PODRÓŻ, CZYLI POSZUKIWANIE DROGI Z Lechem Majewskim

Transkrypt

PODRÓŻ, CZYLI POSZUKIWANIE DROGI Z Lechem Majewskim
PODRÓŻ, CZYLI POSZUKIWANIE DROGI
Z Lechem Majewskim rozmawia Jakub Mazurkiewicz
„Kino” 2005, nr 3
Lech Majewski – poeta, malarz, pisarz, scenarzysta, kompozytor, reżyser, producent
filmowy, teatralny, operowy. Mieszkaniec Katowic, Wenecji, Londynu, Nowego Jorku.
Czy wielość zajęć i miejsc zamieszkania jest wyrazem poszukiwania drogi
samookreślenia, czy może wynika z chęci bycia „nieklasyfikowalnym”?
– Dla mnie życie, praca jest podróżą. Dzięki obcowaniu ze sztuką mam możliwość rozwoju
wewnętrznego, a jednocześnie szansę aktywnego bycia w świecie. Jestem prowincjuszem z
Katowic. Rosłem w szarości tego miasta, a tam gdzieś był piękny, wielki świat, który mnie
fascynował. Twórczość pozwoliła mi na zaistnienie w owym świecie, a nawet stymulowanie
go, bo nagle znalazłem się w Nowym Jorku i stałem się mózgiem powstawania filmu
„Basquiat”. W pewnym momencie wszyscy o tym mówili. Odbywały się dyskusje w telewizji,
mnóstwo aktorów było zainteresowanych graniem w tym filmie.
– Jak narodziła się myśl filmu o nim właśnie?
– Przeczytałem o jego śmierci w piśmie „Vanity Fair”. Artykuł mną wstrząsnął. Zwróciłem się
do autora, a on dał mi listę ludzi, z którymi powinienem rozmawiać. Zacząłem poznawać
dziwną Amerykę. Z jednej strony kraj narkomanów, nędzarzy, z drugiej milionerów,
miliarderów – kolekcjonujących sztukę. To zajęło dwa lata. Narodził się z tego projekt, w
którym chcieli grać i Harvey Keitel, i Dennis Hopper. Film zjednoczył nowojorski
underground, ten obecny we wszystkich modnych pismach. W Nowym Jorku trudno o
większy overground niż underground nowojorski (śmiech). Składałem „Basquiatem” hołd
Wojaczkowi. Skojarzyłem ich jako soulbrothers. To byli ludzie, którzy mieli tę samą odwagę
przeciwstawiania się stereotypom i martwocie społeczeństwa. Zarówno amerykańskie
społeczeństwo kapitalistyczne jak i polskie socjalistyczno-realne miały ze sobą wiele
wspólnego. Taki zaklajstrowany świat – tam plastikowy uśmiech, a tu szara drętwota. Ci
ludzie w to uderzyli i dosłownie rozpadli się od siły uderzenia. Powstawanie „Basquiata” było
długim procesem, bo jego ojciec był przeciwny filmowi. To tyran, który maltretował syna, a ja
o tym pisałem w scenariuszu. Ojciec po śmierci Basquiata miał wszystkie prawa do jego
spuścizny artystycznej – nie było możliwości użycia ani jednego obrazu. Wycofałem się z
reżyserii, Schnabel (ostateczny reżyser) zrobił parafrazy obrazów Basquiata. Pełen
kompromisów koszmar. Aczkolwiek cieszę się, że film powstał.
– Później nadszedł czas na Wojaczka. Chyba też nie byto łatwo?
– Dostaliśmy na ten film grosze. Producent powiedział, że jeśli chcę użyć 35 mm, to muszę
zrobić zdjęcia w dwanaście dni, przy stosunku taśmy 3:1. Jak robiłem debiut, to miałem 4,5:1
i dwa i pół miesiąca na kręcenie. Uświadomiłem sobie jednak, że nie ma innej możliwości,
jeśli chcę zrobić niekomercyjny film. „Wojaczek” przeznaczony był na jedną emisję w telewizji
o północy. Ale siły wyższe polubiły ten film. Pamiętam, jak kręciliśmy na dworcu głównym we
Wrocławiu i mieliśmy 20 minut na nakręcenie sceny (na tyle dostaliśmy pozwolenie). Od
tygodnia było pochmurno i nie mieliśmy ekspozycji. I na ten moment, na dwadzieścia minut,
pojawiło się słońce.
– Wyreżyserował pan w 1993 roku operę „Ubu Rex” Krzysztofa Pendereckiego w
Teatrze Wielkim w Łodzi. Jak dziś wyglądałby wyreżyserowany przez pana „Ubu Rex”?
Czy Ubu nie przypominałby Leppera?
– Może... rzeczywiście. Obecna sytuacja w Polsce jest przerażająca, nie ma na to innego
słowa. Niestety nie byłem w kraju w latach 80., ale cały czas słyszałem o wielkości Polaków
w obliczu dramatu narodowego, który się tu rozgrywał. A teraz ludzie są tak zagonieni,
zapracowani, że duch narodu gdzieś wyparował. Być może to jedynie okres przejściowy –
tak jest z całym światem. Tandeta ma się świetnie, nigdy nie miała takiej siły, takich
mechanizmów rozpowszechniania jak dzisiaj... Jim Sheridan na festiwalu na Bermudach
powiedział, że Internet istnieje dzięki pornografii...
– Technika, media niszczą, psują to, co wartościowe – mówi o tym Klaudia w
„Ogrodzie rozkoszy ziemskich”.
– Stwierdzenie strasznie niebezpieczne, ponieważ są to banały. A tymczasem kultura
masowa jest naprawdę największym zagrożeniem dla człowieka, niszczącym bardziej niż
tytoń, alkohol i narkotyki razem wzięte. Producenci tandetnych kiczów powinni iść do
więzienia na dwadzieścia lat za terror duchowy! Podobno ludzie chcą takich kiczów. Aż nie
chce się wierzyć, że są aż tak ogłupieni. Być może to demokracja rozpieprza wszystko.
Nietzsche powiedział: demokracja stworzona jest po to, by przeciętni pokonali wybitnych. W
latach 80. w Polsce wszyscy mówili o tym jak jest strasznie, ale jednocześnie wielu
ryzykowało życiem, karierą, przyszłością swoją i swoich dzieci. Ci, którzy nadawali ton, byli
ludźmi o wysokim morale i etyce, a nie byle jakimiś pomiotami z oper mydlanych,
teleturniejów i reality show.
– Ale ich celem była demokracja.
– Odpowiem nie wprost. Mieszkam ostatnio w Paryżu i co rusz napotykam ślady tego, że
była kiedyś rewolucja francuska. Jak się jedzie przez Paryż to wszędzie jest napisane libérté,
egalité, fraternité – a efektem tego był Napoleon, czyli totalne odwrócenie równości,
braterstwa i wolności. Cała Francja jest jednym wielkim pomnikiem ku czci Napoleona. Przy
jego trumnie ludzie stają i płaczą. Jeżeli Mazowiecki jest dzisiaj autorytetem zerowym, a
Lepper ogromnym autorytetem, to nie trzeba tego komentować.
– Zgodzi się pan na etykietkę – malarz filmowy? „Ogród rozkoszy ziemskich” byłby
tego potwierdzeniem – inspirowany malarstwem Hieronima Boscha.
– Tak właśnie się czułem. Jakbym trzymał pędzel i atakował nim rzeczywistość. Tak jak de
Kooning. Ale to był dalej idący proces, bo oddałem kamerę w ręce aktorom i oni sami siebie
filmowali. Kiedyś Meryl Streep powiedziała, że abstrakcyjnemu tekstowi na kartce papieru
ona daje ciało, powołuje do życia. Piękny sposób potraktowania wypowiedzianego słowa,
które ktoś inny napisał. „Ogród rozkoszy ziemskich” przerodził się w eksperyment wolności
twórczej. Kiedy odebrałem telefony, że producenci chcą uczestniczyć w moim filmie,
poczułem satysfakcję i radość. Ale jednocześnie powiedzieli: Wchodzimy w to, ale
wyrzucamy malutką cyfrową kamerę, ściągamy 35 mm. Twoja obsada jest mało
gwiazdorska, bierzemy Meryl Streep i Dustina Hoffmana. Było to kuszące, człowiek myśli:
No, no, no! Będzie dystrybucja światowa. Jednak odrzuciłem tę propozycję. Wolałem być
wolny, mieć swobodę wyboru.
– Ma pan wiele wspólnego z Peterem Greenewayem. Dla obu panów taśma filmowa
jest przedłużeniem pędzla. A pański „Ogród rozkoszy ziemskich” przywodzi na myśl
Greenewayowskie „Zet i dwa zera” (inspirowane obrazami Vermeera). Brytyjczyk
uważa jednak, że kino przeminie, a obrazy będą trwać wiecznie. Co na to Lech
Majewski – malarz-reżyser?
– Pozostaną i obrazy, i kino. Część jako fenomen socjologiczny, część jako fenomen
artystyczny. Aczkolwiek tych pierwszych będzie o wiele więcej. A jeżeli chodzi o
Greenewaya, podziwiam go, ale jest człowiekiem kompletnie obcym mi kulturowo, nawet
jako malarz. Wydaje mi się strasznie na powierzchni, formalista.
– Czy biologia wygra ze sztuką? U Greenewaya zwycięża Darwin, a u pana?
– W „Ogrodzie” zwycięża technika. Związek kobiety i mężczyzny jest jak lot, którego zapisem
jest czarna skrzynka. Później ktoś rozbiera tę skrzynkę i to jest wszystko, co zostaje. Tak
skomplikowana konstrukcja, jaką jesteśmy, ulega absolutnej dezintegracji, natomiast coś tak
prostego jak zapis na taśmie magnetycznej trwa i jest jedynym świadectwem, że ktoś istniał.
Zapis świateł i cieni – i nagle ktoś się materializuje, staje się postacią – patrzymy na czyjąś
twarz.
Rozmawiał Jakub Mazurkiewicz