Czytaj online

Transkrypt

Czytaj online
Rzeczy pierwsze
Copyright © by Hubert Klimko-Dobrzaniecki
Opieka redakcyjna: Ewa Bolińska
Korekta: Barbara Gąsiorowska, Aleksandra Małysiak
Opracowanie graficzne: Katarzyna Borkowska kb–[email protected]
Skład: Katarzyna Derda
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserved
ISBN 978-83-945603-8-6
Wydawca: Artrage - Michał Michalski
NIP 1181699925
REGON 364552074
http://www.bookrage.org
Słowo od Autora
Książka Rzeczy pierwsze, jak przystało na prawdziwą powieść, ma jednego
bohatera, z którym czytelnik podróżuje od pierwszej do ostatniej strony, a wątki są
ze sobą misternie powiązane. Chciałem napisać kryminał. Niestety, jako chłopiec
mieszkałem w pobliżu kostnicy, a moim sąsiadem był milicjant. Z tego powodu
nabawiłem się pewnych lęków, więc nie udało mi się napisać kryminału.
Stworzyłem za to powieść autobiograficzną, a że mam dopiero czterdzieści dwa
lata, jest to krótka powieść autobiograficzna. Ktoś kiedyś powiedział, że
literaturoznawstwo i psychologia dawno odkryły, iż nikt nie potrafi powiedzieć w
autobiografii prawdy, całej prawdy i tylko prawdy. Każdy stara się wyglądać na
trochę lepszego lub trochę gorszego, według gustu. Niby chodzi tylko o to, żeby
jak najbardziej zbliżyć się do prawdy o rzeczach zasadniczych. Ja chciałem w
swojej książce opowiedzieć prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Nie wierzycie?
Spytajcie mojego psychiatrę!
Hubert Klimko-Dobrzaniecki
Czterdziestka
I
Urodziłem się w Bielawie dwunastego stycznia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego
siódmego roku. Dnia urodzin nie pamiętam, czasami tylko, we śnie, nawiedzają
mnie obrazy. Obrazy z sali porodowej szpitala miejskiego przy ulicy Wolności.
Cmentarz też mi się śni. Za każdym razem pojawia się jakiś nowy szczegół, który
albo dopełnia stary sen, albo całkowicie go zmienia, ale leci to mniej więcej tak.
Matka leżała w bólach na łóżku ginekologicznym. Wiał halny, ludzie wieszali się
nagminnie, a grabarze i księża zacierali ręce. Świat wył, ujadał, kłębił się,
odstraszał. Białe kafelki pękały jak tafle lodu. Porodówka miała jedno okno.
Wychodziło na tyły szpitala. Rupieciarnia. Powywalane metalowe łóżka, materace,
kartony. Z kosza na śmieci sterczała fioletowa dłoń. W sali stały kubły, wisiały
ręczniki. Lampa zaglądała bezczelnie w łono matki. No i był ten sufit z gównianym
kopczykiem, był lekarz Gołaszewski, położna o niemiecko brzmiącym nazwisku,
mucha latająca w kółko, byłem ja, ale wychodzić nie chciałem. Matka, choć
postanowiła, że nie będzie się wstydzić, jakoś nie mogła dotrzymać danego sobie
słowa i próbowała przykrywać łono kawałkiem prześcieradła zwisającym
bezwładnie z łóżka.
— Co pani robi?! — zawołał oburzony Gołaszewski.
— Zakrywam się. Ja się wstydzę — powiedziała.
— To nie trzeba było sobie dzieci robić, ja nie mogę przyjmować porodów przez
prześcieradło, prawda, siostro? — Skinął głową w stronę położnej o niemiecko
brzmiącym nazwisku.
— Ale ja nie mogę, nie potrafię — usprawiedliwiała się matka, mocniej
przyciskając prześcieradło do łona.
— Cholera! — krzyknął ginekolog. — Jak się pani wstydzi, to niech pani zamknie
oczy.
Matka zacisnęła powieki, ale nie wypuściła prześcieradła z dłoni.
— Niech pani zamknie oczy, ale proszę zostawić wreszcie w spokoju to
sakramenckie prześcieradło, no słyszy pani! — huknął.
Uwolniła prześcieradło, lecz po chwili znowu po nie sięgnęła.
— Nie, nie mogę, ja się dalej wstydzę — wyszeptała.
— To niech pani, do diaska, otworzy te oczy i skupi się na jednym punkcie, no
niechże pani spróbuje, bo udusi pani dziecko!
Udusi dziecko? Chyba to ją przekonało, bo matka otworzyła szeroko oczy i już nie
szukała dłonią rąbka prześcieradła, tylko zawiesiła wzrok na kopczyku gówien
zwisającym z sufitu. Zadziałało. Zaczynam wychodzić, zaczynam wysuwać się z
jednej kotliny, podążam w kierunku następnej. Widzę okno,widzę śmietnik i
odciętą rękę. Podbiega do niej bezpański kundel. Obwąchuje ją, liże i wyciąga na
ulicę. Ktoś kopie go w zadek, no to wypuszcza ją z pyska. Ręka leży na kocich
łbach. Gruba baba przewraca się i leży, umierając ze strachu, bo ręka przyczepiła
się jej do kołnierza z rudego lisa. Nie mogę być świadkiem zgonu grubej kobiety,
bo słyszę histeryczny krzyk mojej rodzicielki:
— Panie doktorze, niech pan coś zrobi z tą ogromną muchą, niech pan coś zrobi,
bo umrę.
Matka darła się tak przeraźliwie, że postanowiłem opuścić jej wnętrze, ale zanim
zabrałem się do tego, poczułem bicze na moich plecach. To ginekolog Gołaszewski
i położna o niemiecko brzmiącym nazwisku w szale i rozpaczy okładali brzuch
mojej matki razami z ręczników skręconych na marchewę, tak samo jak robią to
chłopcy na koloniach w czasie kocówy.
— Zarąbać muchę, zarąbać muchę, zarąbać dziwkę, zarąbać, na śmierć ją zarąbać!
— darli się, a mucha, zamiast uciekać, rosła i osiągnęła rozmiar kastrowanego
pekińczyka.
Szczerzyła zęby, warczała. Usłyszałem komendę wojskową, to ginekolog
komenderował położną o niemiecko brzmiącym nazwisku.
— Siostro, marchewa na ramię. W tył zwrot. Marsz. Marsz. Marsz do kranu. —
Położna na raz, dwa, raz, dwa przemaszerowała w kierunku umywalki. —
Spocznij! Marchewę zdjąć. Odkręcić kran. Marchewę namoczyć. Zakręcić kran.
Marchewę na ramię. Baaaczność! Z marchewą do mnie. Raz, dwa, raz, dwa!
Kiedy tak stała z namoczoną marchewą przy matce, lekarz znowu wydał rozkaz.
— Odbezpieczyć marchewę!
Położna o niemiecko brzmiącym nazwisku odcynglowała mokry ręcznik i czekała
na dalsze rozkazy. Gołaszewski stanął przy matce, chwycił ją za rękę i pewnym
głosem powiedział:
— To się zaraz skończy, może pani zamknąć oczy, jak pani chce. Siostro! — wydał
kolejny rozkaz. — Cel!
Wtedy tamta powoli uniosła rękę z marchewą, celując w obrzydliwą muchę
rozmiarów niekastrowanego pekińczyka.
— Ognia!
Położna o niemiecko brzmiącym nazwisku zdzieliła muchę prosto w łeb.
— Ognia! — krzyknął znowu lekarz.
Z wściekłością jeszcze raz walnęła muchę między oczy.
— Ognia, ognia, ognia, ognia, ognia!
Oboje wpadli w trans. Matka zawodziła z bólu, a mucha zaczęła się zmniejszać, aż
powróciła do normalnych rozmiarów. Miała posklejane skrzydełka i nie mogła
odlecieć. Ginekolog Gołaszewski z czarcią radością chwycił ją za odwłok i
podniósł na wysokość głowy. Ja w tym czasie urodziłem się.
Wypadłem na posadzkę. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, bo wszyscy zajęci byli
torturowaniem owada. Matka zeszła
z łóżka i spojrzała musze prosto w oczy, a lekarz zapytał:
— Woli pani skrzydełko czy nóżkę?
— Nóżkę — odpowiedziała matka i powoli, z namaszczeniem zaczęła wyrywać
kończynę.
Kiedy już trzymała w swoich dłoniach muszy organ, lekarz zapytał położną, jaką
część woli. Tamta wybrała skrzydełko. Potem Gołaszewski oberwał następne
skrzydełko, a matka następną nóżkę. Gdy powyrywali wszystko, co sterczało,
usiedli na podłodze i zaczęli się targować o odwłok, głowę i co w jakiej kolejności.
Skrzydełka i nóżki wyrzucili przez okno. Spadły do śmietnika. Po dłuższej chwili
doszli do porozumienia. Głowa należała się matce, bo to ona rodziła. Lekarz z
położną zadowolili się odwłokiem, po połowie oczywiście. Nóżki muchy leżące w
śmietniku zaczęły pęcznieć, rosnąć, aż przybrały rozmiary końskich kończyn.
Śmietnik otoczyło stado pracowników pobliskiej poczty, przyszedł jakiś drugi
bezpański kundel, a może ten sam, który przedtem wyciągnął amputowaną rękę.
Ale tym razem to pracownicy poczty obwąchiwali, lizali
i wynosili gigantyczne musze nogi na ulicę. Ktoś się potem o nie potknął, ktoś
zapłakał, ktoś wołał o pomoc. A ja leżałem zziębnięty na posadzce sali porodowej
szpitala miejskiego przy ulicy Wolności. Leżałem z owiniętą wokół szyi pępowiną
i dusiłem się, a oni, to znaczy matka, lekarz oraz położna o niemiecko brzmiącym
nazwisku, opowiadali kawały, siedząc na parapecie i obserwując wichurę
wywracającą kosze na śmieci.
Kiedy skończyli, zaparzyli sobie mocny czaj w umywalce. Zzieleniałem. Zacząłem
charczeć. Myślałem, że to koniec, że pora wracać. Dopili herbatę i podeszli do
mnie. Matka wyjęła spod łóżka ginekologicznego akordeon i zaczęła grać,
śpiewając przy tym bardzo głośno, najgłośniej, jak mogła:
— Sto lat, sto lat!
Przecież to były moje urodziny, dzień narodzin, dwunasty stycznia tysiąc
dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku. Gołaszewski z położną pochylili się i
zaczęli rozplątywać zawiniętą pępowinę. Położna chwyciła mnie za nóżki i
podniosła. Zwisałem głową w dół, gdy lekarz przywalił pierwszego klapsa.
Nabrałem powietrza i zmieniłem kolor z sinego na różowy. Owinęli mnie w biały
ręcznik i zerwali z matki akordeon, bo sama nie mogła przestać. Jak zacięta płyta
cały czas grała i wyśpiewywała „sto lat, sto lat”. Kiedy wyrwali jej ten instrument
i na jego miejsce wsadzili mnie, usłyszałem życzenia i coś jeszcze... Gołaszewski
powiedział:
— Wszystkiego najlepszego, ładny chłopczyk, taki bystry, choć o mało się nam nie
udusił.
A położna o niemiecko brzmiącym nazwisku dodała:
— Pępowinę miał owiniętą wokół szyjki, tak słodko z tym wyglądał, ale wie pani,
ci od tych owiniętych pępowin najczęściej na księży idą, a jeśli potem rezygnują, to
i tak dalej krawatów nie lubią nosić.
Albo to było tak.
Dwunasty stycznia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego. To chyba było
nad ranem, tak, około czwartej, bo o tej porze pan Pietrzak zawsze karmił swoją
zgłodniałą kawkę. Tego ciemnego poranka, a właściwie jeszcze tej nocy, matka
swoim krzykiem przelicytowała kawkę przedszkolnego ciecia. Ojciec pochrapywał.
Wrócił z polowania i nic nie mogło go obudzić. Ani wystrzały z armat, ani koniec
świata, który miał za chwilę nadejść przepowiedziany przez lokalnych jehowitów,
ani nawet ciężarna żona wyjąca jak wataha wilków. Matka swoim ujadaniem
obudziła Pietrzaka, który po omacku wszedł do naszego mieszkania znajdującego
się na tyłach przedszkola przy ulicy Parkowej. Pietrzak podszedł do łóżka moich
rodziców
i jednym ruchem zwalił na podłogę chrapiącego ojca, położył się obok matki i
wyjął z oczodołu sztuczne oko. Kiedy matka zobaczyła woźnego z pustym
oczodołem polerującego oko rąbkiem poduszki, zaczęła krzyczeć jeszcze głośniej.
Cieć, nic sobie z tego nie robiąc, dalej polerował. Kiedy skończył, podniósł szklane
oko na wysokość twarzy i powiedział:
— No, Kawa, nie wyj, zaraz przyniosę ci chleba i wody. Matka wzięta za oswojoną
kawkę zaczęła wyć jeszcze bardziej, a Pietrzak ze spokojem pochuchał w sztuczne
oko i wsadził je do oczodołu. Odwrócił głowę w stronę matki i krzyknął ze strachu:
— O Jezu, pani kierowniczko, to pani, a ja myślałem, że to
Kawa!
— Pietrzak, zawieźcie mnie na porodówkę — warknęła matka — szybko!
Woźny wyskoczył z łóżka i przemaszerował po ciele ojca, który dalej spał jak
kamień. Przy drzwiach krzyknął:
— Niech się pani kierowniczka zbiera, zaraz podjadę emzetą! Po chwili matka stała
przed przedszkolem owinięta kocem i trzymała przed sobą telewizor lampowy
marki Agat. Zabrała go z sobą, bo była to najcenniejsza rzecz, jaką mieliśmy. Bała
się złodziei, wiedziała, że ojciec jeszcze pośpi ze dwa dni i nic ani nikt nie będzie
go w stanie obudzić, nawet jakaś banda wynosząca jedyny telewizor na ulicy, może
jeden z niewielu w miasteczku. Pietrzak podjechał czarną emzetą z przyczepą i
zaproponował matce miejsce w koszu, ale matka przezornie włożyła tam telewizor,
a sama z trudem usiadła za woźnym. Padał śnieg. Było tak zimno, że podczas jazdy
do szpitala miejskiego przy ulicy Wolności Pietrzakowi zamarzło sztuczne oko.
Pod szpitalem pożegnała woźnego. Kazała mu wrócić do przedszkola razem z
telewizorem, opiekować się nim i nie spuszczać z oczu. Przysięgał na głowę kawki,
że agat będzie bezpieczny. Po takim zapewnieniu matka ze spokojem udała się na
salę porodową.
Na sali czekał na nią lekarz ginekolog Gołaszewski oraz położna o niemiecko
brzmiącym nazwisku. Kazali się położyć i przeć. Poród odbył się bez komplikacji.
Wyskoczyłem na świat, a matka w euforii kazała nadać mi imię Agat. Ten
telewizor to była rzecz, którą chyba najbardziej w życiu kochała. Z tego wynikły
problemy. Ojciec wstał po pięciu dniach i usłyszał mój płacz, a potem dowiedział
się, pod jakim imieniem matka kazała mnie zapisać w szpitalnych księgach. Wpadł
w szał i sprowadził do domu proboszcza. Proboszcz ochrzcił mnie w przedszkolu i
podkreślając wagę zainteresowań ojca, nadał mi imię Hubert. Więc noszę to imię
patrona myśliwych
i bardzo mi się nawet podoba. Nie, to było tak.
W styczniu, a konkretnie dwunastego stycznia sześćdziesiątego siódmego, w
Bielawie na Dolnym Śląsku miałem przyjść na świat. Powinienem pojawić się trzy
miesiące później, ale matka najadła się kiełbasy z naszej rzeźni. Ta rzeźnia to było
straszne miejsce, bo podczas wojny mieściła się w niej filia obozu
koncentracyjnego Gross-Rosen. Matka miała zachciankę ciążową
i wysłała ojca po kilo kiełbasy, a kiedy ją przyniósł owiniętą w szary papier, rzuciła
się na nią jak zgłodniała lwica. Potem popiła gorącym mleczkiem i zagryzła
śledziem. Wieczorem dopadły ją silne bóle, wymioty, gorączka. Kiełbasa była
nieświeża, matka zatruła się i urodziła przedwcześnie. Urodziła mnie martwego.
Bezimiennego wsadzili mnie do pudełka po kaloszach i zakopali na cmentarzu
parafialnym pod ścianą noworodków, wcześniaków i małych dzieci. Płakali, a
ojciec objął matkę, przytulił i powiedział:
— Nie martw się, jeszcze będziemy mieli nowe dziecko. Zaszlochała.
Następnej nocy podpalono rzeźnię. Nikt nie chciał jej gasić, ludzie mieli dość
smrodu palonych kości, który często unosił się nad naszym miasteczkiem. Na
miejscu rzeźni zbudowano więzienie, a obok postawiono kolejną, już trochę
mniejszą rzeźnię, żeby więźniowie mieli co robić, odsiadując wyrok. Czasami
myślę sobie, że może byłoby lepiej skończyć tak, jak skończyłem w tym ostatnim
śnie. Nie urodzić się albo urodzić trupem. Mogłoby to zaoszczędzić wielu
przykrości. Ale nic, żyję.
II
Trzebnica wydawała mi się końcem świata, miastem odciętym od rzeczywistości.
Nie widziałem jej, tkwiąc pod kluczem w sanatorium otulonym bukowym lasem.
Zapach buczyny do tej pory wywołuje u mnie migrenę połączoną z pokazem
slajdów, które zagnieździły się tak mocno w mojej pamięci, że za każdym razem
kiedy zapraszają mnie gdzieś do lasu na wycieczkę, pytam zapobiegawczo, jakie
drzewa występują w przewadze, a jeśli słyszę, że buczyna, to choćby pod każdym
liściem siedziała najpiękniejsza laska świata z rozdziawionymi ustami, rezygnuję,
stanowczo rezygnuję, bo buczyna to mój osobisty czyściec, kto wie, może piekło.
No tak, oprócz żalu, że straciłem tyle miesięcy mojego życia, przebywając gdzieś
za Wrocławiem i przedwcześnie uczęszczając do wieczorówki — bo szkoła w tym
sanatorium była po południu — jednak teraz dostrzegam dobre strony tamtej
sytuacji. Po latach potrafię sobie wytłumaczyć, dlaczego robię to, co robię.
Zacznijmy od jedynactwa. Jestem jedynakiem, no tak wyszło, człowiek zasadniczo
nie ma wpływu na liczbę rodzeństwa ani na nieposiadanie go. Dla mnie, o mnie, ze
mną, mnie! Ponieważ byłem najlżejszym przypadkiem i właściwie nie wiedziano,
co ze mną począć, musiałem pomagać tym bez nóg, bez rąk, garbatym i innym,
którzy potrzebowali mojej pomocy. Teraz wiem, że mimo wszystko opłaciło się, że
w sanatorium zwyciężyłem chorobę, że zabiłem w sobie jedynaka, że stałem się
bratem, że miałem rodzeństwo. Zrozumiałem, że życie to nie tylko branie, ale
przede wszystkim dawanie.
A jakie były moje dziesiąte urodziny? Mam tylko dwie wersje wydarzeń w
pamięci. Jeśli to był dzień powszedni, pewnie dostałem jakąś laurkę od lekarzy,
sióstr, nauczycieli, a jeśli mieliśmy wtedy sezon wszy, to nie włożono mi na głowę
turbanu
z pieluchy tetrowej nasiąkniętej roztworem lizolu. Pewnie tego dnia było zimno,
był śnieg, pewnie tego dnia chłopcy, z którymi dzieliłem pokój, pościelili za mnie
łóżko, jak to było przyjęte w zwyczaju urodzinowym, pewnie dłużej gadaliśmy
wieczorem, a pielęgniarka wpadła zgasić światło pół godziny później. Pewnie tego
dnia byłem z siebie dumny, bo chłopcy do pewnego wieku uwielbiają swoje
urodziny, uwielbiają, kiedy im przybywa lat. To się dramatycznie kończy około
trzydziestki, a urasta do rozmiarów małej histerii po czterdziestce. No tak, tak
mogłem spędzić swoje dziesiąte urodziny, jeśli wypadły w dzień powszedni, a jeśli
to był weekend, sobota lub niedziela, to najprawdopodobniej przyjechała do mnie
w odwiedziny matka. Przywiozła ze sobą kupę słodyczy i coś, co zrobiła dla mnie
na drutach. Jakiś potworny sweterek czy czapeczkę z kowarskiej wełny, bardzo
wówczas modnej, ale mylnie używanej przez kobiety z Dolnego Śląska do robótek
ręcznych, zamiast do tkania dywanów. Ciężki sweterek mógł wywołać u mnie
wyłącznie pogorszenie wady postawy. Zostawmy sweterek.
Widzę matkę w moim pokoju, wyjmuje z torby słodycze
i łypie na chłopaków, a oni zerkają na jej dłonie pełne słodkości. Nie częstuje ich,
wszystko dla mnie, wszystko każe mi wynieść do szafki i zamknąć na kłódkę, ale
ja im mrugam okiem, wiedzą, że się z nimi podzielę wieczorem. Potem każe mi
włożyć ten sweterek urodzinowy, a ja to robię, bo jestem posłuszny, i na koniec
idziemy do dyżurki zgłosić nasze wyjście. Matka mówi, że nie przyjdę na obiad, że
zjemy na mieście. Pielęgniarka wszystko wpisuje do księgi raportów.
Przechodzimy przez bramę, w budce siedzi cieć. Idziemy na obiad, na sam koniec
miasta, aż za baseny, do karczmy leśnej, która stoi na skraju buczynowego lasu.
Buki nie pachną, jest zima. Wchodzimy, zdejmujemy ubrania, siadamy przy
stoliku, kelner podchodzi
z kartą, a matka bez patrzenia, bez czytania zamawia w swoim i moim imieniu to
samo, co w tamtym roku i poprzednim, to samo, co będzie jeszcze zamawiać przez
następne cztery lata. Zjadamy, płaci, daje napiwek i wychodzimy. Zostawia mnie
przed drzwiami, całuje, mówi, że się śpieszy na pekaes, że przyjedzie za tydzień.
III
O czym myślałem tamtego wieczora? Miałem wrażenie, że robię się bardzo stary,
że „naście” bezpowrotnie odchodzi, że
„ścia” jest już czymś, czego należy się bać, a w najlepszym wypadku mieć
szacunek, dystans. Wydawało mi się, że teraz będę bardzo poważny, ustatkowany,
dorosły. Jutro zostanę naznaczony straszliwą datą i nie będzie powrotu. Za cztery
lata zostanę księdzem, wyląduję w wiejskiej parafii, dadzą mi trzy kościoły do
obsłużenia i rozwalonego malucha na zimę. A na lato rower, czarną ukrainę bez
przerzutek.
Będę tak dyndał czterdzieści lat, aż dostanę alzheimera i umieszczą mnie w domu
księdza emeryta prowadzonym przez zakonnice, kryptolesbijki z doskonale
rozwiniętymi męskimi cechami płciowymi. Będą przynosić jedzenie, karmić, a jak
odmówię, to na siłę wepchną we mnie zimną owsiankę, oblizując się przy tym
sinymi językami. Brr.
Urodziny przyszło mi obchodzić w przerwie na studium. Zeszli się klerycy na kawę
i fajki. Prezenty i życzenia też były, a jakże. Najpierw zaśpiewali Sto lat, a potem
po kolei podchodzili i życzyli. Najczęściej ukończenia seminarium i dobrej parafii.
Niektórzy życzyli dobrej gospodyni. Ci, którzy składali te życzenia, gdzieś po
drodze odpadli. Potem całowali w policzek, tak bezpiecznie, aby nie było podejrzeń
o pedalstwo, i wręczali papierowe obrazki z podobiznami różnych świętych. Na
koniec przyszli diakoni. Zaśpiewali jeszcze raz Sto lat, wypili po kawie, zajarali po
fajce, a gdy mnie ściskali, powiedzieli:
— Hubi, jedno jest pewne, nikt normalny tej uczelni nie kończy.
I to mnie najbardziej zastanowiło, nie dawało spać, a że wypiłem cztery kawy po
turecku i wypaliłem paczkę fajek, wprost eksplodowałem w środku. Wyszedłem
przed bursę ubrany w dres i trampki. Biegałem i biegałem, szybciej i szybciej, aż
zabiłem w sobie wszystkie myśli i poszedłem wykończony spać.
IV
„Jeśli do trzydziestki niczego nie osiągniesz, to już niczego nie osiągniesz, jeśli do
trzydziestki niczego nie osiągniesz, to już niczego...” Ta matczyna mantra zabijała,
truła krew, odbierała siły i wiarę w to, co robiłem. Daty, cyfry, daty, gówno,
gówno, gówno. Seminarium rzuciłem. Dwa rozwody i cztery lata filozofii — to
były moje dotychczasowe osiągnięcia. Wykalkulowałem, że jako magister filozofii
będę tylko następnym biednym frajerem, więc zrezygnowałem z dyplomu. I żeby
zdążyć przed trzydziestką coś osiągnąć, wyjechałem do Anglii do pracy. W
pośredniaku przedstawiłem się jako Duńczyk. Podałem urzędnikowi lewy numer
ubezpieczeniowy i praca kuchcika w restauracji zaraz się znalazła. Odkładałem,
odkładałem, odkładałem, aż odłożyłem. Na własne mieszkanie w centrum Jeleniej
Góry w pięknej plombie. Z tarasu widać było ratusz
i stary rynek, a z drugiej strony okna wychodziły na park.
I przyszedł ten dzień styczniowy. W lodówce chłodziło się kilka litrów ginu
kupionego po czeskiej stronie. Naspraszałem ludzi do tego własnościowego,
pięknego mieszkania kupionego na kilka miesięcy przed trzydziestką. Kiedy
wypiliśmy wszystko, ktoś rzucił bełkotliwym głosem:
— Ludzie, skoczmy na rynek, dowalmy się w jakiejś knajpie! Zaczęliśmy od
Karczmy Dolnośląskiej, a skończyliśmy...
Już nie pamiętam gdzie, wiem tylko jedno, to znaczy pamiętam, pamiętam dobrze,
że wychodząc z ostatniego baru, wpadłem na Cygankę. Koniecznie chciała mi
powróżyć. Cyganek boję się od dzieciństwa, ale dałem jej dwadzieścia złotych w
geście urodzinowym i żeby się odwaliła. Przestała nalegać, tylko krzyknęła:
„Dobry pan!”, i podniosła do góry spódnicę, pokazując mi swoją nieludzko
obrośniętą cipę. Jeszcze coś powiedziała, ale zaraz wypadło mi to z głowy.
V
W tym roku minęło dziesięć lat, odkąd rzuciłem Jelenią i wyjechałem na Islandię.
Pięć lat spędziłem po ciemku, a drugie pięć w świetle, bo tu, na końcu świata,
spotkałem miłość życia. Największą, ale nie pierwszą. I dobiłem do czterdziestki.
Faceci przyjmują ją jak wyrok. Wiadome obawy, że za kilka lat przestanie
regularnie stawać, że zmięknie, że łysina, że srebrne skronie, że pewnego ranka
natkniesz się na długiego siwego łonowca, że zawał, że nadwaga, że lada dzień
koniec. Z górki, bo czterdziestkę ma się zazwyczaj jeden raz. Meni najczęściej
kitują pomiędzy sześćdziesiątym a siedemdziesiątym piątym rokiem życia. Z
drugiej czterdziestki, czyli osiemdziesiątki, nici. Chyba strach, zbliżająca się
śmierć, a jak nie śmierć, to prostata powodują, że wewnątrz, w duszy, przeżywamy
te urodziny jak stypę, sam nie wiem...
W wigilię urodzin wybrałem się do słowackiego kapucyna. Drogi były prawie
nieprzejezdne. Czekał. Rozmawialiśmy długo i szczerze. Wracałem lżejszy o kilka
odpuszczonych grzechów ciężkich.
Rankiem pogoda jeszcze bardziej się pogorszyła. Wichura, zadymka, wszędzie
biało. Z wyciem wiatrów przychodziłem na świat i z wyciem wiatrów wchodziłem
w czterdziestkę. Mimo życzeń, toastów, prezentów, kilku flaszek, które pękły,
czułem się przygnębiony. Kiedy wszyscy poszli spać, położyłem się na sofie i
odruchowo sięgnąłem po to, co leżało na ławie. Wypadło na nową książkę Pilcha.
Otworzyłem na drugim opowiadaniu. Zaczynało się jakoś tak, że bohater w tym
roku obchodzi czterdziestolecie pierwszej próby samobójczej... Gdy dotarł do mnie
sens tego zdania, za oknem nagle wszystko ucichło. Wiatr przestał szaleć, płatki
śniegu zamieniały się w zimowe dmuchawce. Błogość, lekkość, spokój, cisza. I
wrócił obraz, wróciła fonia. Znów zobaczyłem tę nocną scenę w Jeleniej Górze.
Zabrzmiały na nowo słowa Cyganki:
„Dobry pan!”. Przed oczami przeleciała mi jej nieludzko obrośnięta cipa, a potem
znowu usłyszałem to zdanie, które wtedy wypadło mi z głowy, a teraz powróciło,
słyszałem je dokładnie.
„Będzie żyć dziewięćdziesiąt cztery lata”. Tak powiedziała. Jeśli wierzyć Cygance,
to wszystko dopiero przede mną, a ta czterdziestka to była moja pierwsza w tym
życiu.
Komunia
Na wieży kościelnej gniazdowały sokoły. Roman Marchewa, pomocnik
kościelnego, przed każdym Bożym Narodzeniem staczał z nimi walkę. Wracał
podziobany, oblizywał krwawiącą dłoń i przeklinał pod nosem „te jebane kukułki”.
Miał respekt przed ministrantami, a ja byłem jednym z tych chłopców, którzy w
białych komżach dzwonili na podniesienie, zasypiali na stojąco na pasterkach i
podglądali sklerotyczne zakonnice ukradkiem obżerające się komunikantami.
Mrowiło w palcach z wrażenia, kiedy po wdrapaniu się krętymi schodami
dochodziliśmy do chóru, do organów, na których wygrywał pan Wenglorz. Przed
balkonem był mały pokoik, w nim zaszywał się Zygmunt Masopust, kościelny.
Przed Wielkanocą pomylił drzwi i zamiast zejść w dół, wszedł na balkonik i dalej...
Ale pogrzeb to mu piękny wyprawili. Roman wpadł w depresję
i odwieźli go na leczenie do Stronia Śląskiego. Po półrocznej kuracji wrócił.
Przestał sokoły nazywać kukułkami, a zaczął na nie mówić sowy. Proboszcz
zatrudnił nowego kościelnego. Barczyk, tak jak jego poprzednik, popijał mszalne
wino. Miał swoje teorie. Mówił, że pije, bo Chrystus też pił. I nigdzie nie jest
napisane, że miał problemy z alkoholem. Z pokoiku można było iść dalej w górę,
ale tylko po drabinach. Przed Pierwszą Komunią odważyłem się. Wszedłem na sam
szczyt wieży, gdzie gniazdowały sokoły, czyli kukułki, czyli sowy. Wyżej w życiu
nie byłem, dosięgałem prawie nieba. Ten świat był inny niż na dole. Pachniał
tajemnicą, wołał mnie i kusił.
W szafie wisiała uszyta na miarę biała alba. Pamiętam niekończące się przymiarki
u krawca Konika. Pachniał starymi sikami, w ustach trzymał szklaną pożółkłą lufkę
zakończoną tlącym się sportem. Nafaszerowany szpilkami, igłami i agrafkami,
przypominał wygłodzonego jeża. Metr krawiecki zwisał bezwładnie
z jego cieniuteńkiej szyjki, a z kieszeni wystawało mydło, którym zaznaczał coś na
materiałach. Kiedy przyszedłem do ostatniej przymiarki i stanąłem przed lustrem,
Konik powiedział:
— Teraz wyglądasz jak anioł, jak prawdziwy anioł.
I odjął od ust prawie pustą lufkę. Szpilką wygrzebał resztki sporta, odchrząknął,
potem jeszcze raz i podszedł do okna. Z całej siły splunął w dół. Szybko zamknął.
Po chwili usłyszałem krzyk:
— Uważaj, gdzie plujesz, chuju jebany! A Konik z zadowoleniem wymruczał:
— To za ten ukradziony rower, cwelu pierdolony.
Dom był pełen gości. W tłumie znajdował się również oszust matrymonialny z
Dąbrowy Górniczej. Podawał się za lotnika, a jak się później okazało, był świeżo
usuniętym z posady motorniczym. Oprócz ciotek, wujków i ich dzieci przyszedł
chrzestny z żoną. Poprzedniego dnia listonosz przyniósł przekaz na alimenty. Na
odwrocie widniał napis: „Hubert. Samych sukcesów w życiu życzy Tato”.
Po mikroskopijnej kuchni przepychała się rodzinka. Wujek alkoholik walnął sobie
natychmiast tęgiego łyka lemoniady, a po chwili jego twarz zrobiła się bardziej
czerwona niż gazowana landrynówka. Nadchodził czas wyjścia do kościoła.
Ubrano mnie w albę, przepasano żółtym sznurem, włożono na dłonie białe
rękawiczki, wsunięto pod pachę czarny modlitewnik. Droga do kościoła zapełniała
się białymi postaciami. Dziewczynki, odziane w pelerynki podrywane wiatrem,
przypominały ptasie skrzydła. Na ulicę powoli wychodziły nowe postaci, było ich
więcej i więcej. Biało, coraz bielej. Wyglądało to tak, jakby ktoś wypuścił
wszystkie gołębie naraz. Szybowały miarowo w stronę największego gołębnika w
mieście, czerwonego gołębnika o spiczastej wieży, instynktownie kierując się do
najlepszych okruchów chleba. A potem w skupieniu wdrapywały się na żerdzie,
gdzie dwie czarne wrony dyrygowały ruchem ptaków. Gołębie na prawą, a
gołębice na lewą stronę. Siedzieliśmy cicho. Wielki paw coś gadał do mikrofonu.
Wstawałem, siadałem, śpiewałem, klękałem. Nadszedł wreszcie tak długo
wyczekiwany moment. Dwie wrony skrzeczały: „Szerzej otwierać dzioby.
Dokładnie wystawiać języki. Nie dziobać Pana Jezusa!”. Stąpając bokiem, równo
przystawiając nogę do nogi, jak w godowym tańcu, sunęli ku mnie napuszony paw
i cietrzew trzymający srebrną patelnię. Paw miał złoty kielich, po brzegi
wypełniony białymi krążkami. Klęczałem z rozdziawionym dziobem i tylko
słyszałem narastające i bardzo wyraźne: „Ciało Chrystusa. Amen. Ciało Chrystusa.
Amen. Ciaaało Chrystusa. Aaaamen”. To byłem ja, ja i mój Chrystus, który
przylepił mi się do podniebienia tak mocno, że aż mnie zatkało. Wracałem do
ławki, cały czas mając przymocowanego Pana Jezusa, który tak uporczywie się
trzymał, iż miałem wrażenie, że mnie nigdy nie puści. Siedziałem i w myślach
prosiłem Boga, aby mi przebaczył te wszystkie grzechy, których zapomniałem
wyznać w czasie spowiedzi, żeby przestał mnie dusić. Moja prośba spełniła się.
Opłatek zaczął rozpuszczać się i po chwili zniknął.
Wieczorem spadł śnieg. Ludzie mówili, że śnieg w połowie maja przynosi
nieszczęście. Rankiem Romek Marchewa odklejał od kocich łbów zmasakrowane
ciało kościelnego Barczyka.
Wujek Lutek
I
Wujek Lutek przyjechał do Bielawy na początku lat sześćdziesiątych. Zahaczył się
w kopalni po drugiej stronie gór. Fedrował i choć przysypało go trzy razy, wgryzał
się dalej w czarne korytarze, bo przy życiu trzymał go poker, a nie moja ciotka,
lokalna seksbomba. Oprócz kart jeszcze dwie rzeczy interesowały wujka.
Ochotnicza straż pożarna i galaretka malinowa. Nasza brygada ogniowa, której był
członkiem, słynęła z dogaszania zgliszcz, bo kiedy się paliło, zawsze zjawiała się
za późno. Problem tkwił w łączności. Otóż w trzydziestotysięcznym miasteczku
było dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu abonentów. Jeden numer należał
do remizy, ale tylko wachtowy wiedział o pożarze. Reszta strażaków nie miała
telefonów. Gdy pożar trawił jakiś budynek, wachtowy wybiegał z dyżurki, wsiadał
na rower i jak oszalały pedałował przez miasto, zwołując brygadę. Kiedy już
wszystkich pozbierał, gdy przybiegli do remizy, ubrali się w kombinezony, włożyli
na głowy hełmy, do boków przyczepili siekierki i odpalili czerwonego stara, gnając
na syrenie, to po przyjeździe nie pozostawało im już nic innego jak tylko staranne
zabezpieczenie pogorzeliska. Wujek uwielbiał pożary. Czuł się wtedy bardzo
ważny, potrzebny. Po udanej akcji brygada wracała do remizy, a pan Gienek
wyjmował z futerału złotą trąbkę i grał chłopakom do pokera. Grali na całego. Gdy
płomienie zjadły rozlewnię wód gazowanych, wujek musiał oddać kluczyki do
żółtego trabanta. To był największy pożar w mieście i największa przegrana wuja.
A galaretka...
Wujek zawsze miał w lodówce galaretkę. Niebieski emaliowany garnek pełen
krwistego żelu. Siedząc przy stole, powoli przebijał łyżką napiętą powłokę, aby na
koniec włożyć do ust drżący kawałek. Delektował się, a gdy wyskrobał garnek do
dna, wydawał okrzyk zachwytu. „Aaaach, aaaach”. Ciotka Cornella nie znosiła tej
jego galaretki, a kiedy przegrał trabanta, zaczęła wujka wprost nienawidzić i
krzyczała:
— Ty durniu, twoje życie to tylko te karty, pożary i ta galaretka, zostawię cię, a
wtedy będziesz sobie mógł grać i żreć to swoje świństwo. Jeszcze zobaczysz!
Wujek nic sobie z tego nie robił, dopiero kiedy ciotka zaczęła regularnie znikać z
domu, wystraszył się i przestał grać na pieniądze, a zaczął na zapałki i rodzynki.
Najczęściej grał ze mną, bo kumple ze straży jakoś nie chcieli bez kasy. Graliśmy
razem i zajadaliśmy się tym jego malinowym cudem. Kiedyś mi powiedział, że jak
go żona zostawi, co ciągle obiecuje, to zrobi sobie całą wannę takiej galaretki i się
w niej wykąpie.
II
Wujek mówił, że jestem jedynym Polakiem w tej rodzinie, że tylko on i ja jesteśmy
normalni, reszta to Cyganie. Familia ze strony ojca była wielką zagadką, której do
tej pory nie udało mi się rozwiązać, ale przyrzekłem sobie, że kiedy Rumunia
stanie się krajem bezpiecznym, kiedy dzikie świnie znikną z ulic miasteczek
Bukowiny, kiedy przestaną tam okradać turystów, mnożyć się jak króliki, używać
biseptolu jako środka antykoncepcyjnego, to pojadę i dowiem się całej prawdy.
Część prawdy żyła na miejscu w postaci ojca oraz ciotek, Cornelli i Julietty. Żyła
też babka, niby najważniejsze ogniwo w rozwiązaniu zagadki, ale nie mogłem się z
nią dogadać, bo ona prawie nie mówiła po polsku, a ja ni w ząb nie mówiłem po
rumuńsku. Babka zawsze chciała być aktorką, więc nosiła długą blond perukę na
głowie, gorset i czerwone szpilki, w których ryła nawet przez największe zaspy. W
jej opinii uchodziłem za najgłupszego wnuka, lingwistyczne zero. Dzieci ciotki
Julietty gadały po rumuńsku jak nakręcone, a ja nic. Wujek Lutek z ciocią Cornellą
nie mieli dzieci, pewnie dlatego mnie tak lubili.
Teściowa często odwiedzała swoją córkę. Rumuńskie dialogi zabijały wujka, który
w depresji pożerał kilogramy galaretki. Kiedyś nie wytrzymał i wyrzucił babkę z
domu. Następnym razem zrzucił ją ze schodów, kiedy mu powiedziała przez
tłumacza, czyli jego własną żonę, żeby przestał grać w karty, przestał jeździć do
pożaru, nie żarł galaretki, a nade wszystko przestał jej mówić Maria, tylko zaczął ją
tytułować Mamma Mare. Tego nie wytrzymał. Zrzucał ją jeszcze kilka razy, bo
babka nie przestawała ich odwiedzać, lecz po każdym takim incydencie podnosiła
się z parteru, prostowała powyginane czerwone szpilki, poprawiała gorset i perukę i
wychodziła jakby nigdy nic. Z tych jej upadków i powstań, z tej kaskaderki
wnioskuję, że albo była z gumy, albo przed wojną pracowała w bukareszteńskim
cyrku i podczas spektaklu poznała mojego dziadka, który się zakochał w kobiecie
gumie, postanawiając z nią przeżyć kawałek życia. Krótki kawałek, bo długo się
nie nażył. Zmarł rok przed moimi narodzinami, a rok po jego pogrzebie odszedł
jego ojciec, czyli mój pradziadek, który też wylądował w Bielawie.
Kiedyś wygrzebałem papiery, to były jakieś tłumaczenia rumuńskich dokumentów.
Z pożółkłych kartek wyczytałem, że moja babka miała na nazwisko Popescu, stanu
wolnego, wyznania nieokreślonego. I to jest wszystko, co wiem, na co mam
dokument. Ale są też opowieści dzieci, punkt widzenia rodzinki, więc jeśli dziadek
i pradziadek leżą trupem na naszym cmentarzu, to prawd jest kilka. Według ojca
dziadek był bukareszteńskim aptekarzem. Miał własną aptekę w kamienicy, której
był właścicielem, a w niej wynajął pokój babce. Właśnie tak się spotkali, był ślub,
na świat przyszły dzieci, a potem wybuchła wojna. Wcielili dziadka do wojska i
wysłali na front wschodni. Dostał się do niewoli. Mówił, że jest Polakiem, że
wzięto go do woja siłą, to go Ruscy oszczędzili
i po wojnie wsadzili w pociąg do Bielawy. W rok po nim przyjechała żona z
dziećmi i mój pradziadek. To jest zeznanie mego ojca, sławnego kolorysty. Jego
siostry mówią co innego. Mówią, że dziadek był dowódcą pułku konnego króla
Michała, że znał dobrze monarchę i sam go uczył dosiadać konia, ale po wojnie
król zwiał do Szwajcarii, a dziadek musiał uciekać przed komunistami, no i uciekł
do Polski. Babka pewnie ma swoją wersję, ale nie jestem w stanie wysłuchać jej
zeznań. Kiedyś złamałem sobie nogę i zabrali mnie do szpitala, na sali leżał ze mną
pewien człowiek, który zaklinał się, że znał doskonale mojego dziadka. Według
tego pana dziadek był pracownikiem miejskich zakładów włókienniczych, nie miał
specjalnego wykształcenia, pracował w farbiarni i umarł na gruźlicę płuc, ale
dopóki żył, to dzieci i żona chodziły jak zegarek. Tak mówił.
III
Rodzice się rozwiedli, no tak to bywa, ale nigdy nie mogłem pojąć, dlaczego ojciec
mieszkający o kilka domów dalej przestał się mną interesować. Na początku
próbowałem go odwiedzać. Czatowałem po szkole pod jego drzwiami. Nie miał
wyjścia, musiał zapraszać mnie do siebie, chyba że po drodze nie wymyślił, że
zaraz wychodzi na zebranie albo na polowanie. Wtedy wracałem, wracałem ze
spuszczoną głową. Po pewnym czasie dałem sobie spokój z odwiedzinami. Kilka
razy nie otworzył, ale i tak wiedziałem, że jest w środku. Słyszałem pośpieszne
zamykanie okien, widziałem źrenicę w judaszu, ten czarny punkcik, co jakiś czas
znikający na pół sekundy pod mrugnięciem powieki.
U wujka Lutka też nie szło dobrze. Ciotka Cornella pracowała jako asystentka w
gabinecie rentgenowskim doktora Hudeludisa. Hudeludis był Grekiem, tak samo
jak fotograf Agapito, introligator Kostas i początkująca piosenkarka Eleni. Grecy
byli spokojnymi mieszkańcami, ogólnie lubianymi, ale nie myśleli, żeby w Polsce
zagościć na stałe. Chcieli wracać, wracać do siebie. Hudeludis też chciał, a ciotka
miała dość męża strażaka, pokerzysty i żelowego adykta. Pewnego dnia wpadłem
do wujka, siedział za stołem, grzebał w swojej galaretce, ale jakoś tak bez
przekonania, nie zaproponował partyjki. Gdy odłożył emaliowany garnek i srebrną
łyżkę, powiedział, co ludzie wygadują o Cornelli:
— Tańczy na stole rentgenowskim, u Hudeludisa, na golasa tańczy.
IV
Marzeniem każdego chłopaka z naszego miasteczka był enerdowski motorower
marki Simson. Wujek zapisał mnie na kurs prawa jazdy i zapłacił. Jeździłem
rozwalonym maluchem
z instruktorem alkoholikiem, który jak tylko się zorientował, że jakoś mi idzie,
skracał lekcje i kazał podwozić się pod knajpę w pobliskich Pieszycach. Czekałem
przed barem Pod Zegarami godzinę, potem wsadzałem go kompletnie pijanego do
samochodu i wiozłem z powrotem pod budynek Ligi Obrony Kraju, tam odbierali
go kumple, a mnie kazali odprowadzać auto do garażu. A znowu kiedy przyszło mi
uczyć się jazdy na motocyklu, to kręciłem ósemki na placu pomiędzy starymi
bunkrami, osiedlem Włókniarzy a szpitalem. Egzamin zdałem za drugim
podejściem. Pewnie zabrakło tych godzin, które mogłem wyjeździć, a które
spędziłem w oczekiwaniu przed barem. Szczęśliwy odbierałem prawko w asyście
wujka w urzędzie miejskim. Wprost eksplodował z radości, a że się ostatnio
nigdzie nie paliło, nikt nie chciał z nim grać w pokera, ciotka dalej tańczyła na
golasa w gabinecie rentgenowskim, zaproponował po jednym w Bajce. Restauracja
Bajka mieściła się w hotelu Pod Wielką Sową. To była dobra knajpa, jedna z
lepszych w okolicy, do której zaglądali najczęściej Niemcy odwiedzający byłe
posiadłości. Wujek zamówił po piwie, wzniósł toast za przyszłość i wypił kufel
jednym haustem. Potem zamówił następne, jeszcze następne, na sam koniec
poprosił o galaretkę malinową. I gdy tak jadł, mamrotał pod nosem:
— Cornella ogoliła sobie małą na łyso, złożyła pozew o rozwód...
V
Simson lśnił przed naszym domem. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom — to
był on, niebieski, wspaniały, wyśniony, wymarzony, mój, do końca mój. Prezent od
mamy, prezent, który miał mnie postawić na równi z najbardziej ustawionymi
dzieciakami
z naszego miasteczka, to był też lek na kompleksy kobiety samotnie wychowującej
dziecko. Dostałem się zaraz do elitarnego klubu kolesi, którzy w wolnych chwilach
przemierzali niedostępne rejony cypla kłodzkiego. Jeździliśmy wszędzie tam, gdzie
pekaesy nie docierały. Choć benzyna była wtedy na kartki, to niemieckie cudo tak
mało paliło, że paliwa spokojnie starczało na wszystkie wycieczki. Nie mogłem
doczekać się soboty, kiedy z kumplami wskakiwaliśmy na swoje rumaki i
zmykaliśmy
z Bielawy. Gnaliśmy do Jodłownika, przez góry, na drugą stronę, do Nowej Rudy i
do Kłodzka, i dalej do Kudowy, aż na czeską granicę, popatrzeć, bo przejechać się
jeszcze wtedy nie dało. Albo do Ostroszowic, a potem w bok do Srebrnej Góry
krętą drogą, na sam szczyt, na forty, i znowu w dół. Do Ząbkowic albo z powrotem
do Nowej Rudy, a z niej do Wambierzyc, Radkowa i na Błędne Skałki, do Pasterki.
Podczas każdego takiego wypadu popijaliśmy piwko gdzieś w knajpie i jechaliśmy
dalej.
Pewnego dnia wypiłem za dużo i w Bardzie, przed klasztorem Redemptorystów,
zatrzymała mnie „lotna”. Milicjanci kazali dmuchać w balonik. Spuścili powietrze
z kół, zdeponowali motorower, odebrali prawo jazdy i kazali wracać autobusem. To
był dopiero początek kłopotów. Po tygodniu przyszło wezwanie na kolegium. W
ciemnym korytarzu siedziało kilku przepoconych facetów z podbitymi oczami.
Byli przesiąknięci zapachem sportów i czekali na swoją kolejkę. Na koniec
wezwali mnie. Wyrok brzmiał: „dwa lata pozbawienia prawa prowadzenia
pojazdów mechanicznych, ponowny egzamin teoretyczny i praktyczny”. Ukarano
mnie również grzywną. To była duża suma, bo wujek zaniemówił z wrażenia.
Pieniądze trzeba było wpłacić w ciągu miesiąca. O pożyczce u mamy nie było
mowy. Kwitek informował wyraźnie, że jeżeli nie dokonam wpłaty w określonym
terminie, grzywna zostanie zamieniona na karę więzienia. Do więzienia nie
mogłem iść, bo przecież miałem na karku maturę.
Szybko wystawiłem simsona na sprzedaż, lecz nikt nie chciał kupić tego cuda, na
którym stawałem się jednością z szosą i światem, zgarniając do otwartej z radości
buzi liście, dmuchawce, muchy. Dzień płatności zbliżał się, simson stał dalej
niesprzedany, a ja już widziałem się za kratkami w Świdnicy. Postanowiłem, że
schowam honor do kieszeni i przejdę się do ojca, poproszę o pożyczkę. Ojciec
obiecał, że pomoże. I to był ostatni raz, kiedy go widziałem, bo następnego dnia
zniknął, ale pieniędzy nie zostawił. Czarne chmury zebrały się nad moją głową,
czarne myśli ubrane w więzienne pasiaki ryły mózg:
Czarny chleb, czarna kawa, opętani samotnością, Myślą swą szukają szczęścia,
szczęścia, które jest wolnością,
Aż tu nagle klawisz wpada i zaczyna więźnia bić, Młody więzień na twarz pada i
przestaje serce bić.
Ta kryminalna piosenka, którą kiedyś usłyszałem na koloniach, powtarzała się jak
melodia z katarynki.
Stał się cud. Zamiast milicyjnej nyski zobaczyłem pod naszym domem wujka.
— Chodź, pójdziemy na pocztę, mam kasę, zapłacimy za grzywnę, Cornella
odeszła, zostawiła pieniądze na pożegnanie, no chodź już — powiedział ciepło.
A drugie prawo jazdy, już po wielu latach, zdobyłem w Anglii, a że jestem
leworęczny, właściwie lewostronny, egzamin z jazdy poszedł mi lepiej niż za
pierwszym razem. Simsona kupił dla swojego syna pewien adwokat z
Dzierżoniowa, a ja
z honorem oddałem pieniądze wujkowi, resztę wydając na wieżę stereofoniczną,
która — podobnie jak prawnik — pochodziła z Dzierżoniowa, z fabryki Diora.

Podobne dokumenty