Czytaj online
Transkrypt
Czytaj online
Rzeczy pierwsze Copyright © by Hubert Klimko-Dobrzaniecki Opieka redakcyjna: Ewa Bolińska Korekta: Barbara Gąsiorowska, Aleksandra Małysiak Opracowanie graficzne: Katarzyna Borkowska kb–[email protected] Skład: Katarzyna Derda Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved ISBN 978-83-945603-8-6 Wydawca: Artrage - Michał Michalski NIP 1181699925 REGON 364552074 http://www.bookrage.org Słowo od Autora Książka Rzeczy pierwsze, jak przystało na prawdziwą powieść, ma jednego bohatera, z którym czytelnik podróżuje od pierwszej do ostatniej strony, a wątki są ze sobą misternie powiązane. Chciałem napisać kryminał. Niestety, jako chłopiec mieszkałem w pobliżu kostnicy, a moim sąsiadem był milicjant. Z tego powodu nabawiłem się pewnych lęków, więc nie udało mi się napisać kryminału. Stworzyłem za to powieść autobiograficzną, a że mam dopiero czterdzieści dwa lata, jest to krótka powieść autobiograficzna. Ktoś kiedyś powiedział, że literaturoznawstwo i psychologia dawno odkryły, iż nikt nie potrafi powiedzieć w autobiografii prawdy, całej prawdy i tylko prawdy. Każdy stara się wyglądać na trochę lepszego lub trochę gorszego, według gustu. Niby chodzi tylko o to, żeby jak najbardziej zbliżyć się do prawdy o rzeczach zasadniczych. Ja chciałem w swojej książce opowiedzieć prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Nie wierzycie? Spytajcie mojego psychiatrę! Hubert Klimko-Dobrzaniecki Czterdziestka I Urodziłem się w Bielawie dwunastego stycznia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku. Dnia urodzin nie pamiętam, czasami tylko, we śnie, nawiedzają mnie obrazy. Obrazy z sali porodowej szpitala miejskiego przy ulicy Wolności. Cmentarz też mi się śni. Za każdym razem pojawia się jakiś nowy szczegół, który albo dopełnia stary sen, albo całkowicie go zmienia, ale leci to mniej więcej tak. Matka leżała w bólach na łóżku ginekologicznym. Wiał halny, ludzie wieszali się nagminnie, a grabarze i księża zacierali ręce. Świat wył, ujadał, kłębił się, odstraszał. Białe kafelki pękały jak tafle lodu. Porodówka miała jedno okno. Wychodziło na tyły szpitala. Rupieciarnia. Powywalane metalowe łóżka, materace, kartony. Z kosza na śmieci sterczała fioletowa dłoń. W sali stały kubły, wisiały ręczniki. Lampa zaglądała bezczelnie w łono matki. No i był ten sufit z gównianym kopczykiem, był lekarz Gołaszewski, położna o niemiecko brzmiącym nazwisku, mucha latająca w kółko, byłem ja, ale wychodzić nie chciałem. Matka, choć postanowiła, że nie będzie się wstydzić, jakoś nie mogła dotrzymać danego sobie słowa i próbowała przykrywać łono kawałkiem prześcieradła zwisającym bezwładnie z łóżka. — Co pani robi?! — zawołał oburzony Gołaszewski. — Zakrywam się. Ja się wstydzę — powiedziała. — To nie trzeba było sobie dzieci robić, ja nie mogę przyjmować porodów przez prześcieradło, prawda, siostro? — Skinął głową w stronę położnej o niemiecko brzmiącym nazwisku. — Ale ja nie mogę, nie potrafię — usprawiedliwiała się matka, mocniej przyciskając prześcieradło do łona. — Cholera! — krzyknął ginekolog. — Jak się pani wstydzi, to niech pani zamknie oczy. Matka zacisnęła powieki, ale nie wypuściła prześcieradła z dłoni. — Niech pani zamknie oczy, ale proszę zostawić wreszcie w spokoju to sakramenckie prześcieradło, no słyszy pani! — huknął. Uwolniła prześcieradło, lecz po chwili znowu po nie sięgnęła. — Nie, nie mogę, ja się dalej wstydzę — wyszeptała. — To niech pani, do diaska, otworzy te oczy i skupi się na jednym punkcie, no niechże pani spróbuje, bo udusi pani dziecko! Udusi dziecko? Chyba to ją przekonało, bo matka otworzyła szeroko oczy i już nie szukała dłonią rąbka prześcieradła, tylko zawiesiła wzrok na kopczyku gówien zwisającym z sufitu. Zadziałało. Zaczynam wychodzić, zaczynam wysuwać się z jednej kotliny, podążam w kierunku następnej. Widzę okno,widzę śmietnik i odciętą rękę. Podbiega do niej bezpański kundel. Obwąchuje ją, liże i wyciąga na ulicę. Ktoś kopie go w zadek, no to wypuszcza ją z pyska. Ręka leży na kocich łbach. Gruba baba przewraca się i leży, umierając ze strachu, bo ręka przyczepiła się jej do kołnierza z rudego lisa. Nie mogę być świadkiem zgonu grubej kobiety, bo słyszę histeryczny krzyk mojej rodzicielki: — Panie doktorze, niech pan coś zrobi z tą ogromną muchą, niech pan coś zrobi, bo umrę. Matka darła się tak przeraźliwie, że postanowiłem opuścić jej wnętrze, ale zanim zabrałem się do tego, poczułem bicze na moich plecach. To ginekolog Gołaszewski i położna o niemiecko brzmiącym nazwisku w szale i rozpaczy okładali brzuch mojej matki razami z ręczników skręconych na marchewę, tak samo jak robią to chłopcy na koloniach w czasie kocówy. — Zarąbać muchę, zarąbać muchę, zarąbać dziwkę, zarąbać, na śmierć ją zarąbać! — darli się, a mucha, zamiast uciekać, rosła i osiągnęła rozmiar kastrowanego pekińczyka. Szczerzyła zęby, warczała. Usłyszałem komendę wojskową, to ginekolog komenderował położną o niemiecko brzmiącym nazwisku. — Siostro, marchewa na ramię. W tył zwrot. Marsz. Marsz. Marsz do kranu. — Położna na raz, dwa, raz, dwa przemaszerowała w kierunku umywalki. — Spocznij! Marchewę zdjąć. Odkręcić kran. Marchewę namoczyć. Zakręcić kran. Marchewę na ramię. Baaaczność! Z marchewą do mnie. Raz, dwa, raz, dwa! Kiedy tak stała z namoczoną marchewą przy matce, lekarz znowu wydał rozkaz. — Odbezpieczyć marchewę! Położna o niemiecko brzmiącym nazwisku odcynglowała mokry ręcznik i czekała na dalsze rozkazy. Gołaszewski stanął przy matce, chwycił ją za rękę i pewnym głosem powiedział: — To się zaraz skończy, może pani zamknąć oczy, jak pani chce. Siostro! — wydał kolejny rozkaz. — Cel! Wtedy tamta powoli uniosła rękę z marchewą, celując w obrzydliwą muchę rozmiarów niekastrowanego pekińczyka. — Ognia! Położna o niemiecko brzmiącym nazwisku zdzieliła muchę prosto w łeb. — Ognia! — krzyknął znowu lekarz. Z wściekłością jeszcze raz walnęła muchę między oczy. — Ognia, ognia, ognia, ognia, ognia! Oboje wpadli w trans. Matka zawodziła z bólu, a mucha zaczęła się zmniejszać, aż powróciła do normalnych rozmiarów. Miała posklejane skrzydełka i nie mogła odlecieć. Ginekolog Gołaszewski z czarcią radością chwycił ją za odwłok i podniósł na wysokość głowy. Ja w tym czasie urodziłem się. Wypadłem na posadzkę. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, bo wszyscy zajęci byli torturowaniem owada. Matka zeszła z łóżka i spojrzała musze prosto w oczy, a lekarz zapytał: — Woli pani skrzydełko czy nóżkę? — Nóżkę — odpowiedziała matka i powoli, z namaszczeniem zaczęła wyrywać kończynę. Kiedy już trzymała w swoich dłoniach muszy organ, lekarz zapytał położną, jaką część woli. Tamta wybrała skrzydełko. Potem Gołaszewski oberwał następne skrzydełko, a matka następną nóżkę. Gdy powyrywali wszystko, co sterczało, usiedli na podłodze i zaczęli się targować o odwłok, głowę i co w jakiej kolejności. Skrzydełka i nóżki wyrzucili przez okno. Spadły do śmietnika. Po dłuższej chwili doszli do porozumienia. Głowa należała się matce, bo to ona rodziła. Lekarz z położną zadowolili się odwłokiem, po połowie oczywiście. Nóżki muchy leżące w śmietniku zaczęły pęcznieć, rosnąć, aż przybrały rozmiary końskich kończyn. Śmietnik otoczyło stado pracowników pobliskiej poczty, przyszedł jakiś drugi bezpański kundel, a może ten sam, który przedtem wyciągnął amputowaną rękę. Ale tym razem to pracownicy poczty obwąchiwali, lizali i wynosili gigantyczne musze nogi na ulicę. Ktoś się potem o nie potknął, ktoś zapłakał, ktoś wołał o pomoc. A ja leżałem zziębnięty na posadzce sali porodowej szpitala miejskiego przy ulicy Wolności. Leżałem z owiniętą wokół szyi pępowiną i dusiłem się, a oni, to znaczy matka, lekarz oraz położna o niemiecko brzmiącym nazwisku, opowiadali kawały, siedząc na parapecie i obserwując wichurę wywracającą kosze na śmieci. Kiedy skończyli, zaparzyli sobie mocny czaj w umywalce. Zzieleniałem. Zacząłem charczeć. Myślałem, że to koniec, że pora wracać. Dopili herbatę i podeszli do mnie. Matka wyjęła spod łóżka ginekologicznego akordeon i zaczęła grać, śpiewając przy tym bardzo głośno, najgłośniej, jak mogła: — Sto lat, sto lat! Przecież to były moje urodziny, dzień narodzin, dwunasty stycznia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku. Gołaszewski z położną pochylili się i zaczęli rozplątywać zawiniętą pępowinę. Położna chwyciła mnie za nóżki i podniosła. Zwisałem głową w dół, gdy lekarz przywalił pierwszego klapsa. Nabrałem powietrza i zmieniłem kolor z sinego na różowy. Owinęli mnie w biały ręcznik i zerwali z matki akordeon, bo sama nie mogła przestać. Jak zacięta płyta cały czas grała i wyśpiewywała „sto lat, sto lat”. Kiedy wyrwali jej ten instrument i na jego miejsce wsadzili mnie, usłyszałem życzenia i coś jeszcze... Gołaszewski powiedział: — Wszystkiego najlepszego, ładny chłopczyk, taki bystry, choć o mało się nam nie udusił. A położna o niemiecko brzmiącym nazwisku dodała: — Pępowinę miał owiniętą wokół szyjki, tak słodko z tym wyglądał, ale wie pani, ci od tych owiniętych pępowin najczęściej na księży idą, a jeśli potem rezygnują, to i tak dalej krawatów nie lubią nosić. Albo to było tak. Dwunasty stycznia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego. To chyba było nad ranem, tak, około czwartej, bo o tej porze pan Pietrzak zawsze karmił swoją zgłodniałą kawkę. Tego ciemnego poranka, a właściwie jeszcze tej nocy, matka swoim krzykiem przelicytowała kawkę przedszkolnego ciecia. Ojciec pochrapywał. Wrócił z polowania i nic nie mogło go obudzić. Ani wystrzały z armat, ani koniec świata, który miał za chwilę nadejść przepowiedziany przez lokalnych jehowitów, ani nawet ciężarna żona wyjąca jak wataha wilków. Matka swoim ujadaniem obudziła Pietrzaka, który po omacku wszedł do naszego mieszkania znajdującego się na tyłach przedszkola przy ulicy Parkowej. Pietrzak podszedł do łóżka moich rodziców i jednym ruchem zwalił na podłogę chrapiącego ojca, położył się obok matki i wyjął z oczodołu sztuczne oko. Kiedy matka zobaczyła woźnego z pustym oczodołem polerującego oko rąbkiem poduszki, zaczęła krzyczeć jeszcze głośniej. Cieć, nic sobie z tego nie robiąc, dalej polerował. Kiedy skończył, podniósł szklane oko na wysokość twarzy i powiedział: — No, Kawa, nie wyj, zaraz przyniosę ci chleba i wody. Matka wzięta za oswojoną kawkę zaczęła wyć jeszcze bardziej, a Pietrzak ze spokojem pochuchał w sztuczne oko i wsadził je do oczodołu. Odwrócił głowę w stronę matki i krzyknął ze strachu: — O Jezu, pani kierowniczko, to pani, a ja myślałem, że to Kawa! — Pietrzak, zawieźcie mnie na porodówkę — warknęła matka — szybko! Woźny wyskoczył z łóżka i przemaszerował po ciele ojca, który dalej spał jak kamień. Przy drzwiach krzyknął: — Niech się pani kierowniczka zbiera, zaraz podjadę emzetą! Po chwili matka stała przed przedszkolem owinięta kocem i trzymała przed sobą telewizor lampowy marki Agat. Zabrała go z sobą, bo była to najcenniejsza rzecz, jaką mieliśmy. Bała się złodziei, wiedziała, że ojciec jeszcze pośpi ze dwa dni i nic ani nikt nie będzie go w stanie obudzić, nawet jakaś banda wynosząca jedyny telewizor na ulicy, może jeden z niewielu w miasteczku. Pietrzak podjechał czarną emzetą z przyczepą i zaproponował matce miejsce w koszu, ale matka przezornie włożyła tam telewizor, a sama z trudem usiadła za woźnym. Padał śnieg. Było tak zimno, że podczas jazdy do szpitala miejskiego przy ulicy Wolności Pietrzakowi zamarzło sztuczne oko. Pod szpitalem pożegnała woźnego. Kazała mu wrócić do przedszkola razem z telewizorem, opiekować się nim i nie spuszczać z oczu. Przysięgał na głowę kawki, że agat będzie bezpieczny. Po takim zapewnieniu matka ze spokojem udała się na salę porodową. Na sali czekał na nią lekarz ginekolog Gołaszewski oraz położna o niemiecko brzmiącym nazwisku. Kazali się położyć i przeć. Poród odbył się bez komplikacji. Wyskoczyłem na świat, a matka w euforii kazała nadać mi imię Agat. Ten telewizor to była rzecz, którą chyba najbardziej w życiu kochała. Z tego wynikły problemy. Ojciec wstał po pięciu dniach i usłyszał mój płacz, a potem dowiedział się, pod jakim imieniem matka kazała mnie zapisać w szpitalnych księgach. Wpadł w szał i sprowadził do domu proboszcza. Proboszcz ochrzcił mnie w przedszkolu i podkreślając wagę zainteresowań ojca, nadał mi imię Hubert. Więc noszę to imię patrona myśliwych i bardzo mi się nawet podoba. Nie, to było tak. W styczniu, a konkretnie dwunastego stycznia sześćdziesiątego siódmego, w Bielawie na Dolnym Śląsku miałem przyjść na świat. Powinienem pojawić się trzy miesiące później, ale matka najadła się kiełbasy z naszej rzeźni. Ta rzeźnia to było straszne miejsce, bo podczas wojny mieściła się w niej filia obozu koncentracyjnego Gross-Rosen. Matka miała zachciankę ciążową i wysłała ojca po kilo kiełbasy, a kiedy ją przyniósł owiniętą w szary papier, rzuciła się na nią jak zgłodniała lwica. Potem popiła gorącym mleczkiem i zagryzła śledziem. Wieczorem dopadły ją silne bóle, wymioty, gorączka. Kiełbasa była nieświeża, matka zatruła się i urodziła przedwcześnie. Urodziła mnie martwego. Bezimiennego wsadzili mnie do pudełka po kaloszach i zakopali na cmentarzu parafialnym pod ścianą noworodków, wcześniaków i małych dzieci. Płakali, a ojciec objął matkę, przytulił i powiedział: — Nie martw się, jeszcze będziemy mieli nowe dziecko. Zaszlochała. Następnej nocy podpalono rzeźnię. Nikt nie chciał jej gasić, ludzie mieli dość smrodu palonych kości, który często unosił się nad naszym miasteczkiem. Na miejscu rzeźni zbudowano więzienie, a obok postawiono kolejną, już trochę mniejszą rzeźnię, żeby więźniowie mieli co robić, odsiadując wyrok. Czasami myślę sobie, że może byłoby lepiej skończyć tak, jak skończyłem w tym ostatnim śnie. Nie urodzić się albo urodzić trupem. Mogłoby to zaoszczędzić wielu przykrości. Ale nic, żyję. II Trzebnica wydawała mi się końcem świata, miastem odciętym od rzeczywistości. Nie widziałem jej, tkwiąc pod kluczem w sanatorium otulonym bukowym lasem. Zapach buczyny do tej pory wywołuje u mnie migrenę połączoną z pokazem slajdów, które zagnieździły się tak mocno w mojej pamięci, że za każdym razem kiedy zapraszają mnie gdzieś do lasu na wycieczkę, pytam zapobiegawczo, jakie drzewa występują w przewadze, a jeśli słyszę, że buczyna, to choćby pod każdym liściem siedziała najpiękniejsza laska świata z rozdziawionymi ustami, rezygnuję, stanowczo rezygnuję, bo buczyna to mój osobisty czyściec, kto wie, może piekło. No tak, oprócz żalu, że straciłem tyle miesięcy mojego życia, przebywając gdzieś za Wrocławiem i przedwcześnie uczęszczając do wieczorówki — bo szkoła w tym sanatorium była po południu — jednak teraz dostrzegam dobre strony tamtej sytuacji. Po latach potrafię sobie wytłumaczyć, dlaczego robię to, co robię. Zacznijmy od jedynactwa. Jestem jedynakiem, no tak wyszło, człowiek zasadniczo nie ma wpływu na liczbę rodzeństwa ani na nieposiadanie go. Dla mnie, o mnie, ze mną, mnie! Ponieważ byłem najlżejszym przypadkiem i właściwie nie wiedziano, co ze mną począć, musiałem pomagać tym bez nóg, bez rąk, garbatym i innym, którzy potrzebowali mojej pomocy. Teraz wiem, że mimo wszystko opłaciło się, że w sanatorium zwyciężyłem chorobę, że zabiłem w sobie jedynaka, że stałem się bratem, że miałem rodzeństwo. Zrozumiałem, że życie to nie tylko branie, ale przede wszystkim dawanie. A jakie były moje dziesiąte urodziny? Mam tylko dwie wersje wydarzeń w pamięci. Jeśli to był dzień powszedni, pewnie dostałem jakąś laurkę od lekarzy, sióstr, nauczycieli, a jeśli mieliśmy wtedy sezon wszy, to nie włożono mi na głowę turbanu z pieluchy tetrowej nasiąkniętej roztworem lizolu. Pewnie tego dnia było zimno, był śnieg, pewnie tego dnia chłopcy, z którymi dzieliłem pokój, pościelili za mnie łóżko, jak to było przyjęte w zwyczaju urodzinowym, pewnie dłużej gadaliśmy wieczorem, a pielęgniarka wpadła zgasić światło pół godziny później. Pewnie tego dnia byłem z siebie dumny, bo chłopcy do pewnego wieku uwielbiają swoje urodziny, uwielbiają, kiedy im przybywa lat. To się dramatycznie kończy około trzydziestki, a urasta do rozmiarów małej histerii po czterdziestce. No tak, tak mogłem spędzić swoje dziesiąte urodziny, jeśli wypadły w dzień powszedni, a jeśli to był weekend, sobota lub niedziela, to najprawdopodobniej przyjechała do mnie w odwiedziny matka. Przywiozła ze sobą kupę słodyczy i coś, co zrobiła dla mnie na drutach. Jakiś potworny sweterek czy czapeczkę z kowarskiej wełny, bardzo wówczas modnej, ale mylnie używanej przez kobiety z Dolnego Śląska do robótek ręcznych, zamiast do tkania dywanów. Ciężki sweterek mógł wywołać u mnie wyłącznie pogorszenie wady postawy. Zostawmy sweterek. Widzę matkę w moim pokoju, wyjmuje z torby słodycze i łypie na chłopaków, a oni zerkają na jej dłonie pełne słodkości. Nie częstuje ich, wszystko dla mnie, wszystko każe mi wynieść do szafki i zamknąć na kłódkę, ale ja im mrugam okiem, wiedzą, że się z nimi podzielę wieczorem. Potem każe mi włożyć ten sweterek urodzinowy, a ja to robię, bo jestem posłuszny, i na koniec idziemy do dyżurki zgłosić nasze wyjście. Matka mówi, że nie przyjdę na obiad, że zjemy na mieście. Pielęgniarka wszystko wpisuje do księgi raportów. Przechodzimy przez bramę, w budce siedzi cieć. Idziemy na obiad, na sam koniec miasta, aż za baseny, do karczmy leśnej, która stoi na skraju buczynowego lasu. Buki nie pachną, jest zima. Wchodzimy, zdejmujemy ubrania, siadamy przy stoliku, kelner podchodzi z kartą, a matka bez patrzenia, bez czytania zamawia w swoim i moim imieniu to samo, co w tamtym roku i poprzednim, to samo, co będzie jeszcze zamawiać przez następne cztery lata. Zjadamy, płaci, daje napiwek i wychodzimy. Zostawia mnie przed drzwiami, całuje, mówi, że się śpieszy na pekaes, że przyjedzie za tydzień. III O czym myślałem tamtego wieczora? Miałem wrażenie, że robię się bardzo stary, że „naście” bezpowrotnie odchodzi, że „ścia” jest już czymś, czego należy się bać, a w najlepszym wypadku mieć szacunek, dystans. Wydawało mi się, że teraz będę bardzo poważny, ustatkowany, dorosły. Jutro zostanę naznaczony straszliwą datą i nie będzie powrotu. Za cztery lata zostanę księdzem, wyląduję w wiejskiej parafii, dadzą mi trzy kościoły do obsłużenia i rozwalonego malucha na zimę. A na lato rower, czarną ukrainę bez przerzutek. Będę tak dyndał czterdzieści lat, aż dostanę alzheimera i umieszczą mnie w domu księdza emeryta prowadzonym przez zakonnice, kryptolesbijki z doskonale rozwiniętymi męskimi cechami płciowymi. Będą przynosić jedzenie, karmić, a jak odmówię, to na siłę wepchną we mnie zimną owsiankę, oblizując się przy tym sinymi językami. Brr. Urodziny przyszło mi obchodzić w przerwie na studium. Zeszli się klerycy na kawę i fajki. Prezenty i życzenia też były, a jakże. Najpierw zaśpiewali Sto lat, a potem po kolei podchodzili i życzyli. Najczęściej ukończenia seminarium i dobrej parafii. Niektórzy życzyli dobrej gospodyni. Ci, którzy składali te życzenia, gdzieś po drodze odpadli. Potem całowali w policzek, tak bezpiecznie, aby nie było podejrzeń o pedalstwo, i wręczali papierowe obrazki z podobiznami różnych świętych. Na koniec przyszli diakoni. Zaśpiewali jeszcze raz Sto lat, wypili po kawie, zajarali po fajce, a gdy mnie ściskali, powiedzieli: — Hubi, jedno jest pewne, nikt normalny tej uczelni nie kończy. I to mnie najbardziej zastanowiło, nie dawało spać, a że wypiłem cztery kawy po turecku i wypaliłem paczkę fajek, wprost eksplodowałem w środku. Wyszedłem przed bursę ubrany w dres i trampki. Biegałem i biegałem, szybciej i szybciej, aż zabiłem w sobie wszystkie myśli i poszedłem wykończony spać. IV „Jeśli do trzydziestki niczego nie osiągniesz, to już niczego nie osiągniesz, jeśli do trzydziestki niczego nie osiągniesz, to już niczego...” Ta matczyna mantra zabijała, truła krew, odbierała siły i wiarę w to, co robiłem. Daty, cyfry, daty, gówno, gówno, gówno. Seminarium rzuciłem. Dwa rozwody i cztery lata filozofii — to były moje dotychczasowe osiągnięcia. Wykalkulowałem, że jako magister filozofii będę tylko następnym biednym frajerem, więc zrezygnowałem z dyplomu. I żeby zdążyć przed trzydziestką coś osiągnąć, wyjechałem do Anglii do pracy. W pośredniaku przedstawiłem się jako Duńczyk. Podałem urzędnikowi lewy numer ubezpieczeniowy i praca kuchcika w restauracji zaraz się znalazła. Odkładałem, odkładałem, odkładałem, aż odłożyłem. Na własne mieszkanie w centrum Jeleniej Góry w pięknej plombie. Z tarasu widać było ratusz i stary rynek, a z drugiej strony okna wychodziły na park. I przyszedł ten dzień styczniowy. W lodówce chłodziło się kilka litrów ginu kupionego po czeskiej stronie. Naspraszałem ludzi do tego własnościowego, pięknego mieszkania kupionego na kilka miesięcy przed trzydziestką. Kiedy wypiliśmy wszystko, ktoś rzucił bełkotliwym głosem: — Ludzie, skoczmy na rynek, dowalmy się w jakiejś knajpie! Zaczęliśmy od Karczmy Dolnośląskiej, a skończyliśmy... Już nie pamiętam gdzie, wiem tylko jedno, to znaczy pamiętam, pamiętam dobrze, że wychodząc z ostatniego baru, wpadłem na Cygankę. Koniecznie chciała mi powróżyć. Cyganek boję się od dzieciństwa, ale dałem jej dwadzieścia złotych w geście urodzinowym i żeby się odwaliła. Przestała nalegać, tylko krzyknęła: „Dobry pan!”, i podniosła do góry spódnicę, pokazując mi swoją nieludzko obrośniętą cipę. Jeszcze coś powiedziała, ale zaraz wypadło mi to z głowy. V W tym roku minęło dziesięć lat, odkąd rzuciłem Jelenią i wyjechałem na Islandię. Pięć lat spędziłem po ciemku, a drugie pięć w świetle, bo tu, na końcu świata, spotkałem miłość życia. Największą, ale nie pierwszą. I dobiłem do czterdziestki. Faceci przyjmują ją jak wyrok. Wiadome obawy, że za kilka lat przestanie regularnie stawać, że zmięknie, że łysina, że srebrne skronie, że pewnego ranka natkniesz się na długiego siwego łonowca, że zawał, że nadwaga, że lada dzień koniec. Z górki, bo czterdziestkę ma się zazwyczaj jeden raz. Meni najczęściej kitują pomiędzy sześćdziesiątym a siedemdziesiątym piątym rokiem życia. Z drugiej czterdziestki, czyli osiemdziesiątki, nici. Chyba strach, zbliżająca się śmierć, a jak nie śmierć, to prostata powodują, że wewnątrz, w duszy, przeżywamy te urodziny jak stypę, sam nie wiem... W wigilię urodzin wybrałem się do słowackiego kapucyna. Drogi były prawie nieprzejezdne. Czekał. Rozmawialiśmy długo i szczerze. Wracałem lżejszy o kilka odpuszczonych grzechów ciężkich. Rankiem pogoda jeszcze bardziej się pogorszyła. Wichura, zadymka, wszędzie biało. Z wyciem wiatrów przychodziłem na świat i z wyciem wiatrów wchodziłem w czterdziestkę. Mimo życzeń, toastów, prezentów, kilku flaszek, które pękły, czułem się przygnębiony. Kiedy wszyscy poszli spać, położyłem się na sofie i odruchowo sięgnąłem po to, co leżało na ławie. Wypadło na nową książkę Pilcha. Otworzyłem na drugim opowiadaniu. Zaczynało się jakoś tak, że bohater w tym roku obchodzi czterdziestolecie pierwszej próby samobójczej... Gdy dotarł do mnie sens tego zdania, za oknem nagle wszystko ucichło. Wiatr przestał szaleć, płatki śniegu zamieniały się w zimowe dmuchawce. Błogość, lekkość, spokój, cisza. I wrócił obraz, wróciła fonia. Znów zobaczyłem tę nocną scenę w Jeleniej Górze. Zabrzmiały na nowo słowa Cyganki: „Dobry pan!”. Przed oczami przeleciała mi jej nieludzko obrośnięta cipa, a potem znowu usłyszałem to zdanie, które wtedy wypadło mi z głowy, a teraz powróciło, słyszałem je dokładnie. „Będzie żyć dziewięćdziesiąt cztery lata”. Tak powiedziała. Jeśli wierzyć Cygance, to wszystko dopiero przede mną, a ta czterdziestka to była moja pierwsza w tym życiu. Komunia Na wieży kościelnej gniazdowały sokoły. Roman Marchewa, pomocnik kościelnego, przed każdym Bożym Narodzeniem staczał z nimi walkę. Wracał podziobany, oblizywał krwawiącą dłoń i przeklinał pod nosem „te jebane kukułki”. Miał respekt przed ministrantami, a ja byłem jednym z tych chłopców, którzy w białych komżach dzwonili na podniesienie, zasypiali na stojąco na pasterkach i podglądali sklerotyczne zakonnice ukradkiem obżerające się komunikantami. Mrowiło w palcach z wrażenia, kiedy po wdrapaniu się krętymi schodami dochodziliśmy do chóru, do organów, na których wygrywał pan Wenglorz. Przed balkonem był mały pokoik, w nim zaszywał się Zygmunt Masopust, kościelny. Przed Wielkanocą pomylił drzwi i zamiast zejść w dół, wszedł na balkonik i dalej... Ale pogrzeb to mu piękny wyprawili. Roman wpadł w depresję i odwieźli go na leczenie do Stronia Śląskiego. Po półrocznej kuracji wrócił. Przestał sokoły nazywać kukułkami, a zaczął na nie mówić sowy. Proboszcz zatrudnił nowego kościelnego. Barczyk, tak jak jego poprzednik, popijał mszalne wino. Miał swoje teorie. Mówił, że pije, bo Chrystus też pił. I nigdzie nie jest napisane, że miał problemy z alkoholem. Z pokoiku można było iść dalej w górę, ale tylko po drabinach. Przed Pierwszą Komunią odważyłem się. Wszedłem na sam szczyt wieży, gdzie gniazdowały sokoły, czyli kukułki, czyli sowy. Wyżej w życiu nie byłem, dosięgałem prawie nieba. Ten świat był inny niż na dole. Pachniał tajemnicą, wołał mnie i kusił. W szafie wisiała uszyta na miarę biała alba. Pamiętam niekończące się przymiarki u krawca Konika. Pachniał starymi sikami, w ustach trzymał szklaną pożółkłą lufkę zakończoną tlącym się sportem. Nafaszerowany szpilkami, igłami i agrafkami, przypominał wygłodzonego jeża. Metr krawiecki zwisał bezwładnie z jego cieniuteńkiej szyjki, a z kieszeni wystawało mydło, którym zaznaczał coś na materiałach. Kiedy przyszedłem do ostatniej przymiarki i stanąłem przed lustrem, Konik powiedział: — Teraz wyglądasz jak anioł, jak prawdziwy anioł. I odjął od ust prawie pustą lufkę. Szpilką wygrzebał resztki sporta, odchrząknął, potem jeszcze raz i podszedł do okna. Z całej siły splunął w dół. Szybko zamknął. Po chwili usłyszałem krzyk: — Uważaj, gdzie plujesz, chuju jebany! A Konik z zadowoleniem wymruczał: — To za ten ukradziony rower, cwelu pierdolony. Dom był pełen gości. W tłumie znajdował się również oszust matrymonialny z Dąbrowy Górniczej. Podawał się za lotnika, a jak się później okazało, był świeżo usuniętym z posady motorniczym. Oprócz ciotek, wujków i ich dzieci przyszedł chrzestny z żoną. Poprzedniego dnia listonosz przyniósł przekaz na alimenty. Na odwrocie widniał napis: „Hubert. Samych sukcesów w życiu życzy Tato”. Po mikroskopijnej kuchni przepychała się rodzinka. Wujek alkoholik walnął sobie natychmiast tęgiego łyka lemoniady, a po chwili jego twarz zrobiła się bardziej czerwona niż gazowana landrynówka. Nadchodził czas wyjścia do kościoła. Ubrano mnie w albę, przepasano żółtym sznurem, włożono na dłonie białe rękawiczki, wsunięto pod pachę czarny modlitewnik. Droga do kościoła zapełniała się białymi postaciami. Dziewczynki, odziane w pelerynki podrywane wiatrem, przypominały ptasie skrzydła. Na ulicę powoli wychodziły nowe postaci, było ich więcej i więcej. Biało, coraz bielej. Wyglądało to tak, jakby ktoś wypuścił wszystkie gołębie naraz. Szybowały miarowo w stronę największego gołębnika w mieście, czerwonego gołębnika o spiczastej wieży, instynktownie kierując się do najlepszych okruchów chleba. A potem w skupieniu wdrapywały się na żerdzie, gdzie dwie czarne wrony dyrygowały ruchem ptaków. Gołębie na prawą, a gołębice na lewą stronę. Siedzieliśmy cicho. Wielki paw coś gadał do mikrofonu. Wstawałem, siadałem, śpiewałem, klękałem. Nadszedł wreszcie tak długo wyczekiwany moment. Dwie wrony skrzeczały: „Szerzej otwierać dzioby. Dokładnie wystawiać języki. Nie dziobać Pana Jezusa!”. Stąpając bokiem, równo przystawiając nogę do nogi, jak w godowym tańcu, sunęli ku mnie napuszony paw i cietrzew trzymający srebrną patelnię. Paw miał złoty kielich, po brzegi wypełniony białymi krążkami. Klęczałem z rozdziawionym dziobem i tylko słyszałem narastające i bardzo wyraźne: „Ciało Chrystusa. Amen. Ciało Chrystusa. Amen. Ciaaało Chrystusa. Aaaamen”. To byłem ja, ja i mój Chrystus, który przylepił mi się do podniebienia tak mocno, że aż mnie zatkało. Wracałem do ławki, cały czas mając przymocowanego Pana Jezusa, który tak uporczywie się trzymał, iż miałem wrażenie, że mnie nigdy nie puści. Siedziałem i w myślach prosiłem Boga, aby mi przebaczył te wszystkie grzechy, których zapomniałem wyznać w czasie spowiedzi, żeby przestał mnie dusić. Moja prośba spełniła się. Opłatek zaczął rozpuszczać się i po chwili zniknął. Wieczorem spadł śnieg. Ludzie mówili, że śnieg w połowie maja przynosi nieszczęście. Rankiem Romek Marchewa odklejał od kocich łbów zmasakrowane ciało kościelnego Barczyka. Wujek Lutek I Wujek Lutek przyjechał do Bielawy na początku lat sześćdziesiątych. Zahaczył się w kopalni po drugiej stronie gór. Fedrował i choć przysypało go trzy razy, wgryzał się dalej w czarne korytarze, bo przy życiu trzymał go poker, a nie moja ciotka, lokalna seksbomba. Oprócz kart jeszcze dwie rzeczy interesowały wujka. Ochotnicza straż pożarna i galaretka malinowa. Nasza brygada ogniowa, której był członkiem, słynęła z dogaszania zgliszcz, bo kiedy się paliło, zawsze zjawiała się za późno. Problem tkwił w łączności. Otóż w trzydziestotysięcznym miasteczku było dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu abonentów. Jeden numer należał do remizy, ale tylko wachtowy wiedział o pożarze. Reszta strażaków nie miała telefonów. Gdy pożar trawił jakiś budynek, wachtowy wybiegał z dyżurki, wsiadał na rower i jak oszalały pedałował przez miasto, zwołując brygadę. Kiedy już wszystkich pozbierał, gdy przybiegli do remizy, ubrali się w kombinezony, włożyli na głowy hełmy, do boków przyczepili siekierki i odpalili czerwonego stara, gnając na syrenie, to po przyjeździe nie pozostawało im już nic innego jak tylko staranne zabezpieczenie pogorzeliska. Wujek uwielbiał pożary. Czuł się wtedy bardzo ważny, potrzebny. Po udanej akcji brygada wracała do remizy, a pan Gienek wyjmował z futerału złotą trąbkę i grał chłopakom do pokera. Grali na całego. Gdy płomienie zjadły rozlewnię wód gazowanych, wujek musiał oddać kluczyki do żółtego trabanta. To był największy pożar w mieście i największa przegrana wuja. A galaretka... Wujek zawsze miał w lodówce galaretkę. Niebieski emaliowany garnek pełen krwistego żelu. Siedząc przy stole, powoli przebijał łyżką napiętą powłokę, aby na koniec włożyć do ust drżący kawałek. Delektował się, a gdy wyskrobał garnek do dna, wydawał okrzyk zachwytu. „Aaaach, aaaach”. Ciotka Cornella nie znosiła tej jego galaretki, a kiedy przegrał trabanta, zaczęła wujka wprost nienawidzić i krzyczała: — Ty durniu, twoje życie to tylko te karty, pożary i ta galaretka, zostawię cię, a wtedy będziesz sobie mógł grać i żreć to swoje świństwo. Jeszcze zobaczysz! Wujek nic sobie z tego nie robił, dopiero kiedy ciotka zaczęła regularnie znikać z domu, wystraszył się i przestał grać na pieniądze, a zaczął na zapałki i rodzynki. Najczęściej grał ze mną, bo kumple ze straży jakoś nie chcieli bez kasy. Graliśmy razem i zajadaliśmy się tym jego malinowym cudem. Kiedyś mi powiedział, że jak go żona zostawi, co ciągle obiecuje, to zrobi sobie całą wannę takiej galaretki i się w niej wykąpie. II Wujek mówił, że jestem jedynym Polakiem w tej rodzinie, że tylko on i ja jesteśmy normalni, reszta to Cyganie. Familia ze strony ojca była wielką zagadką, której do tej pory nie udało mi się rozwiązać, ale przyrzekłem sobie, że kiedy Rumunia stanie się krajem bezpiecznym, kiedy dzikie świnie znikną z ulic miasteczek Bukowiny, kiedy przestaną tam okradać turystów, mnożyć się jak króliki, używać biseptolu jako środka antykoncepcyjnego, to pojadę i dowiem się całej prawdy. Część prawdy żyła na miejscu w postaci ojca oraz ciotek, Cornelli i Julietty. Żyła też babka, niby najważniejsze ogniwo w rozwiązaniu zagadki, ale nie mogłem się z nią dogadać, bo ona prawie nie mówiła po polsku, a ja ni w ząb nie mówiłem po rumuńsku. Babka zawsze chciała być aktorką, więc nosiła długą blond perukę na głowie, gorset i czerwone szpilki, w których ryła nawet przez największe zaspy. W jej opinii uchodziłem za najgłupszego wnuka, lingwistyczne zero. Dzieci ciotki Julietty gadały po rumuńsku jak nakręcone, a ja nic. Wujek Lutek z ciocią Cornellą nie mieli dzieci, pewnie dlatego mnie tak lubili. Teściowa często odwiedzała swoją córkę. Rumuńskie dialogi zabijały wujka, który w depresji pożerał kilogramy galaretki. Kiedyś nie wytrzymał i wyrzucił babkę z domu. Następnym razem zrzucił ją ze schodów, kiedy mu powiedziała przez tłumacza, czyli jego własną żonę, żeby przestał grać w karty, przestał jeździć do pożaru, nie żarł galaretki, a nade wszystko przestał jej mówić Maria, tylko zaczął ją tytułować Mamma Mare. Tego nie wytrzymał. Zrzucał ją jeszcze kilka razy, bo babka nie przestawała ich odwiedzać, lecz po każdym takim incydencie podnosiła się z parteru, prostowała powyginane czerwone szpilki, poprawiała gorset i perukę i wychodziła jakby nigdy nic. Z tych jej upadków i powstań, z tej kaskaderki wnioskuję, że albo była z gumy, albo przed wojną pracowała w bukareszteńskim cyrku i podczas spektaklu poznała mojego dziadka, który się zakochał w kobiecie gumie, postanawiając z nią przeżyć kawałek życia. Krótki kawałek, bo długo się nie nażył. Zmarł rok przed moimi narodzinami, a rok po jego pogrzebie odszedł jego ojciec, czyli mój pradziadek, który też wylądował w Bielawie. Kiedyś wygrzebałem papiery, to były jakieś tłumaczenia rumuńskich dokumentów. Z pożółkłych kartek wyczytałem, że moja babka miała na nazwisko Popescu, stanu wolnego, wyznania nieokreślonego. I to jest wszystko, co wiem, na co mam dokument. Ale są też opowieści dzieci, punkt widzenia rodzinki, więc jeśli dziadek i pradziadek leżą trupem na naszym cmentarzu, to prawd jest kilka. Według ojca dziadek był bukareszteńskim aptekarzem. Miał własną aptekę w kamienicy, której był właścicielem, a w niej wynajął pokój babce. Właśnie tak się spotkali, był ślub, na świat przyszły dzieci, a potem wybuchła wojna. Wcielili dziadka do wojska i wysłali na front wschodni. Dostał się do niewoli. Mówił, że jest Polakiem, że wzięto go do woja siłą, to go Ruscy oszczędzili i po wojnie wsadzili w pociąg do Bielawy. W rok po nim przyjechała żona z dziećmi i mój pradziadek. To jest zeznanie mego ojca, sławnego kolorysty. Jego siostry mówią co innego. Mówią, że dziadek był dowódcą pułku konnego króla Michała, że znał dobrze monarchę i sam go uczył dosiadać konia, ale po wojnie król zwiał do Szwajcarii, a dziadek musiał uciekać przed komunistami, no i uciekł do Polski. Babka pewnie ma swoją wersję, ale nie jestem w stanie wysłuchać jej zeznań. Kiedyś złamałem sobie nogę i zabrali mnie do szpitala, na sali leżał ze mną pewien człowiek, który zaklinał się, że znał doskonale mojego dziadka. Według tego pana dziadek był pracownikiem miejskich zakładów włókienniczych, nie miał specjalnego wykształcenia, pracował w farbiarni i umarł na gruźlicę płuc, ale dopóki żył, to dzieci i żona chodziły jak zegarek. Tak mówił. III Rodzice się rozwiedli, no tak to bywa, ale nigdy nie mogłem pojąć, dlaczego ojciec mieszkający o kilka domów dalej przestał się mną interesować. Na początku próbowałem go odwiedzać. Czatowałem po szkole pod jego drzwiami. Nie miał wyjścia, musiał zapraszać mnie do siebie, chyba że po drodze nie wymyślił, że zaraz wychodzi na zebranie albo na polowanie. Wtedy wracałem, wracałem ze spuszczoną głową. Po pewnym czasie dałem sobie spokój z odwiedzinami. Kilka razy nie otworzył, ale i tak wiedziałem, że jest w środku. Słyszałem pośpieszne zamykanie okien, widziałem źrenicę w judaszu, ten czarny punkcik, co jakiś czas znikający na pół sekundy pod mrugnięciem powieki. U wujka Lutka też nie szło dobrze. Ciotka Cornella pracowała jako asystentka w gabinecie rentgenowskim doktora Hudeludisa. Hudeludis był Grekiem, tak samo jak fotograf Agapito, introligator Kostas i początkująca piosenkarka Eleni. Grecy byli spokojnymi mieszkańcami, ogólnie lubianymi, ale nie myśleli, żeby w Polsce zagościć na stałe. Chcieli wracać, wracać do siebie. Hudeludis też chciał, a ciotka miała dość męża strażaka, pokerzysty i żelowego adykta. Pewnego dnia wpadłem do wujka, siedział za stołem, grzebał w swojej galaretce, ale jakoś tak bez przekonania, nie zaproponował partyjki. Gdy odłożył emaliowany garnek i srebrną łyżkę, powiedział, co ludzie wygadują o Cornelli: — Tańczy na stole rentgenowskim, u Hudeludisa, na golasa tańczy. IV Marzeniem każdego chłopaka z naszego miasteczka był enerdowski motorower marki Simson. Wujek zapisał mnie na kurs prawa jazdy i zapłacił. Jeździłem rozwalonym maluchem z instruktorem alkoholikiem, który jak tylko się zorientował, że jakoś mi idzie, skracał lekcje i kazał podwozić się pod knajpę w pobliskich Pieszycach. Czekałem przed barem Pod Zegarami godzinę, potem wsadzałem go kompletnie pijanego do samochodu i wiozłem z powrotem pod budynek Ligi Obrony Kraju, tam odbierali go kumple, a mnie kazali odprowadzać auto do garażu. A znowu kiedy przyszło mi uczyć się jazdy na motocyklu, to kręciłem ósemki na placu pomiędzy starymi bunkrami, osiedlem Włókniarzy a szpitalem. Egzamin zdałem za drugim podejściem. Pewnie zabrakło tych godzin, które mogłem wyjeździć, a które spędziłem w oczekiwaniu przed barem. Szczęśliwy odbierałem prawko w asyście wujka w urzędzie miejskim. Wprost eksplodował z radości, a że się ostatnio nigdzie nie paliło, nikt nie chciał z nim grać w pokera, ciotka dalej tańczyła na golasa w gabinecie rentgenowskim, zaproponował po jednym w Bajce. Restauracja Bajka mieściła się w hotelu Pod Wielką Sową. To była dobra knajpa, jedna z lepszych w okolicy, do której zaglądali najczęściej Niemcy odwiedzający byłe posiadłości. Wujek zamówił po piwie, wzniósł toast za przyszłość i wypił kufel jednym haustem. Potem zamówił następne, jeszcze następne, na sam koniec poprosił o galaretkę malinową. I gdy tak jadł, mamrotał pod nosem: — Cornella ogoliła sobie małą na łyso, złożyła pozew o rozwód... V Simson lśnił przed naszym domem. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom — to był on, niebieski, wspaniały, wyśniony, wymarzony, mój, do końca mój. Prezent od mamy, prezent, który miał mnie postawić na równi z najbardziej ustawionymi dzieciakami z naszego miasteczka, to był też lek na kompleksy kobiety samotnie wychowującej dziecko. Dostałem się zaraz do elitarnego klubu kolesi, którzy w wolnych chwilach przemierzali niedostępne rejony cypla kłodzkiego. Jeździliśmy wszędzie tam, gdzie pekaesy nie docierały. Choć benzyna była wtedy na kartki, to niemieckie cudo tak mało paliło, że paliwa spokojnie starczało na wszystkie wycieczki. Nie mogłem doczekać się soboty, kiedy z kumplami wskakiwaliśmy na swoje rumaki i zmykaliśmy z Bielawy. Gnaliśmy do Jodłownika, przez góry, na drugą stronę, do Nowej Rudy i do Kłodzka, i dalej do Kudowy, aż na czeską granicę, popatrzeć, bo przejechać się jeszcze wtedy nie dało. Albo do Ostroszowic, a potem w bok do Srebrnej Góry krętą drogą, na sam szczyt, na forty, i znowu w dół. Do Ząbkowic albo z powrotem do Nowej Rudy, a z niej do Wambierzyc, Radkowa i na Błędne Skałki, do Pasterki. Podczas każdego takiego wypadu popijaliśmy piwko gdzieś w knajpie i jechaliśmy dalej. Pewnego dnia wypiłem za dużo i w Bardzie, przed klasztorem Redemptorystów, zatrzymała mnie „lotna”. Milicjanci kazali dmuchać w balonik. Spuścili powietrze z kół, zdeponowali motorower, odebrali prawo jazdy i kazali wracać autobusem. To był dopiero początek kłopotów. Po tygodniu przyszło wezwanie na kolegium. W ciemnym korytarzu siedziało kilku przepoconych facetów z podbitymi oczami. Byli przesiąknięci zapachem sportów i czekali na swoją kolejkę. Na koniec wezwali mnie. Wyrok brzmiał: „dwa lata pozbawienia prawa prowadzenia pojazdów mechanicznych, ponowny egzamin teoretyczny i praktyczny”. Ukarano mnie również grzywną. To była duża suma, bo wujek zaniemówił z wrażenia. Pieniądze trzeba było wpłacić w ciągu miesiąca. O pożyczce u mamy nie było mowy. Kwitek informował wyraźnie, że jeżeli nie dokonam wpłaty w określonym terminie, grzywna zostanie zamieniona na karę więzienia. Do więzienia nie mogłem iść, bo przecież miałem na karku maturę. Szybko wystawiłem simsona na sprzedaż, lecz nikt nie chciał kupić tego cuda, na którym stawałem się jednością z szosą i światem, zgarniając do otwartej z radości buzi liście, dmuchawce, muchy. Dzień płatności zbliżał się, simson stał dalej niesprzedany, a ja już widziałem się za kratkami w Świdnicy. Postanowiłem, że schowam honor do kieszeni i przejdę się do ojca, poproszę o pożyczkę. Ojciec obiecał, że pomoże. I to był ostatni raz, kiedy go widziałem, bo następnego dnia zniknął, ale pieniędzy nie zostawił. Czarne chmury zebrały się nad moją głową, czarne myśli ubrane w więzienne pasiaki ryły mózg: Czarny chleb, czarna kawa, opętani samotnością, Myślą swą szukają szczęścia, szczęścia, które jest wolnością, Aż tu nagle klawisz wpada i zaczyna więźnia bić, Młody więzień na twarz pada i przestaje serce bić. Ta kryminalna piosenka, którą kiedyś usłyszałem na koloniach, powtarzała się jak melodia z katarynki. Stał się cud. Zamiast milicyjnej nyski zobaczyłem pod naszym domem wujka. — Chodź, pójdziemy na pocztę, mam kasę, zapłacimy za grzywnę, Cornella odeszła, zostawiła pieniądze na pożegnanie, no chodź już — powiedział ciepło. A drugie prawo jazdy, już po wielu latach, zdobyłem w Anglii, a że jestem leworęczny, właściwie lewostronny, egzamin z jazdy poszedł mi lepiej niż za pierwszym razem. Simsona kupił dla swojego syna pewien adwokat z Dzierżoniowa, a ja z honorem oddałem pieniądze wujkowi, resztę wydając na wieżę stereofoniczną, która — podobnie jak prawnik — pochodziła z Dzierżoniowa, z fabryki Diora.