Gregory David Roberts Cień góry Przeł. Maciejka Mazan 16
Transkrypt
Gregory David Roberts Cień góry Przeł. Maciejka Mazan 16
Gregory David Roberts Cień góry Przeł. Maciejka Mazan 16 Odjechałem motocyklem sprzed domu Farzada, kierując się na szeroki, wielopasmowy bulwar, który biegł wzdłuż wybrzeża Miasta Wysp na północ. Ciasno upchane, brzemienne deszczem chmury sunęły nad moją głową, rzucając cień na ulicę. Na widok szerokiej, osłoniętej zatoczki zwolniłem. Długie drewniane łodzie rybackie, pomalowane na jaskrawy błękit, czerwień i zieleń, wyciągnięto na brzeg, żeby je wyremontować. Skromne chaty rybaków tłoczyły się obok siebie, osłonięte folią przytwierdzoną do dachów z blachy falistej i kawałków cementu. Między tyczkami rozciągnięto sieci. Mężczyźni naprawiali je, przewlekając szpulki nylonowych nici przez oczka. Dzieci bawiły się w piasku, nie bojąc się nadciągającej burzy, i goniły się między łodziami i pajęczynami sieci. Od świtu zatoczka pełniła małą, lecz ważną funkcję w miejscowej rybackiej społeczności. Po północy zaczynała pełnić małą, lecz ważną funkcję w miejscowej społeczności przemytników, którzy przywozili tu papierosy, whisky, walutę i narkotyki. Mijając tę piaszczystą plażę, za każdym razem wypatrywałem na niej znajomych twarzy i oznak nielegalnego handlu. Nie robiłem tego dla siebie; zatoczką rządził Farid Złota Rączka, a dochody i wszystkie możliwości z nią związane należały do niego. Kierowała mną zawodowa ciekawość. Wszyscy działający na czarnym rynku znaliśmy te miejsca w południowym Bombaju, w których kwitła działalność przestępcza. Wszyscy kontrolowaliśmy je dyskretnie, zawsze gdy je mijaliśmy. „My, kryminaliści, zaczynaliśmy w jaskiniach i ciemnych zaułkach – powiedział kiedyś Didier – i nadal straszliwie za nimi tęsknimy”. Znowu skierowałem wzrok na szeroki bulwar i zobaczyłem mijających mnie trzech Skorpionów na motocyklach. W środku jechał Danda. W drugim rozpoznałem Hanumana, tego wielkiego faceta, który spuścił mi w magazynie profesjonalne manto. Zatrzymałem motocykl, wrzuciłem jałowy bieg i przekrzywiłem lusterko wsteczne tak, żeby ich widzieć. Stali na światłach nieco przede mną. Westchnąłem i na chwilę spuściłem głowę. Nie chciałem z nimi walczyć, ale byłem na swoim terenie i nie zamierzałem ich doprowadzić do miejsc działalności firmy. Zbyt dumny, żeby uciekać, nie chciałem, żeby ścigali mnie, dopóki nie schronię się w ramionach moich przyjaciół parę ulic dalej. Wrzuciłem bieg, puściłem sprzęgło, dodałem gazu i ostro zawróciłem. Pomknąłem pod prąd w stronę zbliżających się Skorpionów. Nie miałem nic do stracenia. Było ich trzech, a gdyby numer z szarżą na nich się nie udał, i tak miałbym kłopoty. Już zdarzało mi się spadać z motocykli i wolałem wypadek od masakry. A mój motor towarzyszył mi we wszystkim, tak jak ja jemu. Tamci pewnie mieli coś do stracenia – albo mniej lojalne motocykle – bo w ostatniej chwili skręcili. Dwaj wpadli w spiralny poślizg, usiłując opanować swoje pojazdy. Trzeci wjechał w mur na poboczu. Zahamowałem ostro, obróciłem się, jedna noga ześliznęła mi się na mokrą jezdnię, oparłem motocykl na stopce i wyłączyłem silnik. Powalony Skorpion już wstawał z trudem. Był to Danda. No proszę, a ja nie wziąłem płynu po goleniu. Zaatakowałem go lewym i prawym sierpowym, które na nowo powaliły go na ziemię. Pozostałe Skorpiony zostawiły motory i rzuciły się na mnie. Zrobiło mi się szkoda. Motorów. Uskakując przed ciosami i zadając je, kiedy tylko mogłem, odpędziłem dwa Skorpiony na pobocze, za ich porzucone motocykle. Mijające nas samochody zwalniały, ale żaden się nie zatrzymał. Danda oprzytomniał i pobiegł do nas. Potknął się o swoich koleżków i wpadł na mnie, chwytając mnie za kamizelkę. Pośliznąłem się na mokrej drodze i runąłem na wznak. Danda wylądował na mnie, warcząc jak zwierzę. Usiłował mnie ugryźć. Poczułem jego usta na szyi, wilgoć jego języka, tępy nacisk jego głowy, gdy starał się zbliżyć na tyle, żeby wgryźć mi się w gardło. Nadal ściskał moją kamizelkę. Nie mogłem go z siebie strząsnąć. Dwa pozostałe Skorpiony kopały mnie, usiłując nie trafiać w Dandę. Nie zawsze im się udawało; parę razy oberwał i nawet tego nie zauważył. Nie odniosłem poważnych obrażeń, nikt mnie nawet porządnie nie uderzył. Czułem na plecach ucisk moich dwóch noży. Miałem pewną zasadę: nigdy nie wyciągałem ich, jeśli przeciwnik nie był uzbrojony lub jeśli moje życie nie było zagrożone. Udało mi się odwrócić, odczepiłem Dandę od mojej kamizelki i szybko wstałem. To był błąd. Hanuman znalazł się za moimi plecami. Zarzucił mi muskularne ramię na szyję i zaczął dusić. Danda znowu rzucił się na mnie z wyszczerzonymi zębami. Lubił gryźć. Znałem takiego jednego w więzieniu: w gniewie potrafi ł odgryźć przeciwnikowi kawałek ciała. Któraś jego ofiara w końcu wybiła mu zęby i wszyscy mogliśmy odetchnąć. Zamierzałem zrobić to samo z Dandą. Danda naparł na mnie, wsuwając głowę pod ramię Hanumana. Wgryzł mi się w ramię. Nie mogłem mu zadać ciosu, który by go zniechęcił. Wyciągnąłem rękę, chwyciłem go za ucho i szarpnąłem za nie. Poczułem, że cała małżowina odrywa się od ciała. Gdy przestał gryźć, ja przestałem ciągnąć. Krzyknął i odskoczył, trzymając się za krwawiącą ranę. Odwróciłem rękę. Usiłowałem ją wcisnąć między ciało moje i Hanumana. Chciałem dosięgnąć swojego noża albo jego jądra – obie opcje mnie zadowalały. Rzucił się na mnie trzeci Skorpion. Zaczął mnie bić po głowie. Stanął za blisko. Kopnąłem go w jaja. Upadł, jakbym do niego strzelił. Zamknąłem dłoń na rękojeści mojego noża, a ciemność zamknęła rękę na moim gardle. Nóż wysunął się z pochwy. Usiłowałem dźgnąć wielkiego Skorpiona w nogę. Nie trafi łem. Ostrze się ześliznęło. Spróbowałem znowu. I znowu pudło. Potem nóż wbił się w ciało, drasnął zewnętrzną stronę uda Hanumana. Wielki Skorpion drgnął. To wystarczyło, żebym oprzytomniał. Uderzyłem znowu, przeszywając jego udo. Hanuman odskoczył, wyrywając mi z dłoni nóż. Dusząca mnie ręka nie osłabła. Pamiętając wyuczone manewry, wbiłem brodę w zgięcie jego łokcia, żeby nieco rozluźnić chwyt. Nie udało się. Zacząłem tracić przytomność. Wydawało mi się, że słyszę jakiś grzmiący głos, który woła moje imię. Obróciłem głowę, na ile pozwalały mi miażdżące moją krtań nabrzmiałe mięśnie Hanumana. A jednak słyszałem ten głos. – Odwróć się, chłopaku. Coś zobaczyłem, pięść spadającą na mnie z nieba. Ależ była ogromna, jak kula ziemska… Ale w chwili, gdy byłem pewny, że roztrzaska mi twarz, uderzyła w coś innego, coś tak bliskiego, że poczułem wibracje ciosu. A potem następnego. I kolejnego. Ramię zaciskające się na mojej szyi rozluźniło chwyt. Hanuman upadł na kolana, a potem runął twarzą naprzód, jakby jego głowa zmieniła się w ołów. Przetoczyłem się na bok i wstałem, szybko się otrząsając i odkasłując, z pięściami osłaniającymi twarz, zdyszany. Odwróciłem się. Concannon stał z założonymi rękami obok powalonego Hanumana. Uśmiechnął się do mnie i ostrzegawczo poruszył głową. Odwróciłem się szybko. Danda – zakrwawione zęby, przekrwione oczy, krwawiące ucho – biegł na mnie. A ja nie miałem płynu po goleniu. Zamachnął się dziko. Nie trafi ł. Uderzyłem pięścią w krwawiącą ranę, z której na pasku skóry zwisał strzęp ucha. Danda krzyknął. Nagle lunął deszcz. Potoki wody chlusnęły na nas. Danda uciekł, trzymając się za ucho; spływający z jego głowy deszcz barwił mu koszulę na czerwono. Odwróciłem się i ujrzałem Concannona, który wymierzał kopniaka uciekającemu Skorpionowi. Mężczyzna wrzasnął i razem z Dandą pobiegł do czekających taksówek. Deszcz ocucił Hanumana, który jęknął. Dźwignął się na kolana, wstał chwiejnie i uświadomił sobie, że został sam. Zawahał się przez chwilę. Zerknąłem przelotnie na Concannona. Irlandczyk uśmiechał się z zaciśniętymi zębami. – O, Panie – powiedział cicho. – Spraw, by ten człowiek był zbyt głupi, żeby uciec. Hanuman pospieszył za swoimi ziomkami, kuśtykając. Mój nóż leżał na deszczu, nadal krwawiąc na asfalt. Nieco dalej Skorpiony władowały się do taksówki, która ruszyła z piskiem opon. Podniosłem nóż, wytarłem go, zamknąłem i schowałem do pochwy. – Aleśmy im zajebiście zajebali! – oznajmił Concannon, klepiąc mnie po ramieniu. – Chodźmy się najebać. Nie chciałem, ale miałem u niego dług wdzięczności. – Dobrze. Pod wielkim drzewem nieopodal miejsca, w którym się znajdowaliśmy, działała herbaciarnia. Przetoczyłem motocykl pod gałęzie drzewa. Wytarłem go szmatą pożyczoną od właściciela straganu. Gdy skończyłem, wróciłem na jezdnię. – A ty, kurwa, dokąd? – Zaraz wracam. – Pijemy tu jebaną herbatę jak cywilizowani ludzie, ty australijski barbarzyńco. – Zaraz wracam. Opuszczone motocykle Skorpionów nadal leżały w deszczu na poboczu, krwawiąc benzyną i olejem. Podniosłem je, postawiłem na stopkach pod osłoną kamiennego muru i wróciłem do Concannona akurat w chwili, gdy przyniesiono herbatę. – Twoje szczęście, że się nawinąłem – powiedział, pociągając czaj. – Radziłem sobie. – Gówno prawda – rzucił ze śmiechem. Spojrzałem na niego. Nie było co udawać. – Gówno prawda – przyznałem i również się roześmiałem. – Naprawdę jesteś popierdolony. Co tu w ogóle robiłeś? – W okolicy był mój ulubiony sklep z haszem – odparł Concannon, wskazując kciukiem okolice Cuffe Parade. – Ale ktoś wyrzucił jakiegoś gościa z budynku obok i biedak wylądował akurat na sklepie. I na Lśniącym Patelu, właścicielu. – Nie gadaj. – Plus tej sytuacji jest taki, że ucierpiał też jeden wyjec, dzięki czemu sporo zaoszczędziłem. Płaciłem mu regularnie. Tylko tak mogłem go skłonić do zamknięcia paszczy. Dlaczego ja o tym mówię? – Tłumaczyłeś, jak się tu znalazłeś. – A, myślałeś, że cię śledziłem? Tak? Musisz mieć o sobie niezłe zdanie, chłopaku. Przyjechałem tu z powodu haszu. – A, no. Na jakiś czas zapadła cisza, ta dziwna cisza między ludźmi, których myśli biegną w zupełnie odmiennych kierunkach. – Dlaczego mi pomogłeś? Concannon spojrzał na mnie z autentycznym bólem, jak mi się wydawało. – A po chuj jeden biały mężczyzna pomaga drugiemu białemu mężczyźnie w takim pogańskim kraju? – Znowu zaczynasz. – Dobra, dobra – rzucił szybko, klepiąc mnie uspokajająco po kolanie. – Wiem, masz miękkie serce. Jesteś z tych współczujących. Na tym polega twój urok. Współczujesz nawet motocyklom, niech Bóg się nad tobą zlituje. Ale nie lubisz, jak gadam szczerze. Nie lubisz, kiedy człowiek mówi, że czarny to czarnuch, a pedał to ciota. – Chyba to już zakończyliśmy. – Wysłuchaj mnie, stary. Wiem, że urażam twoją wrażliwość. Rozumiem. Naprawdę. To mi się w tobie nie podoba i tego nie szanuję. Mówię ci to wprost. Nie można szanować dobroci. Nie tak w głębi serca. Chyba rozumiesz. Siedziałeś, byłeś po drugiej stronie, tak jak ja. Ale zachowałeś współczucie, choć jesteśmy do siebie bardziej podobni, niż ci się zdaje. – Concannon… – Czekaj. Nie skończyłem. Współczucie to dziwna rzecz. Pochodzi z wnętrza. Ludzie je rozpoznają, bo tego nie można podrobić. Wiem. Próbowałem. Nie wyszło. Rzygać mi się chciało, kiedy udawałem. Musiałem wrócić do bycia prawdziwym tępym chujem, żeby znowu się dobrze poczuć. Bo to jest szczerość, nawet jeśli to oznacza, że się jest tępym chujem, a mnie ciągnie do szczerości, nawet jeśli jej nie lubię. Rozumiesz, do czego zmierzam? – Nie znasz mnie – oznajmiłem, patrząc mu w oczy.