22 - aimeiz.pl

Transkrypt

22 - aimeiz.pl
Odwróceni
(historia nr 1.22 w serii książek Aimeiz, aimeiz.pl)
– Królik schował się do nory – zgłosił porucznik Wilkinson w ruchomym centrum dowodzenia
DARPA na przedmieściach Galina zrujnowanego wybuchem jądrowym w 2137 roku. Przed sobą miał
w pełni interaktywną ścianę i raporty ze szpiegowskich dronów, za plecami znudzonego dowódcę
operacji.
– Kończmy to – rozkazał pułkownik Olgen Stanston.
– Tak jest – zameldował Wilkinson. – Bastiony na pozycjach, jednostki przechodzą w tryb
autonomiczny... – próbował raportować, ale oficer dowodzący wyszedł.
Na zewnątrz dwustu żołnierzy, ubranych w czarne mundury, z białymi maskami na twarzach,
wyczekiwało sygnału do ataku. Ustawieni w trzech szeregach, jak maszyny nieruchomo, anonimowi,
nieludzcy, niezniszczalni, mieli do wykonania ostatnie zadanie na Ziemi: wyeliminować
skoncentrowane w mieście siły odwróconych.
Stanston przeszedł obojętnie przed zwartym szykiem nierozróżnialnych sylwetek i spojrzał na
wzniesienie obok, gdzie cztery ogromne czołgi typu bastion rozsuwały stabilizatory i dumnie wznosiły
rozłożyste platformy z kombinacją dział i wyrzutni. Były gotowe zasypać ruiny Galina setkami ton
amunicji. Maskowane metalowe wieże rozbłysły jednocześnie, falami wstrząsów wzburzając martwą
ziemię. Kanonada ognia na dwie sekundy zagłuszyła myśli dowódcy, a później pociągnęła jego wzrok
szarymi smugami w stronę miasta, gdzie horyzont pękł łańcuchem eksplozji, wypluwając ogromną,
pędzącą ku niebu płomienną kulę. Kilka sekund później powiew ciepła pogłaskał pułkownika po
policzkach.
Siły specjalne ruszyły równą ścianą do przodu, jak rój pszczół zrywając się do lotu. Od tego
momentu ich działaniami kierował już tylko system HIVE. Obecna w mundurach, autonomiczna
sztuczna inteligencja prowadziła każdego żołnierza odrębnie, wykorzystując jedynie założenia misji,
cel, na bieżąco zbierane z otoczenia informacje i przewidując ruchy pozostałych jednostek biorących
udział w akcji. W ten sposób asertywne algorytmy pozwalały współdziałać zespołowi bez
konieczności utrzymywania jakiejkolwiek komunikacji. Tym samym niwelowały do zera ryzyko
cyberataków. Osobowości SI były indywidualnie programowane przed każdą akcją, otrzymując inną
kombinację tendencji agresywnych, defensywnych, wspierających i zwiadowczych, dzięki czemu rój
zachowywał absolutną nieprzewidywalność. Wymiana informacji została ograniczona do archaicznego
wyświetlacza tekstowego, całkowicie odciętego od reszty munduru i w zasadzie zbędnego, bo system
sprawdzał się doskonale, zwłaszcza w tak dużych operacjach jak ta.
Samodzielni, ale sprzężeni wspólnym celem, żołnierze wbiegli do miasta, łamiąc szyk i niczym
woda strumieniami przenikając gęsto zasiane ruiny.
Dziś Stanston tylko obserwował ich działania z daleka, ubrany w gruby, czarny płaszcz do ziemi,
którego nie zapiął, choć mróz ciął parszywie. Z twarzy wiecznie nieprzejęty, z bladobłękitnych oczu
obojętny, od lat już nie przełamał uśmiechu, usypiając mimikę razem z wszelką ekspresją emocji.
Był drugi stycznia 2156 roku, tydzień po przewidywanym końcu świata. Zamiast zagłady ludzie
doświadczyli jednak niezwykłego widoku samopożerającego się Słońca, które teraz straszyło na niebie
ognistym kręgiem skrywającym niezrozumiałą, gigantyczną otchłań wsysającą powoli wszystkie
planety.
– Powinniśmy zrzucić tu drugą bombę jądrową – odezwał się generał Pontel, stając obok
pułkownika.
– Co tu robisz? – zapytał Stanston.
– Przyleciałem upewnić się, że mój ulubiony dowódca sił specjalnych znajdzie dla siebie miejsce
we Flocie – otwarcie zażartował mężczyzna. Miał sześćdziesiąt cztery lata, o dwa więcej niż Olgen, i
proste poczucie humoru. Za jego plecami helikopter wojskowy wygaszał właśnie silniki.
– Mój samolot czeka na starym lądowisku parę kilometrów stąd. Musiałem zostawić trzecią część
sił do jego ochrony – raportował Stanston. – A jak port w Dorsan?
– Ciężko, nikt już nie panuje nad tym burdelem. Ostatnie siły porządkowe zdezerterowały, ale port
jest jeszcze bezpieczny. Musieliśmy zagwarantować ochronie okręty, żeby łaskawie zechcieli
wykonywać rozkazy. Banda zdradliwych psów – generał przeklinał pejzaż zdewastowanego miasta.
– Teraz każdy walczy o swoje. A jak dowództwo? Miałeś z nimi kontakt?
– Odpisali mi, że mamy kontynuować ewakuację.
– I to wszystko?
– Wszystko – powtórzył generał. Przeczyścił gardło serią odchrząknięć, a potem splunął na
śmiercią przesiąkniętą i mrozem skutą ziemię. – Tych terrorystów też moglibyśmy zostawić na tej
gównianej planecie. Cholerne psy, niech płoną w Słońcu – rzucił z nienawiścią, zaglądając w
komunikator na ręce pułkownika, gdzie prostymi komendami żołnierze zgłaszali swoje postępy.
– Nie dam im tej satysfakcji.
– Ha! Jak zawsze zawzięty i nieugięty! – zauważył Pontel i poklepał po plecach przyjaciela,
wyginając usilnie usta w prowizoryczny uśmiech. – Jak wyczyścisz miasto, będę cię potrzebował w
porcie – dodał, w jednej chwili burząc fasadę komizmu.
– Jest aż tak źle?
– Źle – mruknął generał. – Byli żołnierze DARPA, których nie objął plan ewakuacji, dołączyli do
buntowników – mówił zapatrzony w dal. – Są uzbrojeni i znają port od wewnątrz. Boję się sabotażu, a
nie dotarliśmy nawet do trzydziestu procent osób z listy. Mnóstwo z nich po prostu zniknęło albo
zaginęło, pewnie sporo nie żyje. Większość sił musiałem skupić na ich poszukiwaniu, ale to istna
dżungla. Nie wiadomo komu ufać. Teraz wszyscy są przeciwko wszystkim – relacjonował coraz
posępnej i mroczniej, odsłaniając nieudolnie przykryte humorem przerażenie.
– Czyli jest źle – potwierdził ze znudzeniem wypisanym na twarzy Stanston.
– Jest źle. Rząd się rozpadł, a po śmierci Andersa nie ma komu dowodzić. Wszędzie pełno
zdrajców. Sam o mało nie dostałem dziś nożem.
– A Słońce?
– Nikt nic nie wie! – zawył poirytowany Pontel. – Naukowcy nie takiego końca się spodziewali i
teraz siedzą cicho – opowiadał, kiwając z zażenowania na boki głową i przy okazji rozciągając
skurczem zaciśnięty kark. – Jak dla mnie to banda debili. Przez pięćdziesiąt lat wciskali nam bzdurne
teorie o wybuchu Słońca, a teraz, gdy gwiazda zamieniła się w cholerny gigantyczny krąg olimpijski,
milczą. To ich powinien ten motłoch na ulicach ścigać, nie nas. My tylko próbowaliśmy trzymać
porządek, prawda? – zapytał z żebrzącym o litość spojrzeniem.
– Nie wiem. Dla mnie cały Wielki Plan to jedno wielkie kłamstwo – stwierdził Stanston, wyciągnął
spod płaszcza białą maskę sił specjalnych i przyłożył ją do twarzy, by skorzystać z funkcji
powiększania obrazu. – Podobno przyciąganie kręgu jest nienaturalnie silne i wciąż rośnie – mówił,
podążając wzrokiem za linią frontu w mieście.
– Podobno – rzekł generał i cicho parsknął śmiechem, wypuszczając na mróz mgiełkę
skumulowanego strachu. – Może po prostu tak nam było pisane, żebyśmy wszyscy tu sczeźli? –
retorycznie zapytał ruiny Galina. – Próbowałem skontaktować się z innymi portami – kontynuował –
ale te cholerne promieniowanie Słońca powaliło całą długodystansową komunikację. Ostatni
komunikat miałem z portu w Welmond, gdzie terroryści zinfiltrowali bazę i wysadzili w powietrze
cały ośrodek dowódczy. Od paru dni jest cisza, więc myślę, że już po nich.
– To pewne? – zapytał Stanston, opuszczając maskę.
– Teraz nic nie jest pewne, ale słyszałem plotki, że terroryści publicznie rozstrzelali wszystkich
żołnierzy w środku. Tak, dla przykładu, i do tego zrobili to rękami dzieci – ciągnął z odrazą generał. –
Cholerne małpy – dodał, zaciskając zęby ze złości, mrozu i strachu.
Przerażenie przenikało go jednak bardziej niż chłód zimy, a przecież razem z pułkownikiem brali
udział w niejednej bitwie, byli ranni co najmniej pięć razy każdy, a Pontel spędził tydzień w rękach
terrorystów, torturowany i poniżany. Wszystko to znosił bez skrzywienia na twarzy, dumnie i dzielnie,
jak człowiek ze stali, ale teraz drżał zlękniony, pokazując, że nie ma rzeczy straszniejszej ponad
sprawiedliwość tłumu w okresie rozpadu struktur wojskowych. Stanston to zauważył, ale przemilczał
w imię ich długoletniej znajomości.
– To było kiedyś piękne miasto – stwierdził generał, uciekając od tematu. – Była w nim fajna
restauracyjka z doskonałym makaronem. – Pokazał rejon, w którym się znajdowała. – Tam gdzieś. Nie
pamiętam już nazwy, ale cholera jasna, robili przepyszną lasagne – dodał, szukając we wspomnieniach
pocieszenia. – Szkoda, że zrzucili tu niepotrzebnie bombę.
– Nie zrzucili – poprawił go pułkownik. Przez maskę spokojnie kontrolował działania wojenne,
które zalewały ogniem kolejne dzielnice i jak pożar zostawiały za sobą tylko zgliszcza i wyłożone
martwymi ciałami ulice. – To jeden oficer doprowadził do wybuchu – tłumaczył.
– Nic o tym nie słyszałem.
– To był efekt nieudanego eksperymentu ze sterowaniem myślami.
– Poważnie? – nie dowierzał generał. – Ciekawe. Może dlatego wkrótce po tym wprowadzono
bezwzględny zakaz stosowania tej technologii. Poważnie, to jeden człowiek wysadził moje ulubione
miasto? – dopytywał.
– Nie znam szczegółów, ale podobno dzięki tej technologii był w stanie pominąć wszelkie
zabezpieczenia.
– Kurde – mruknął Pontel i ucichł na widok ogromnej eksplozji w mieście.
Trwała regularna bitwa, w której odwróceni nie mieli żadnych szans, bo ich szeregi zapełniali
młodzi uciekinierzy z hal, przestępcy lub bezdomni. Słabo uzbrojeni, bez wyszkolenia i charyzmy do
walki próbowali przetrwać jeszcze jeden dzień. Nie było dla nich miejsca we Flocie, nie zostało też
wiele na Ziemi, dlatego skupieni w Galinie, gdzie wysokie promieniowanie odstraszało obcych,
oddawali swój los w ręce Donavana Kastrimo, ich przywódcy, który obiecał im ostatni front i
wyzwolenie w ten czy inny sposób.
Gdy 25 grudnia 2155 roku Słońce przybrało nową formę, ewakuacja ludności Ziemi trwała już od
miesiąca. Wtedy też rzesze pracowników hal uświadomiły sobie, że okrętów jest niewiele i tylko
garstka wybranych znajdzie ocalenie na ich pokładach. Z ośmiu tysięcy stu skończonych statków
sześć tysięcy przeznaczono dla ludzi, a średnia pojemność jednostki wynosiła osiem tysięcy
pasażerów, co dawało czterdzieści osiem milionów miejsc. Choć edukacja już dawno przestała istnieć,
nietrudno było oszacować szanse na bilet w kosmos.
W jednej chwili misterny plan ewakuacji runął, a hale i miasta opanowały zamieszki, do których po
kilku dniach dołączyli żołnierze DARPA oznaczeni na listach priorytetów jako zbędni. W pierwszej
kolejności wynoszono na orbitę najważniejsze osobistości, osoby wykształcone, młode i z wybranymi
umiejętnościami, a wszystko zgodnie z listą priorytetów nadzorcy ds. dystrybucji zasobów ludzkich,
Silli Sereday. Jednak już po paru tygodniach okazało się, że na pokłady trafiają przypadkowe osoby,
bo brak komunikacji, korupcja, chęć ratowania bliskich multiplikowały chaos do granic kompletnej
anarchii. Fala morderstw i kradzieży tożsamości zalała miasta, a ci, którzy wcześniej gnębili
robotników w halach, ginęli w publicznych egzekucjach lub znikali bez śladu. Na ulicach krew
płynęła strumieniami i nikt nie był w stanie tego powstrzymać, bo lojalne jednostki DARPA,
przekupione gwarancją miejsca we Flocie, zawęziły szeregi wokół dwudziestu jeden portów
ewakuacyjnych, siłą blokując dostępu gigantycznym pielgrzymkom ludności.
– Uciekaj! – krzyknął młody chłopak na widok toczącego się po ziemi granatu termicznego.
Chwilę później zginął w bezdźwięcznym blasku wybuchu, razem z przyjaciółmi, których próbował
ostrzec. Kolejne ruiny spoczęły ciszą, wyścielone martwymi ciałami, a na ulicach wciąż walczący
odwróceni przywoływali śmierć, strzelając na oślep z archaicznej broni palnej i w odpowiedzi
sprowadzając na siebie serie zabójczych impulsów.
Arsenał na wyposażeniu wojska zabijał od razu, bez rozgłosu, spektakularnych wybuchów i
patetycznych scen. Był maksymalnie efektywny, nie niszczył struktur i do zera równał szanse na
przetrwanie, w jednej chwili powalając pełne życia ciała mężczyzn, jak porzucone przez mistrza
teatralne lalki. Odwróceni chowali się w wypalonych jądrowym piekłem budynkach i ginęli w
złudnym poczuciu bezpieczeństwa, osaczani przez wzmocnionych biomechanizmami żołnierzy, którzy
błyskawicznie czyścili pomieszczenia. W odpowiedzi rebelianci wystrzeliwali rakiety i detonowali
ładunki wybuchowe, równając z ziemią kolejne konstrukcje i zamieniając je w grobowce dla
poległych towarzyszy.
Helin biegł zasypaną gruzami ulicą, a za nim podążało kilkunastu jego ludzi. Nie odwracali się, nie
marnowali czasu, by strzelać, po prostu uciekali wsłuchani w krótkie, nagle urywane serie z
karabinów, po których w innym miejscu rozbrzmiewały następne, tak samo dławione raptowną ciszą.
– Kastrimo jest w bloku D! Tam się z nim spotkamy! – zawołał Helin, nie zwalniając tempa. –
Szybciej, szybciej! – poganiał i przeskakiwał ogromne betonowe bloki niegdyś tu stojących domków.
W rękach kurczowo trzymał karabin i choć wiedział, że jest bezużyteczny, nie mógł go wyrzucić, bo
bez niego bieg byłby tchórzliwą ucieczką. A przecież godna śmierć jest lepsza niż niegodne
przetrwanie.
– Na dziewiątej! – krzyknął mężczyzna z lewej i padł, szurając martwym ciałem po ziemi. Za nim
seriami ginęli jego przyjaciele. Tylko nieliczni zdołali się ocalić, a wśród nich Helin, instynktownie
wskakując pod wolno stojącą ścianę kruszoną uderzeniami niewidzialnych impulsów. Zanim złapał
oddech, potężna eksplozja pchnęła mur na jego głowę, ruszył więc sprintem przed siebie i strzelał na
boki, zagłuszając własny krzyk.
– Tutaj! – zawołał ktoś z małej, ciemnej dziury u podstawy jeszcze stojącego budynku.
Helin gnał za głosem towarzyszy, poganiany dźwiękami upadających ciał, tak wyrazistymi i
łatwymi do rozpoznania. Kolejne wybuchy dodawały mu skrzydeł, wyrzucając w powietrze i miotając
na środek ulicy, gdzie słyszał już tylko skwierczenie poparzonej na plecach skóry. Ogłuszony podniósł
wzrok i biernie patrzył na kolejno usypianych impulsami kolegów. Nie potrafił wstać, nie odróżniał
góry od dołu, w ustach miał betonowy pył, który wpadał do płuc, wywołując okropny kaszel. Obrócił
się na bok i poczuł szarpnięcie. Ktoś ściągał go z ulicy do rowu, więc na chwilę bezpieczny mógł
złapać oddech i strząsnąć zamroczenie.
– Masz połączenie z Kastrimo?! – krzyknął do nastoletniego chłopaka, który okopał się tuż obok.
– Nie, zakłócają nam łączność.
– Co?! – ryczał Helin, próbując przekrzyczeć dzwonienie w uszach.
– Nie mam! – powtórzył dzieciak, skulony w swoim małym sanktuarium między metalową belką
nośną a podwoziem spalonego auta. W rzeczywistości wcale nie było tak głośno. Hałas generowały
głównie granaty burzące i rakiety wystrzeliwane przez odwróconych w nadziei, że zdołają losowymi
detonacjami powstrzymać siły DARPA lub przynajmniej kupić sobie czas na ucieczkę.
– Idziemy do bloku D! Przegrupujemy się! – Helin wydawał kolejne rozkazy.
– Chcesz iść?
– Tak, pomóż mi wstać – poprosił, miotając się jak ryba. Nie miał jednak na to siły i z jękiem
poirytowania spojrzał na swoje nogi, nagle wypuszczając cieniutki pisk przerażenia. Lewa kończyna
od kolana w dół nie istniała, prawa porwana i wykręcona wisiała na skórze, a zakrwawione kości
wystawały mu z uda jak pręty z betonowego bloku. Gdy tylko napełnił powietrzem płuca, krzyknął z
całych sił, a potem zaklął wiązkami, próbując na rękach odsunąć się od tego obrzydliwego widoku,
ciągnąc go jednak za sobą.
– Nie ruszaj się – powiedział ktoś nad nim. – Zawiążę, żeby tak nie krwawiło – dodał kojącym
głosem osoby, która wie, co robi. Upadł, przykrywając Helina swoim ciałem, jak kocem.
– Helin Wistros? – padło pytanie.
– Giń! – zawył Helin i próbował podnieść do góry karabin jakimś cudem wciąż zaciśnięty w dłoni.
Potężny kopniak wytrącił mu go z ręki.
– Helin Wistros? – ponownie padło pytanie, tym razem głośniej, groźniej, agresywniej.
– Tak... – mruknął zrezygnowany. – To ja – dodał, opadając z sił. Mglistym wzrokiem patrzył na
chłopaka obok, który wciąż tkwił skulony w swoim sanktuarium, zwinięty w kłębek i martwy. – Nie
zabijajcie ich już. Nie musicie – dodał gasnącym głosem. – My i tak umrzemy.
– Takie rozkazy – przyznał mężczyzna w białej masce, lśniąc nią nad głową Helina jak księżyc w
szary jesienny poranek, spowity chmurami mozolnie drepczącymi niczym stado zsynchronizowanych
baranów podążających na ubój. – Odpływa nam. Dajcie supresory – powiedział do kogoś. – Nie
umieraj, jeszcze nie czas – dodał w stronę Helina i wstrzyknął mu coś w ramię, prawie natychmiast
zabierając mu świadomość.
Ostatni z rebeliantów zabarykadowali się pośród zgliszczy starej szkoły, między popękanymi
ścianami i pod rozsypanym dachem, przez który do środka wlewało się szare dżdżyste niebo,
pokrywając trupią sinizną ich twarze. Rozstawieni pod oknami wyglądali na zewnątrz i nasłuchiwali
odległych wybuchów oznaczających coraz ciaśniej zaciśnięty krąg obławy. Ich wieloletni lider,
Kastrimo, siedział w środku holu wejściowego na jednej z kamiennych, zdobionych kolumn, która
niegdyś podpierała sufit, a teraz skruszona leżała obok swych wciąż trwających na posterunku braci.
W lewej ręce trzymał karabin, a drugą podpierał brodę oparty łokciem o kolano. Znudzony zerkał co
chwilę zblazowanym wzrokiem na przygotowania do ostatniej walki i czekał na coś, co powinno było
już dawno nastąpić. Nosił spodnie moro i wojskową kamizelkę, a długie, tłuste włosy związał z tyłu
zieloną gumką. Dawno temu budowany wizerunek rewolucjonisty dziś przylgnął do niego
przyzwyczajeniem oraz swędem brudu. Nieogolony, nieumyty, nie dbał już o nic. Patrzył tylko na
wielkie, drewniane i zmaltretowane czasem drzwi naprzeciwko i dłubał uporczywie językiem między
zębami, w których najwidoczniej coś mu utknęło.
– Będziemy walczyć? – zapytał go dzieciak z plastikowym kaskiem rowerowym na głowie i
karabinem większym od siebie.
Kastrimo opuścił powoli wzrok, szukając u swoich stóp źródła chłopięcego głosu.
– A co innego możemy? – zapytał, wciąż ze znudzenia podpierając dłonią brodę.
– Możemy uciec kanałami. Na pewno nie wiedzą...
– A dokąd?
– Do portu, do okrętu.
– Przejęli nasz okręt – wyjęczał Kastrimo.
– To gdziekolwiek!
– Gdziekolwiek dokąd? – chłodno zapytał lider. Podniósł się i balansował ostrożnie na kamiennym
bloku, jak posąg wyrastając nad chłopakiem. – Jak ci na imię? – zapytał.
– Rubin Rodos.
– Rodos – podkreślił z szacunkiem Kastrimo. – Posłuchaj – powiedział i podniósł karabin,
opierając go na ramieniu tak, że lufą celował w otwarte nad głową niebo. – Walczyliśmy z nimi
dzielnie, walczyliśmy dobrze, tam na przedmieściach daliśmy im piekło! – ryknął i parsknął
śmiechem.
– Co? – pisnął chłopak i wtulił swoją broń w dudniącą przerażeniem pierś.
– Brakuje ci trzydziestu pięciu lat, żeby zrozumieć.
– Ale...
– Dziś umrzemy – stwierdził demonicznym głosem Kastrimo i szeroko otworzył oczy, by jeszcze
bardziej nastraszyć chłopaka. – Ty też, i jeśli myślisz, że będzie to bohaterska śmierć albo że czeka cię
po niej jakaś nagroda, to, kurwa, jesteś debilem. Będziesz gnił w ziemi, aż spłoniesz w Słońcu – dodał,
miażdżąc go cieniem swojej sylwetki i groźbą wypluwanych słów.
Dzieciak rozdziawił usta, zrobił krok w tył, kolejny, upuścił broń, zawrócił i wybiegł na zewnątrz
przez uchylone drzwi budynku. Gdy zniknął z oczu odwróconym, Kastrimo wybuchnął szaleńczym
śmiechem, skupiając na sobie uwagę wszystkich w środku.
– Słuchajcie! – krzyknął. – Nie wyjdziecie stąd żywi, to chyba wszyscy wiecie. Byliście trupami,
gdy przystąpiliście do odwróconych lub nawet wcześniej! Jeśli nie żołnierze DARPA, to Słońce was
dobije. Tak czy inaczej już po was i nie wiem jak wy, ale ja wolę zginąć w walce i nie myślcie, że
macie jakiś wybór. DARPA nie pozwoli nikomu z was wyjść stąd na własnych nogach, więc albo
dacie się ubić, jak robotnicy w hali, albo padniecie w walce. Co nie zmienia faktu, że nikt już was
nigdy nie wspomni – skończył i usiadł z powrotem na kamiennym bloku. Wyciągnął z kieszeni
kamizelki batonika i zjadł go w całości, połykając niemal bez gryzienia. – Zamknijcie drzwi. Nikt
więcej nie przyjdzie – powiedział zmęczony przemówieniem, które wydawało mu się równie
konieczne i zbędne.
Ściany zadrżały pobliskim wybuchem, a pomieszczenie napęczniało nastrojem wyczekiwania i
ciszą tak gęstą, że można było dostrzec mijające sekundy w powietrzu.
– Zaraz tu będą – wyszeptał Kastrimo, podnosząc broń, a gdy wszyscy wyglądali na zewnątrz
przez wyrwy w ścianach i wybite okna, wybuchnął śmiechem. Nad jego głową wirował mały, czarny,
cicho lewitujący obiekt. – No tak, zapomniałem wam powiedzieć – oznajmił, pstrykając palcami w
nagłym olśnieniu. – Przez cały ten czas byłem zdrajcą – przyznał i rozłożył ręce, jakby nic się nie
stało, ale nikt już nie zdążył zareagować. Kilkadziesiąt ciał legło bezwładnie na ziemię w
zsynchronizowanym akcie umierania. Kastrimo westchnął, wciąż żywy i rozczarowany mało
atrakcyjnym zakończeniem długiej, przestępczej kariery i nawet nie drgnął, gdy wybuch wysadził
drzwi budynku. Opadający dym odsłonił sylwetkę mężczyzny w długim, czarnym płaszczu.
– Kastrimo? – zapytał Stanston.
– Stanston? – odpowiedział Kastrimo, rozwiewając sprzed twarzy eksplozją wzniecony kurz. – Już
po wszystkim? Wyczyściłeś miasto?
– Miasto jest czyste – potwierdził pułkownik, rozglądając się po pomieszczeniu. – Nie sądziłem, że
będziemy mieli jeszcze okazję wykorzystać tę broń – rzekł wpatrzony w trupie lice, na których na
zawsze już zamrożone widniały wyrazy zaskoczenia. – Nie wiedzieli nawet, co ich zabiło.
– Niewiedza ich zabiła. Byli ślepi na prawdę – zażartował Kastrimo.
– Byli głupi, a ty byłeś ich królem.
– Taki był plan. Anders naprawdę nie żyje?
– Nie żyje.
– Kurwa! – zawył Kastrimo i cisnął bronią w ziemię. – Tyle pracy, tyle wysiłku, poświęcenia, ja
pierdolę – zaklął, chodząc wzdłuż kolumny, na której czuł się jak na scenie. – Kurwa mać – powtórzył
gniewnie rozczarowany. – Stworzyłem całą tę organizację, by ją teraz wybić i nic z tego nie mieć?
Trzydzieści lat walczyłem z wami...
– Dla nas – poprawił go Stanston.
– Dla was, dla Andersa, dla ludzkości, nieważne, kurwa. Po chuj mu zaufałem? – Kastrimo zapytał
pułkownika, który obojętnie, z rękami w kieszeniach, wysłuchiwał bogatej w niewerbalną ekspresję
przemowy. – Byłem młody i głupi, a Anders powiedział mi wtedy: „Żeby naprawić świat, trzeba go
najpierw zniszczyć”. Ja w to wierzyłem, tak jak w słowa Demastosa. Kurwa, ale ja byłem głupi, ale
chuj, zgodziłem się i nie było już odwrotu.
– I dlatego przez kolejne trzydzieści lat zabijałeś i terroryzowałeś ludzi – stwierdził Stanston
zasłuchany w opowieść, która nie robiła na nim żadnego wrażenia.
– Robiłem to, co Anders i ty. Kurwa, moje ataki to nic w porównaniu z tym, co robiliście w
obozach transferowych. Swoją drogą sprytnie to rozwiązaliście. Zbędnych robotników prowadziliście
na rzeź jak bydło do ubojni. Ja zabijałem w walce i to tych, którzy na to zasługiwali.
– Zabijałeś wszystkich, przecież wiem, jaki był plan.
– Nikt nie jest bez winy – rzekł z pewnością proroka Kastrimo. – A tych niewinnych, których
zabiłem, to było mi bardzo żal – dodał z prześmiewczym poczuciem humoru.
– Właśnie dlatego Anders cię wybrał. Zabijanie masz we krwi.
– Tak jak ty.
– Nie porównuj nas – zastrzegał Stanston.
– Dlaczego? Oboje chcieliśmy uratować świat! Czy nie?
– Nie wiem, czego chciałeś, ale to nie ma znaczenia, bo plan jest skończony, a odwróceni nie
istnieją.
– Oklaski, kurtyna, zmieniamy planetę i zaczynamy od nowa? – pytał Kastrimo, wędrując
dumnymi krokami po swojej kamiennej scenie. – Myślisz, że jak ludzie zmienią planetę, to o
wszystkim zapomną? Zaczną się kochać i traktować z szacunkiem po tylu latach mordowania i
ogłupiania? – szukał odpowiedzi w twarzach martwej widowni. – Plan może upadł, ale jego
konsekwencje będą się ciągnąć za nami jak smród do następnego cyklu. Gwarantuję ci, że na nowej
planecie ludzie zaczną walczyć o to, co na niej znajdą, o ziemię, wodę, kawałek lasu, nieważne. Bo
mamy to we krwi, wiesz nienawiść, to dlatego woleliśmy zarzynać się zamiast budować Flotę. To
dlatego teraz wszędzie wszyscy szukają głów do urwania i tak będzie dalej do dnia, w którym Knossos
się w końcu znudzą i wytną wszystko w pizdu, a Anders będzie się śmiał zza grobu. Kurwa, na co on
w ogóle zmarł? – zapytał, przerywając wzniosłą przemowę.
– Na zamach – mruknął Stanston, wciąż cierpliwie znosząc makabryczne przedstawienie.
– Może nie umarł? Może teraz z tymi synogistami działa? Wspominał, że ma co do nich jakieś
plany – sugerował Kastrimo. – Ich też chcesz wybić, jak nas?
– Nie dostaliśmy takich rozkazów.
– To kto w zasadzie teraz wydaje rozkazy?
– Dowództwo Floty – wyjaśnił Stanston.
– Dowództwo Floty? No tak. Ci to dopiero zadbali o swoje interesy. W sumie to wojsko najlepiej
wyszło na całym tym burdelu, co? – Kastrimo próbował pobudzić oficera do dyskusji. – Złapaliście w
końcu Wistrosa? – zmienił temat.
– Mamy go. Jest ciężko ranny, ale może mówić.
– A te dwie babeczki?
– Które?
– Kurwa – po raz wtóry zaklął Kastrimo i zeskoczył z piedestału, by stanąć naprzeciw pułkownika.
– No te, od których Helin dowiedział się o Knossos. Zapomniałeś?
– Nie dałeś nam prawie żadnych o nich informacji.
– Wysyłałem wam cynk, że jedna z nich to córka Lybnitza. Kojarzysz?
– Oczywiście, że kojarzę, a cynku nie dostałem – odpowiedział Stanston, nie tracąc nic ze swojej
indyferencji.
– To jak wy przechwytujecie wiadomości? – zapytał Kastrimo i cyknął z poirytowania językiem. –
W każdym razie złapcie te dwie kobitki, bo one mogę wiedzieć więcej o legendzie Wistros. Myślisz,
że dlatego wybili cały ich ród? – znów zmienił temat.
– Nie dlatego.
– A dlaczego? – dopytywał lider odwróconych, co chwilę zerkając pod płaszcz pułkownika.
– Co dlaczego? – kontrował jego ciekawość Stanston.
– No dlaczego wybili Wistrosów?
– A dlaczego chcesz wiedzieć? – nie dawał za wygraną pułkownik, niewzruszenie znosząc
nachalność Kastrimo, który prawie wsadzał mu nos pod płaszcz. – Czego tak szukasz? – zapytał.
– Ja? – dowódca rebeliantów udawał zdziwienie. – Nic w sumie – stwierdził, wzruszając
ramionami – ale widzę, że włożyłeś już mundur Floty. Pasuje?
– Pasuje.
– Podobno ten gość, który go zaprojektował, umieścił w nim zabójczego wirusa. Takiego, co
potrafi ugotować w tobie krew jak zupę – opowiadał z morderczym uśmiechem Kastrimo, ale Stanston
nie reagował. – Nie boisz się? – próbował wzbudzić w nim strach. – A gdybym ci powiedział, że
współpracuję z kimś, kto wpiął się w ten system? Z kimś, kto za chwilę wypróbuje go na tobie i
wszystkich twoich żołnierzach?
– Mówisz o Karasie?
– Skąd go znasz?
– To ja jestem Karas.
Kastrimo otworzył usta, a jego cera, jak skóra kameleona, natychmiast pobladła. Jednym słowem
zamieniony w skałę upadł na kolana, a potem runął na ziemię, dołączając do swoich ludzi z
wymalowanym na twarzy wiecznym zaskoczeniem.
Helin obudził się w szpitalnej sali otoczony pustką białych brudnych ścian i przykryty grubą
śnieżną pościelą. Od dawna opuszczone pomieszczenie śmierdziało stęchlizną, która wzmagała w nim
pragnienie ucieczki i powrotu na pole walki, ale wiszący w rogu sali czarny płaszcz hamował te
zapędy wyraźnym sygnałem, że trafił w ręce sił DARPA. Poza tym upiorne przeczucie zabraniało mu
zajrzeć pod kołdrę. Nie czuł nóg, tak jak w ogóle bólu, nawet zmęczenia ani smutku czy też innej
emocji zazwyczaj towarzyszącej ciężko rannemu mężczyźnie. Silne leki tłumiły w nim wszystko od
fizycznych bodźców, po jasność umysłu, dlatego bez oporów odpłynął spojrzeniem za okno, gdzie
tafla przeistoczonego niedawno Słońca ziała otchłanią.
Otaczał ją pierścień ognia, czterokrotnie większy od pierwotnej gwiazdy, lecz wciąż karmiący
Ziemię życiodajnym światłem. Temu porażającemu widokowi towarzyszyły stłumione dystansem
dźwięki wystrzałów, krzyków i wybuchów, które nie pasowały do odgłosów bitwy w Galinie. Tutaj
hałas był bardziej chaotyczny, przypadkowy, sugerujący walkę zupełnie nieprzygotowanych stron, ale
to nie miało znaczenia. Helin czekał już tylko na przesłuchanie, wyrok, egzekucję i święty spokój.
Zadręczony otępiałym swędem w nodze, którą zapewne dawno stracił, tkwił nieruchomo i kumulował
w głowie strach przed najmniejszym drgnięciem, bezskutecznie odganiając myśli od krawędzi kołdry.
Nie znał godziny, dnia, miejsca swojego pobytu, więc słoneczna aureola była jedynym dla niego
punktem odniesienia i ostatnim w sercu źródłem otuchy.
– Nie śpisz już? – zapytał Stanston u progu pomieszczenia z kubkiem w jednej ręce i jakąś książką
w drugiej. – To dobrze – dodał i usiadł między łóżkiem a oknem na przygotowanym wcześniej
krześle. Zapach świeżej kawy rozpędził na chwilę smród stęchlizny.
– Dlaczego jeszcze żyję? – zapytał Helin.
– Bo wybuch urwał ci tylko nogi – odpowiedział pułkownik, powagą parząc mocniej niż wrzątek. –
Nie zamierzam cię przesłuchiwać i nie mam też żadnych rozkazów co do twojej osoby – powiedział,
kładąc przyniesioną ze sobą książkę na stoliku obok. Jej okładka była ręcznie podpisana inicjałami
S.S.
– Czyli mogę iść?
– Wątpię, byś przetrwał pięć minut na zewnątrz.
– A co jest na zewnątrz?
– Rebelia – zwięźle rzekł Stanston i wziął łyk gorącej kawy.
– W takim razie, dlaczego jeszcze żyję?
– Bo świat pogrążył się w chaosie, ludzie zwariowali i nikt już tu nie dowodzi.
– Rozumiem. Gdzie jestem?
– W Dorsan. To szpital wojskowy w obrębie portu, a te odgłosy – mówił pułkownik, odchylając się
w stronę okna – to ludzie próbujący wtargnąć do stacji okrętów – wyjaśnił, łykając ostrożnie kawę.
– W końcu do nich dotarło – stwierdził z rozgoryczeniem Helin. – Szkoda, że dopiero teraz, kiedy
nie ma sensu już walczyć. Żałosne – mruknął pod nosem.
– To prawda.
– To dlaczego jeszcze żyję?
– Bo mam parę pytań – przyznał Stanston i łyknął kawy, przez przypadek głośno siorbiąc. – Wiesz
o nich, prawda? – powiedział z tradycyjnie sobie przypisaną oszczędnością entuzjazmu.
– O nich?
– O Knossos.
– A tak, o nich – powtórzył Helin i zaśmiał się zwyrodniale, jakby wiązał z tą nazwą tylko sprośne
historie. – Co chciałbyś o nich wiedzieć?
– Wszystko – odparł pułkownik i znów zbliżył kubek do ust.
– Mógłbyś nie siorbać?
– Proszę?
– Czy mógłbyś przestać siorbać? – ponowił prośbę Helin, usilnie próbując wzrokiem skruszyć
naczynie swoich tortur. – Taki dźwięk mnie bardzo irytuje, bardzo. Tak bardzo, że mam ochotę wstać i
skopać ci tyłek – powiedział z przekonaniem, że byłby w stanie zrealizować tę groźbę.
Stanston drgnął minimalnie brwią, zawiesił na chwilę myśl w kawie, a potem odstawił kubek na
stolik obok książki.
– Nie ma sprawy – powiedział z rzadko spotykanym zrozumieniem. – Knossos?
– Niewiele o nich wiem. Tylko tyle, że istnieją i chcą nas zniszczyć.
– Jestem pewny, że to nie wszystko – zachęcał pułkownik, kryjąc w błysku przesiąkniętego
bezwzględną lojalnością spojrzenia ukrytą wiadomość, której treść popłynęła z oczu do oczu w
krótkiej chwili wspólnego siebie zrozumienia. „Jestem z tobą” – zdawał się myśleć. „Wiem dokładnie
co czujesz, czym gardzisz, czego nienawidzisz, czym się brzydzisz, ale bez obaw. Jestem po twojej
stronie” – przemycał w zastygłych konturach despotycznej i wynaturzonej twarzy.
– Opowiem, jeśli ty opowiesz pierwszy – zaproponował Helin, widząc w nim przyjaciela, błędnie
losem wrzuconego w szeregi wroga.
– Opowiem, ale najpierw ty – negocjował Stanston. – Masz moje słowo oficera – dodał z
niezmiennie poważnym wyrazem twarzy, która nie znała kłamstwa. Czekał cierpliwie na decyzję
idealnie wtopiony w kadr okna i zarys budynków na zewnątrz. Tak jak one, był obojętny wobec
wyżartej w niebie wyrwy Słońca.
– Niech ci będzie – ustąpił Helin, nie widząc dla siebie innego wyjścia. Cała ta szarada, w
surrealistycznej scenerii i przy odgłosach toczących się w oddali zamieszek, w gruncie rzeczy była
walką o przetrwanie, zabójczym pojedynkiem i konfrontacją zażartych od lat przeciwników. –
Opowiem – rzekł, bo mimo wszystko czuł, że za linią barykady ciałami wzniesionej spotkał kogoś, kto
darzy go szacunkiem i dobrze rozumie. – Moja rodzina nie była zwykłą rodziną – zaczął opowieść,
próbując zapomnieć o pełznącym po udach wzdłuż tułowia świerzbieniu. – Oni ukrywali prawdę o
Knossos przez setki lat. A wszystko zaczęło się od tego, że gdzieś w XV wieku znaleźli pozaziemskie
przedmioty. Jakiś zamknięty kielich i coś jeszcze, nie wiem co, bo sam znam tylko szczątki tej
opowieści. Oni te przedmioty ukryli i wierzyli, że dzięki nim ocalą świat czy coś takiego. Mój daleki
wujek, Daim Wistros, miał podobno przekazać Knossos te rzeczy w odpowiednim dniu i miejscu,
żeby kupić nasze ocalenie. To Knossos zamienili Słońce w to, co widać za oknem, i w sumie nie
wiem, czy ostatecznie Daim przekazał im ten kielich.
– Brzmi jak bajka – boleśnie skrytykował jego opowieść Stanston – większa nawet od tej Andersa.
– Możliwe. To tylko legenda.
– A te dwie kobiety?
– Które? – zapytał Helin i szybko zrezygnował z ignoranckiej postawy pokonany nieprzejednaną
nicością w spojrzeniu swojego oprawcy. – No tak, one. Co za kobiety, niesamowite, wyrwane ze
świata marzeń, wspaniałe – mówił, wspominając z uśmiechem ich sensualne kształty. – Pierwszy raz
spotkałem je w 2152 roku. W zasadzie to one mnie znalazły. Obie piękne jak polana pełna kwiatów,
ale nie dla mnie, bo zakochane w sobie nawzajem, niestety.
– Co ci powiedziały?
– Okrutną prawdę o mojej rodzinie. Ich śmierć to nie był przypadek.
– Wiem – przyznał Stanston.
– Przez lata myślałem, że po prostu należało się im. Byli chciwi i ludzie wymierzyli im
sprawiedliwość, ale okazało się...
– Sprawiedliwość nie istnieje. Co było dalej? – nalegał oficer.
– Dalej? Niewiele. Opowiedziały mi historię Knossos, zapytały, czy wiem coś więcej. A gdy
powiedziałem, że nie, pojechały dalej.
– Powiedziałeś, że pierwszy raz spotkałeś je w 2152 roku – przypomniał Stanston, skrupulatnie
wytykając nieścisłość.
– No bo pojechały dalej, ale w marcu 2155 roku znowu mnie znalazły.
– Po co?
– Myślałem, że się stęskniły – zażartował Helin, zwalczając pulsujący pod kołdrą niepokój – ale
one wróciły, bo mnie potrzebowały. Ta obca technologia była bardzo wymagająca w obsłudze, i żeby
otworzyć kielich, dziewczyny musiały odkryć królestwo Ignacego.
– Co to jest?
– Taka dziwna zabawa, w którą grałem w dzieciństwie z Evelyn, moją siostrą, i Denilem. Tylko oni
chcieli w to grać, bo wszyscy inni woleli się uczyć. Może to brzmi śmiesznie – opowiadał Helin,
wplatając drobne uśmiechy w historię – ale żeby otworzyć kielich, musieliśmy z dziewczynami
jeszcze raz zagrać w tę grę.
– Co było w kielichu? – zapytał Stanston, a ciekawość pierwszy raz przerosła w nim obojętność.
– Chciałbyś wiedzieć, co?
– Powiesz mi?
– Nie – rzekł Helin z wypisaną na twarzy zemstą za wszelkie poczynione mu zło.
– Rozumiem – odparł pułkownik, chwilę mierząc się z nim wzrokiem. – Teraz pewnie chcesz
usłyszeć moją historię – powiedział gotów dotrzymać słowa.
– Chętnie jej wysłucham.
– Jak chcesz, to ci opowiem – oznajmił Stanston i spojrzał na stolik, gdzie leżała książka z
inicjałami jej autorki. – Zanim dowiedziałem się o Knossos, pracowałem w tajnym projekcie
Onstroma. Może kojarzysz to nazwisko?
– Nie bardzo – odpowiedział Helin i w ostatniej chwili powstrzymał się przed podrapaniem bolącej
nogi. Zacisnął pięści, zamieniając ręce w ciężkie kłody, by przez przypadek nie zawędrowały tam,
gdzie w mroku pod kołdrą rósł strach.
– To był taki bogaty ekscentryk z przerostem ego i wiarą, że sam ocali świat. Pracowałem chwilę w
ochronie jego projektu, a potem dotarł do mnie Anders i w zamian za awans oraz inne cenne rzeczy
szpiegowałem dla niego. Zanim mnie osądzisz – zaznaczył Stanston, przewidując myśli Helina – to
wiedz, że Onstrom o tym wiedział i płacił mi dodatkowo za milczenie w najważniejszych kwestiach.
Tyle tylko, że tych i tak nie było. Tam się przez lata w zasadzie nic nie działo oprócz badań
naukowych, które regularnie zawodziły, ale mniejsza z tym. Po awansie dostałem się też do jednostek
antyterrorystycznych i jak się pewnie domyślasz, walczyłem z wami. – Na chwilę zamilkł, jakby
chciał się lepiej wtopić w sens opowieści. – W jednej misji miałem okazję schwytać nawet samego
Kastrimo. To było w Draniesku dość dawno temu. Dostałem informację, że odwróceni planują zamach
na ośrodek badawczy i udało mi się mu zapobiec. Rozbiliśmy waszą grupę i Kastrimo został sam
osaczony przez moich ludzi. Był bezbronny i lekko ranny. Miałem go na celowniku i zastanawiałem
się już, czy cenniejszy będzie żywy, czy martwy, kiedy coś powiedział. Domyślasz się co? – zapytał i
zawisł nad łóżkiem jak sina chmura, gotowa eksplodować kwaśnym deszczem niewygodnej prawdy.
Helin nie odpowiedział, bo swędzenie fantomowych nóg przeniosło się na całe ciało, przekraczając
granicę znośnego bólu. Opanowała go duszność, zalewał pot, a wysuszone usta błagały o wodę.
– Protokół dwadzieścia dwa czternaście – zdradził pułkownik. – Wiesz, co to znaczy?
– Protokół? – powtórzył znajome słowo Helin, spłycając nierówno pędzące oddechy.
– To system rozkazów dla szpiegów na tajnych misjach. A wiesz, jaki kryptonim miała operacja
Kastrimo? Fałszywa flaga – powiedział Stanston, przystawiając mu twarz do twarzy. – On cały czas
pracował dla Andersa. Wszystkie zamachy, zabójstwa, cała filozofia odwróconych były pomysłem
Andersa.
– Kastrimo był szpiegiem? – wyjęczał z bolesnym skurczem Helin, próbując rozsądkiem uchwycić
znaczenie tych słów, ale rozgrzane, świdrujące ostrza rozrywały jego ciało na strzępy, tnąc myśli w
kawałki i zapętlając je w błędne koło nielogicznych stwierdzeń. – To pomysł Andersa? Zabijaliśmy
żołnierzy DARPA dla niego? – układał w głowie całość, lecz ból był już nie do zniesienia. Zadręczony
próbował podciągnąć się na łóżku, ale obrzydliwe, śliskie wrażenie powstrzymało go nagłym lękiem.
– Rozumiesz już? – spokojnie zapytał Stanston, gotowy wszystko mu po kolei wytłumaczyć. – To
Kastrimo powiedział mi o Knossos, a on dowiedział się wszystkiego od Andersa – dodał.
– Chcieliście, byśmy zabijali... – wysyczał w przebłysku klarownych myśli Helin, zagryzając zęby
i uderzając głową w poduszkę miotany bolesnymi konwulsjami. – Robiliśmy to, zabijaliśmy
wszystkich, cywili, żołnierzy, dzieci, kobiety – wymieniał, z każdym słowem trafiając potylicą w
miękki materiał. – A wy, kurwa, zabijaliście nas! – pękł rykiem i utonął w skurczach nienawiści,
nakręcanej jękami katorgi. – Co mi zrobiliście?! – wydzierał się, pożerając wzrokiem nieprzenikalną
biel pościeli. – Co zrobiliście?! – zażądał odpowiedzi. – Co? – błagał.
– Powiesz mi, co było w tym kielichu? – grzecznie zapytał Stanston.
– Pierdol się! Ty, Anders i Kastrimo! Jebcie się wszyscy!
– W zasadzie to mi nie zależy – spokojnie stwierdził pułkownik i podniósł się z krzesła. – Nie ma
to wielkiego znaczenia – dodał i podszedł do stojaka, gdzie wisiał jego czarny płaszcz.
Helin nie słuchał, nie zwracał na niego uwagi, bo w uszach rzęził mu paniczny oddech, a w oczach
błyszczała biel pościeli. Zacisnął rozdygotane dłonie na krańcu grubej kołdry i podniósł ją odrobinę,
zaglądając w głąb obrzydliwej prawdy. Najpierw uderzył go wzbudzający odruchy wymiotne smród, a
potem obraz kałuży krwi i kawałków zgniłego mięsa splątanego z roztrzaskanymi kośćmi wystającymi
z fioletowych ud. Nikt nie opatrzył jego ran, tylko przykrył je pościelą podszytą plastikową folią,
pozwalając gangrenie i martwicy działać.
– Zabiję cię, kurwa! Ty śmieciu, zarżnę cię! – ryczał Helin i łapczywie chwytał powietrze, co
chwilę powstrzymując napływające do ust wymiociny.
– Przykro mi, ale nie mam więcej zastrzyków paraliżujących – powiedział Stanston, wkładając
czarny płaszcz. – Nie ma tu też żadnych lekarzy, w ogóle nikogo już tu nie ma. Odwróconych już nie
ma, Kastrimo już nie ma, Andersa już nie ma, został tylko najprostszy instynkt przetrwania. Może
jednak Anders zrealizował swój plan? – zapytał sam siebie, poprawiając kołnierz i przypominając
sobie o pozostawionej na stoliku książce.
– Zabij mnie! – błagał Helin, uciekając wzrokiem od ohydnego widoku.
– Dlaczego miałbym to zrobić? – zapytał pułkownik, chowając książkę w wewnętrznej kieszeni
płaszcza. – W końcu to wasze własne bomby urwały ci nogi. My nie używamy tak prymitywnych i
brutalnych metod – dodał i rozejrzał się po pomieszczeniu, by mieć pewność, że niczego nie
zapomniał. – Muszę już iść. Na Ziemi został jeszcze jeden potwór do zabicia, gorszy nawet niż Anders
i Kastrimo razem wzięci – stwierdził, kładąc dłoń na piersi, gdzie schował wcześniej książkę.
– Nie zostawiaj mnie tak! – poprosił Helin. – Daj mi broń, nóż, cokolwiek!
– Przykro mi, ale nie mam nic z tego – powiedział Stanston i rozłożył ręce. – Powodzenia – dodał,
spojrzał za okno i wyszedł, ignorując ckliwy płacz ostatniego z odwróconych.

Podobne dokumenty