poczuł szarpnięcie. Ktoś ściągał go z ulicy do rowu, więc na chwilę bezpieczny mógł złapać oddech i strząsnąć zamroczenie. – Masz połączenie z Kastrimo?! – krzyknął do nastoletniego chłopaka, który okopał się tuż obok. – Nie, zakłócają nam łączność. – Co?! – ryczał Helin, próbując przekrzyczeć dzwonienie w uszach. – Nie mam! – powtórzył dzieciak, skulony w swoim małym sanktuarium między metalową belką nośną a podwoziem spalonego auta. W rzeczywistości wcale nie było tak głośno. Hałas generowały głównie granaty burzące i rakiety wystrzeliwane przez odwróconych w nadziei, że zdołają losowymi detonacjami powstrzymać siły DARPA lub przynajmniej kupić sobie czas na ucieczkę. – Idziemy do bloku D! Przegrupujemy się! – Helin wydawał kolejne rozkazy. – Chcesz iść? – Tak, pomóż mi wstać – poprosił, miotając się jak ryba. Nie miał jednak na to siły i z jękiem poirytowania spojrzał na swoje nogi, nagle wypuszczając cieniutki pisk przerażenia. Lewa kończyna od kolana w dół nie istniała, prawa porwana i wykręcona wisiała na skórze, a zakrwawione kości wystawały mu z uda jak pręty z betonowego bloku. Gdy tylko napełnił powietrzem płuca, krzyknął z całych sił, a potem zaklął wiązkami, próbując na rękach odsunąć się od tego obrzydliwego widoku, ciągnąc go jednak za sobą. – Nie ruszaj się – powiedział ktoś nad nim. – Zawiążę, żeby tak nie krwawiło – dodał kojącym głosem osoby, która wie, co robi. Upadł, przykrywając Helina swoim ciałem, jak kocem. – Helin Wistros? – padło pytanie. – Giń! – zawył Helin i próbował podnieść do góry karabin jakimś cudem wciąż zaciśnięty w dłoni. Potężny kopniak wytrącił mu go z ręki. – Helin Wistros? – ponownie padło pytanie, tym razem głośniej, groźniej, agresywniej. – Tak... – mruknął zrezygnowany. – To ja – dodał, opadając z sił. Mglistym wzrokiem patrzył na chłopaka obok, który wciąż tkwił skulony w swoim sanktuarium, zwinięty w kłębek i martwy. – Nie zabijajcie ich już. Nie musicie – dodał gasnącym głosem. – My i tak umrzemy. – Takie rozkazy – przyznał mężczyzna w białej masce, lśniąc nią nad głową Helina jak księżyc w szary jesienny poranek, spowity chmurami mozolnie drepczącymi niczym stado zsynchronizowanych baranów podążających na ubój. – Odpływa nam. Dajcie supresory – powiedział do kogoś. – Nie umieraj, jeszcze nie czas – dodał w stronę Helina i wstrzyknął mu coś w ramię, prawie natychmiast zabierając mu świadomość. Ostatni z rebeliantów zabarykadowali się pośród zgliszczy starej szkoły, między popękanymi ścianami i pod rozsypanym dachem, przez który do środka wlewało się szare dżdżyste niebo, pokrywając trupią sinizną ich twarze. Rozstawieni pod oknami wyglądali na zewnątrz i nasłuchiwali odległych wybuchów oznaczających coraz ciaśniej zaciśnięty krąg obławy. Ich wieloletni lider, Kastrimo, siedział w środku holu wejściowego na jednej z kamiennych, zdobionych kolumn, która niegdyś podpierała sufit, a teraz skruszona leżała obok swych wciąż trwających na posterunku braci. W lewej ręce trzymał karabin, a drugą podpierał brodę oparty łokciem o kolano. Znudzony zerkał co chwilę zblazowanym wzrokiem na przygotowania do ostatniej walki i czekał na coś, co powinno było już dawno nastąpić. Nosił spodnie moro i wojskową kamizelkę, a długie, tłuste włosy związał z tyłu zieloną gumką. Dawno temu budowany wizerunek rewolucjonisty dziś przylgnął do niego przyzwyczajeniem oraz swędem brudu. Nieogolony, nieumyty, nie dbał już o nic. Patrzył tylko na wielkie, drewniane i zmaltretowane czasem drzwi naprzeciwko i dłubał uporczywie językiem między zębami, w których najwidoczniej coś mu utknęło. – Będziemy walczyć? – zapytał go dzieciak z plastikowym kaskiem rowerowym na głowie i karabinem większym od siebie. Kastrimo opuścił powoli wzrok, szukając u swoich stóp źródła chłopięcego głosu. – A co innego możemy? – zapytał, wciąż ze znudzenia podpierając dłonią brodę. – Możemy uciec kanałami. Na pewno nie wiedzą... – A dokąd? – Do portu, do okrętu. – Przejęli nasz okręt – wyjęczał Kastrimo. – To gdziekolwiek! – Gdziekolwiek dokąd? – chłodno zapytał lider. Podniósł się i balansował ostrożnie na kamiennym bloku, jak posąg wyrastając nad chłopakiem. – Jak ci na imię? – zapytał. – Rubin Rodos. – Rodos – podkreślił z szacunkiem Kastrimo. – Posłuchaj – powiedział i podniósł karabin, opierając go na ramieniu tak, że lufą celował w otwarte nad głową niebo. – Walczyliśmy z nimi dzielnie, walczyliśmy dobrze, tam na przedmieściach daliśmy im piekło! – ryknął i parsknął śmiechem. – Co? – pisnął chłopak i wtulił swoją broń w dudniącą przerażeniem pierś. – Brakuje ci trzydziestu pięciu lat, żeby zrozumieć. – Ale... – Dziś umrzemy – stwierdził demonicznym głosem Kastrimo i szeroko otworzył oczy, by jeszcze bardziej nastraszyć chłopaka. – Ty też, i jeśli myślisz, że będzie to bohaterska śmierć albo że czeka cię po niej jakaś nagroda, to, kurwa, jesteś debilem. Będziesz gnił w ziemi, aż spłoniesz w Słońcu – dodał, miażdżąc go cieniem swojej sylwetki i groźbą wypluwanych słów. Dzieciak rozdziawił usta, zrobił krok w tył, kolejny, upuścił broń, zawrócił i wybiegł na zewnątrz przez uchylone drzwi budynku. Gdy zniknął z oczu odwróconym, Kastrimo wybuchnął szaleńczym śmiechem, skupiając na sobie uwagę wszystkich w środku. – Słuchajcie! – krzyknął. – Nie wyjdziecie stąd żywi, to chyba wszyscy wiecie. Byliście trupami, gdy przystąpiliście do odwróconych lub nawet wcześniej! Jeśli nie żołnierze DARPA, to Słońce was dobije. Tak czy inaczej już po was i nie wiem jak wy, ale ja wolę zginąć w walce i nie myślcie, że macie jakiś wybór. DARPA nie pozwoli nikomu z was wyjść stąd na własnych nogach, więc albo dacie się ubić, jak robotnicy w hali, albo padniecie w walce. Co nie zmienia faktu, że nikt już was nigdy nie wspomni – skończył i usiadł z powrotem na kamiennym bloku. Wyciągnął z kieszeni kamizelki batonika i zjadł go w całości, połykając niemal bez gryzienia. – Zamknijcie drzwi. Nikt więcej nie przyjdzie – powiedział zmęczony przemówieniem, które wydawało mu się równie konieczne i zbędne. Ściany zadrżały pobliskim wybuchem, a pomieszczenie napęczniało nastrojem wyczekiwania i ciszą tak gęstą, że można było dostrzec mijające sekundy w powietrzu. – Zaraz tu będą – wyszeptał Kastrimo, podnosząc broń, a gdy wszyscy wyglądali na zewnątrz przez wyrwy w ścianach i wybite okna, wybuchnął śmiechem. Nad jego głową wirował mały, czarny, cicho lewitujący obiekt. – No tak, zapomniałem wam powiedzieć – oznajmił, pstrykając palcami w nagłym olśnieniu. – Przez cały ten czas byłem zdrajcą – przyznał i rozłożył ręce, jakby nic się nie stało, ale nikt już nie zdążył zareagować. Kilkadziesiąt ciał legło bezwładnie na ziemię w zsynchronizowanym akcie umierania. Kastrimo westchnął, wciąż żywy i rozczarowany mało atrakcyjnym zakończeniem długiej, przestępczej kariery i nawet nie drgnął, gdy wybuch wysadził drzwi budynku. Opadający dym odsłonił sylwetkę mężczyzny w długim, czarnym płaszczu. – Kastrimo? – zapytał Stanston. – Stanston? – odpowiedział Kastrimo, rozwiewając sprzed twarzy eksplozją wzniecony kurz. – Już po wszystkim? Wyczyściłeś miasto? – Miasto jest czyste – potwierdził pułkownik, rozglądając się po pomieszczeniu. – Nie sądziłem, że będziemy mieli jeszcze okazję wykorzystać tę broń – rzekł wpatrzony w trupie lice, na których na zawsze już zamrożone widniały wyrazy zaskoczenia. – Nie wiedzieli nawet, co ich zabiło. – Niewiedza ich zabiła. Byli ślepi na prawdę – zażartował Kastrimo. – Byli głupi, a ty byłeś ich królem. – Taki był plan. Anders naprawdę nie żyje? – Nie żyje. – Kurwa! – zawył Kastrimo i cisnął bronią w ziemię. – Tyle pracy, tyle wysiłku, poświęcenia, ja pierdolę – zaklął, chodząc wzdłuż kolumny, na której czuł się jak na scenie. – Kurwa mać – powtórzył gniewnie rozczarowany. – Stworzyłem całą tę organizację, by ją teraz wybić i nic z tego nie mieć? Trzydzieści lat walczyłem z wami... – Dla nas – poprawił go Stanston. – Dla was, dla Andersa, dla ludzkości, nieważne, kurwa. Po chuj mu zaufałem? – Kastrimo zapytał pułkownika, który obojętnie, z rękami w kieszeniach, wysłuchiwał bogatej w niewerbalną ekspresję przemowy. – Byłem młody i głupi, a Anders powiedział mi wtedy: „Żeby naprawić świat, trzeba go najpierw zniszczyć”. Ja w to wierzyłem, tak jak w słowa Demastosa. Kurwa, ale ja byłem głupi, ale chuj, zgodziłem się i nie było już odwrotu. – I dlatego przez kolejne trzydzieści lat zabijałeś i terroryzowałeś ludzi – stwierdził Stanston zasłuchany w opowieść, która nie robiła na nim żadnego wrażenia. – Robiłem to, co Anders i ty. Kurwa, moje ataki to nic w porównaniu z tym, co robiliście w obozach transferowych. Swoją drogą sprytnie to rozwiązaliście. Zbędnych robotników prowadziliście na rzeź jak bydło do ubojni. Ja zabijałem w walce i to tych, którzy na to zasługiwali. – Zabijałeś wszystkich, przecież wiem, jaki był plan. – Nikt nie jest bez winy – rzekł z pewnością proroka Kastrimo. – A tych niewinnych, których zabiłem, to było mi bardzo żal – dodał z prześmiewczym poczuciem humoru. – Właśnie dlatego Anders cię wybrał. Zabijanie masz we krwi. – Tak jak ty. – Nie porównuj nas – zastrzegał Stanston. – Dlaczego? Oboje chcieliśmy uratować świat! Czy nie? – Nie wiem, czego chciałeś, ale to nie ma znaczenia, bo plan jest skończony, a odwróceni nie istnieją. – Oklaski, kurtyna, zmieniamy planetę i zaczynamy od nowa? – pytał Kastrimo, wędrując dumnymi krokami po swojej kamiennej scenie. – Myślisz, że jak ludzie zmienią planetę, to o wszystkim zapomną? Zaczną się kochać i traktować z szacunkiem po tylu latach mordowania i ogłupiania? – szukał odpowiedzi w twarzach martwej widowni. – Plan może upadł, ale jego konsekwencje będą się ciągnąć za nami jak smród do następnego cyklu. Gwarantuję ci, że na nowej planecie ludzie zaczną walczyć o to, co na niej znajdą, o ziemię, wodę, kawałek lasu, nieważne. Bo mamy to we krwi, wiesz nienawiść, to dlatego woleliśmy zarzynać się zamiast budować Flotę. To dlatego teraz wszędzie wszyscy szukają głów do urwania i tak będzie dalej do dnia, w którym Knossos się w końcu znudzą i wytną wszystko w pizdu, a Anders będzie się śmiał zza grobu. Kurwa, na co on w ogóle zmarł? – zapytał, przerywając wzniosłą przemowę. – Na zamach – mruknął Stanston, wciąż cierpliwie znosząc makabryczne przedstawienie. – Może nie umarł? Może teraz z tymi synogistami działa? Wspominał, że ma co do nich jakieś plany – sugerował Kastrimo. – Ich też chcesz wybić, jak nas? – Nie dostaliśmy takich rozkazów. – To kto w zasadzie teraz wydaje rozkazy? – Dowództwo Floty – wyjaśnił Stanston. – Dowództwo Floty? No tak. Ci to dopiero zadbali o swoje interesy. W sumie to wojsko najlepiej wyszło na całym tym burdelu, co? – Kastrimo próbował pobudzić oficera do dyskusji. – Złapaliście w końcu Wistrosa? – zmienił temat. – Mamy go. Jest ciężko ranny, ale może mówić. – A te dwie babeczki? – Które? – Kurwa – po raz wtóry zaklął Kastrimo i zeskoczył z piedestału, by stanąć naprzeciw pułkownika. – No te, od których Helin dowiedział się o Knossos. Zapomniałeś? – Nie dałeś nam prawie żadnych o nich informacji. – Wysyłałem wam cynk, że jedna z nich to córka Lybnitza. Kojarzysz? – Oczywiście, że kojarzę, a cynku nie dostałem – odpowiedział Stanston, nie tracąc nic ze swojej indyferencji. – To jak wy przechwytujecie wiadomości? – zapytał Kastrimo i cyknął z poirytowania językiem. – W każdym razie złapcie te dwie kobitki, bo one mogę wiedzieć więcej o legendzie Wistros. Myślisz, że dlatego wybili cały ich ród? – znów zmienił temat. – Nie dlatego. – A dlaczego? – dopytywał lider odwróconych, co chwilę zerkając pod płaszcz pułkownika. – Co dlaczego? – kontrował jego ciekawość Stanston. – No dlaczego wybili Wistrosów? – A dlaczego chcesz wiedzieć? – nie dawał za wygraną pułkownik, niewzruszenie znosząc nachalność Kastrimo, który prawie wsadzał mu nos pod płaszcz. – Czego tak szukasz? – zapytał. – Ja? – dowódca rebeliantów udawał zdziwienie. – Nic w sumie – stwierdził, wzruszając ramionami – ale widzę, że włożyłeś już mundur Floty. Pasuje? – Pasuje. – Podobno ten gość, który go zaprojektował, umieścił w nim zabójczego wirusa. Takiego, co potrafi ugotować w tobie krew jak zupę – opowiadał z morderczym uśmiechem Kastrimo, ale Stanston nie reagował. – Nie boisz się? – próbował wzbudzić w nim strach. – A gdybym ci powiedział, że współpracuję z kimś, kto wpiął się w ten system? Z kimś, kto za chwilę wypróbuje go na tobie i wszystkich twoich żołnierzach? – Mówisz o Karasie? – Skąd go znasz? – To ja jestem Karas. Kastrimo otworzył usta, a jego cera, jak skóra kameleona, natychmiast pobladła. Jednym słowem zamieniony w skałę upadł na kolana, a potem runął na ziemię, dołączając do swoich ludzi z wymalowanym na twarzy wiecznym zaskoczeniem. Helin obudził się w szpitalnej sali otoczony pustką białych brudnych ścian i przykryty grubą śnieżną pościelą. Od dawna opuszczone pomieszczenie śmierdziało stęchlizną, która wzmagała w nim pragnienie ucieczki i powrotu na pole walki, ale wiszący w rogu sali czarny płaszcz hamował te zapędy wyraźnym sygnałem, że trafił w ręce sił DARPA. Poza tym upiorne przeczucie zabraniało mu zajrzeć pod kołdrę. Nie czuł nóg, tak jak w ogóle bólu, nawet zmęczenia ani smutku czy też innej emocji zazwyczaj towarzyszącej ciężko rannemu mężczyźnie. Silne leki tłumiły w nim wszystko od fizycznych bodźców, po jasność umysłu, dlatego bez oporów odpłynął spojrzeniem za okno, gdzie tafla przeistoczonego niedawno Słońca ziała otchłanią. Otaczał ją pierścień ognia, czterokrotnie większy od pierwotnej gwiazdy, lecz wciąż karmiący Ziemię życiodajnym światłem. Temu porażającemu widokowi towarzyszyły stłumione dystansem dźwięki wystrzałów, krzyków i wybuchów, które nie pasowały do odgłosów bitwy w Galinie. Tutaj hałas był bardziej chaotyczny, przypadkowy, sugerujący walkę zupełnie nieprzygotowanych stron, ale to nie miało znaczenia. Helin czekał już tylko na przesłuchanie, wyrok, egzekucję i święty spokój. Zadręczony otępiałym swędem w nodze, którą zapewne dawno stracił, tkwił nieruchomo i kumulował w głowie strach przed najmniejszym drgnięciem, bezskutecznie odganiając myśli od krawędzi kołdry. Nie znał godziny, dnia, miejsca swojego pobytu, więc słoneczna aureola była jedynym dla niego punktem odniesienia i ostatnim w sercu źródłem otuchy. – Nie śpisz już? – zapytał Stanston u progu pomieszczenia z kubkiem w jednej ręce i jakąś książką w drugiej. – To dobrze – dodał i usiadł między łóżkiem a oknem na przygotowanym wcześniej krześle. Zapach świeżej kawy rozpędził na chwilę smród stęchlizny. – Dlaczego jeszcze żyję? – zapytał Helin. – Bo wybuch urwał ci tylko nogi – odpowiedział pułkownik, powagą parząc mocniej niż wrzątek. – Nie zamierzam cię przesłuchiwać i nie mam też żadnych rozkazów co do twojej osoby – powiedział, kładąc przyniesioną ze sobą książkę na stoliku obok. Jej okładka była ręcznie podpisana inicjałami S.S. – Czyli mogę iść? – Wątpię, byś przetrwał pięć minut na zewnątrz. – A co jest na zewnątrz? – Rebelia – zwięźle rzekł Stanston i wziął łyk gorącej kawy. – W takim razie, dlaczego jeszcze żyję? – Bo świat pogrążył się w chaosie, ludzie zwariowali i nikt już tu nie dowodzi. – Rozumiem. Gdzie jestem? – W Dorsan. To szpital wojskowy w obrębie portu, a te odgłosy – mówił pułkownik, odchylając się w stronę okna – to ludzie próbujący wtargnąć do stacji okrętów – wyjaśnił, łykając ostrożnie kawę. – W końcu do nich dotarło – stwierdził z rozgoryczeniem Helin. – Szkoda, że dopiero teraz, kiedy nie ma sensu już walczyć. Żałosne – mruknął pod nosem. – To prawda. – To dlaczego jeszcze żyję? – Bo mam parę pytań – przyznał Stanston i łyknął kawy, przez przypadek głośno siorbiąc. – Wiesz o nich, prawda? – powiedział z tradycyjnie sobie przypisaną oszczędnością entuzjazmu. – O nich? – O Knossos. – A tak, o nich – powtórzył Helin i zaśmiał się zwyrodniale, jakby wiązał z tą nazwą tylko sprośne historie. – Co chciałbyś o nich wiedzieć? – Wszystko – odparł pułkownik i znów zbliżył kubek do ust. – Mógłbyś nie siorbać? – Proszę? – Czy mógłbyś przestać siorbać? – ponowił prośbę Helin, usilnie próbując wzrokiem skruszyć naczynie swoich tortur. – Taki dźwięk mnie bardzo irytuje, bardzo. Tak bardzo, że mam ochotę wstać i skopać ci tyłek – powiedział z przekonaniem, że byłby w stanie zrealizować tę groźbę. Stanston drgnął minimalnie brwią, zawiesił na chwilę myśl w kawie, a potem odstawił kubek na stolik obok książki. – Nie ma sprawy – powiedział z rzadko spotykanym zrozumieniem. – Knossos? – Niewiele o nich wiem. Tylko tyle, że istnieją i chcą nas zniszczyć. – Jestem pewny, że to nie wszystko – zachęcał pułkownik, kryjąc w błysku przesiąkniętego bezwzględną lojalnością spojrzenia ukrytą wiadomość, której treść popłynęła z oczu do oczu w krótkiej chwili wspólnego siebie zrozumienia. „Jestem z tobą” – zdawał się myśleć. „Wiem dokładnie co czujesz, czym gardzisz, czego nienawidzisz, czym się brzydzisz, ale bez obaw. Jestem po twojej stronie” – przemycał w zastygłych konturach despotycznej i wynaturzonej twarzy. – Opowiem, jeśli ty opowiesz pierwszy – zaproponował Helin, widząc w nim przyjaciela, błędnie losem wrzuconego w szeregi wroga. – Opowiem, ale najpierw ty – negocjował Stanston. – Masz moje słowo oficera – dodał z niezmiennie poważnym wyrazem twarzy, która nie znała kłamstwa. Czekał cierpliwie na decyzję idealnie wtopiony w kadr okna i zarys budynków na zewnątrz. Tak jak one, był obojętny wobec wyżartej w niebie wyrwy Słońca. – Niech ci będzie – ustąpił Helin, nie widząc dla siebie innego wyjścia. Cała ta szarada, w surrealistycznej scenerii i przy odgłosach toczących się w oddali zamieszek, w gruncie rzeczy była walką o przetrwanie, zabójczym pojedynkiem i konfrontacją zażartych od lat przeciwników. – Opowiem – rzekł, bo mimo wszystko czuł, że za linią barykady ciałami wzniesionej spotkał kogoś, kto darzy go szacunkiem i dobrze rozumie. – Moja rodzina nie była zwykłą rodziną – zaczął opowieść, próbując zapomnieć o pełznącym po udach wzdłuż tułowia świerzbieniu. – Oni ukrywali prawdę o Knossos przez setki lat. A wszystko zaczęło się od tego, że gdzieś w XV wieku znaleźli pozaziemskie przedmioty. Jakiś zamknięty kielich i coś jeszcze, nie wiem co, bo sam znam tylko szczątki tej opowieści. Oni te przedmioty ukryli i wierzyli, że dzięki nim ocalą świat czy coś takiego. Mój daleki wujek, Daim Wistros, miał podobno przekazać Knossos te rzeczy w odpowiednim dniu i miejscu, żeby kupić nasze ocalenie. To Knossos zamienili Słońce w to, co widać za oknem, i w sumie nie wiem, czy ostatecznie Daim przekazał im ten kielich. – Brzmi jak bajka – boleśnie skrytykował jego opowieść Stanston – większa nawet od tej Andersa. – Możliwe. To tylko legenda. – A te dwie kobiety? – Które? – zapytał Helin i szybko zrezygnował z ignoranckiej postawy pokonany nieprzejednaną nicością w spojrzeniu swojego oprawcy. – No tak, one. Co za kobiety, niesamowite, wyrwane ze świata marzeń, wspaniałe – mówił, wspominając z uśmiechem ich sensualne kształty. – Pierwszy raz spotkałem je w 2152 roku. W zasadzie to one mnie znalazły. Obie piękne jak polana pełna kwiatów, ale nie dla mnie, bo zakochane w sobie nawzajem, niestety. – Co ci powiedziały? – Okrutną prawdę o mojej rodzinie. Ich śmierć to nie był przypadek. – Wiem – przyznał Stanston. – Przez lata myślałem, że po prostu należało się im. Byli chciwi i ludzie wymierzyli im sprawiedliwość, ale okazało się... – Sprawiedliwość nie istnieje. Co było dalej? – nalegał oficer. – Dalej? Niewiele. Opowiedziały mi historię Knossos, zapytały, czy wiem coś więcej. A gdy powiedziałem, że nie, pojechały dalej. – Powiedziałeś, że pierwszy raz spotkałeś je w 2152 roku – przypomniał Stanston, skrupulatnie wytykając nieścisłość. – No bo pojechały dalej, ale w marcu 2155 roku znowu mnie znalazły. – Po co? – Myślałem, że się stęskniły – zażartował Helin, zwalczając pulsujący pod kołdrą niepokój – ale one wróciły, bo mnie potrzebowały. Ta obca technologia była bardzo wymagająca w obsłudze, i żeby otworzyć kielich, dziewczyny musiały odkryć królestwo Ignacego. – Co to jest? – Taka dziwna zabawa, w którą grałem w dzieciństwie z Evelyn, moją siostrą, i Denilem. Tylko oni chcieli w to grać, bo wszyscy inni woleli się uczyć. Może to brzmi śmiesznie – opowiadał Helin, wplatając drobne uśmiechy w historię – ale żeby otworzyć kielich, musieliśmy z dziewczynami jeszcze raz zagrać w tę grę. – Co było w kielichu? – zapytał Stanston, a ciekawość pierwszy raz przerosła w nim obojętność. – Chciałbyś wiedzieć, co? – Powiesz mi? – Nie – rzekł Helin z wypisaną na twarzy zemstą za wszelkie poczynione mu zło. – Rozumiem – odparł pułkownik, chwilę mierząc się z nim wzrokiem. – Teraz pewnie chcesz usłyszeć moją historię – powiedział gotów dotrzymać słowa. – Chętnie jej wysłucham. – Jak chcesz, to ci opowiem – oznajmił Stanston i spojrzał na stolik, gdzie leżała książka z inicjałami jej autorki. – Zanim dowiedziałem się o Knossos, pracowałem w tajnym projekcie Onstroma. Może kojarzysz to nazwisko? – Nie bardzo – odpowiedział Helin i w ostatniej chwili powstrzymał się przed podrapaniem bolącej nogi. Zacisnął pięści, zamieniając ręce w ciężkie kłody, by przez przypadek nie zawędrowały tam, gdzie w mroku pod kołdrą rósł strach. – To był taki bogaty ekscentryk z przerostem ego i wiarą, że sam ocali świat. Pracowałem chwilę w ochronie jego projektu, a potem dotarł do mnie Anders i w zamian za awans oraz inne cenne rzeczy szpiegowałem dla niego. Zanim mnie osądzisz – zaznaczył Stanston, przewidując myśli Helina – to wiedz, że Onstrom o tym wiedział i płacił mi dodatkowo za milczenie w najważniejszych kwestiach. Tyle tylko, że tych i tak nie było. Tam się przez lata w zasadzie nic nie działo oprócz badań naukowych, które regularnie zawodziły, ale mniejsza z tym. Po awansie dostałem się też do jednostek antyterrorystycznych i jak się pewnie domyślasz, walczyłem z wami. – Na chwilę zamilkł, jakby chciał się lepiej wtopić w sens opowieści. – W jednej misji miałem okazję schwytać nawet samego Kastrimo. To było w Draniesku dość dawno temu. Dostałem informację, że odwróceni planują zamach na ośrodek badawczy i udało mi się mu zapobiec. Rozbiliśmy waszą grupę i Kastrimo został sam osaczony przez moich ludzi. Był bezbronny i lekko ranny. Miałem go na celowniku i zastanawiałem się już, czy cenniejszy będzie żywy, czy martwy, kiedy coś powiedział. Domyślasz się co? – zapytał i zawisł nad łóżkiem jak sina chmura, gotowa eksplodować kwaśnym deszczem niewygodnej prawdy. Helin nie odpowiedział, bo swędzenie fantomowych nóg przeniosło się na całe ciało, przekraczając granicę znośnego bólu. Opanowała go duszność, zalewał pot, a wysuszone usta błagały o wodę. – Protokół dwadzieścia dwa czternaście – zdradził pułkownik. – Wiesz, co to znaczy? – Protokół? – powtórzył znajome słowo Helin, spłycając nierówno pędzące oddechy. – To system rozkazów dla szpiegów na tajnych misjach. A wiesz, jaki kryptonim miała operacja Kastrimo? Fałszywa flaga – powiedział Stanston, przystawiając mu twarz do twarzy. – On cały czas pracował dla Andersa. Wszystkie zamachy, zabójstwa, cała filozofia odwróconych były pomysłem Andersa. – Kastrimo był szpiegiem? – wyjęczał z bolesnym skurczem Helin, próbując rozsądkiem uchwycić znaczenie tych słów, ale rozgrzane, świdrujące ostrza rozrywały jego ciało na strzępy, tnąc myśli w kawałki i zapętlając je w błędne koło nielogicznych stwierdzeń. – To pomysł Andersa? Zabijaliśmy żołnierzy DARPA dla niego? – układał w głowie całość, lecz ból był już nie do zniesienia. Zadręczony próbował podciągnąć się na łóżku, ale obrzydliwe, śliskie wrażenie powstrzymało go nagłym lękiem. – Rozumiesz już? – spokojnie zapytał Stanston, gotowy wszystko mu po kolei wytłumaczyć. – To Kastrimo powiedział mi o Knossos, a on dowiedział się wszystkiego od Andersa – dodał. – Chcieliście, byśmy zabijali... – wysyczał w przebłysku klarownych myśli Helin, zagryzając zęby i uderzając głową w poduszkę miotany bolesnymi konwulsjami. – Robiliśmy to, zabijaliśmy wszystkich, cywili, żołnierzy, dzieci, kobiety – wymieniał, z każdym słowem trafiając potylicą w miękki materiał. – A wy, kurwa, zabijaliście nas! – pękł rykiem i utonął w skurczach nienawiści, nakręcanej jękami katorgi. – Co mi zrobiliście?! – wydzierał się, pożerając wzrokiem nieprzenikalną biel pościeli. – Co zrobiliście?! – zażądał odpowiedzi. – Co? – błagał. – Powiesz mi, co było w tym kielichu? – grzecznie zapytał Stanston. – Pierdol się! Ty, Anders i Kastrimo! Jebcie się wszyscy! – W zasadzie to mi nie zależy – spokojnie stwierdził pułkownik i podniósł się z krzesła. – Nie ma to wielkiego znaczenia – dodał i podszedł do stojaka, gdzie wisiał jego czarny płaszcz. Helin nie słuchał, nie zwracał na niego uwagi, bo w uszach rzęził mu paniczny oddech, a w oczach błyszczała biel pościeli. Zacisnął rozdygotane dłonie na krańcu grubej kołdry i podniósł ją odrobinę, zaglądając w głąb obrzydliwej prawdy. Najpierw uderzył go wzbudzający odruchy wymiotne smród, a potem obraz kałuży krwi i kawałków zgniłego mięsa splątanego z roztrzaskanymi kośćmi wystającymi z fioletowych ud. Nikt nie opatrzył jego ran, tylko przykrył je pościelą podszytą plastikową folią, pozwalając gangrenie i martwicy działać. – Zabiję cię, kurwa! Ty śmieciu, zarżnę cię! – ryczał Helin i łapczywie chwytał powietrze, co chwilę powstrzymując napływające do ust wymiociny. – Przykro mi, ale nie mam więcej zastrzyków paraliżujących – powiedział Stanston, wkładając czarny płaszcz. – Nie ma tu też żadnych lekarzy, w ogóle nikogo już tu nie ma. Odwróconych już nie ma, Kastrimo już nie ma, Andersa już nie ma, został tylko najprostszy instynkt przetrwania. Może jednak Anders zrealizował swój plan? – zapytał sam siebie, poprawiając kołnierz i przypominając sobie o pozostawionej na stoliku książce. – Zabij mnie! – błagał Helin, uciekając wzrokiem od ohydnego widoku. – Dlaczego miałbym to zrobić? – zapytał pułkownik, chowając książkę w wewnętrznej kieszeni płaszcza. – W końcu to wasze własne bomby urwały ci nogi. My nie używamy tak prymitywnych i brutalnych metod – dodał i rozejrzał się po pomieszczeniu, by mieć pewność, że niczego nie zapomniał. – Muszę już iść. Na Ziemi został jeszcze jeden potwór do zabicia, gorszy nawet niż Anders i Kastrimo razem wzięci – stwierdził, kładąc dłoń na piersi, gdzie schował wcześniej książkę. – Nie zostawiaj mnie tak! – poprosił Helin. – Daj mi broń, nóż, cokolwiek! – Przykro mi, ale nie mam nic z tego – powiedział Stanston i rozłożył ręce. – Powodzenia – dodał, spojrzał za okno i wyszedł, ignorując ckliwy płacz ostatniego z odwróconych.