Świadectwo Eweliny [pdf, czerwiec 2012]
Transkrypt
Świadectwo Eweliny [pdf, czerwiec 2012]
ŚWIADECTWO UZDROWIENIA WEWNĘTRZNEGO Od dzieciństwa byłam osobą związaną z Kościołem. Moja mama weszła na drogę nawrócenia, kiedy miałam 9 lat (bezpośrednią tego przyczyną było zaangażowanie w przygotowanie mojej siostry do I Komunii Św.) i to był także początek mojej drogi z Jezusem. Pielęgnowałam moją zażyłość z Jezusem i Maryją. Traktowałam Ich jako największych przyjaciół. Podczas modlitw opowiadałam o wszystkim: tym, czym żyłam, co przeżywałam, czego się bałam, opowiadałam o moich radościach i smutkach. Modliłam się i pościłam. Byłam dumna z tego, że należę do Rycerstwa Niepokalanej. Składałam Bogu wielkie deklaracje: oddawałam Mu moje życie, mówiłam, że nigdy Go nie opuszczę. Gdyby w tamtym czasie ktoś powiedział mi, że świadomie wejdę na drogę grzechu, bym w to nie uwierzyła. W wieku 17 lat doświadczyłam grzechu, który przyczynił się do kolejnych moich niewłaściwych wyborów. Zaczęłam coraz bardziej świadomie wchodzić w grzech, który uwodził mnie swoim pozornym pięknem. Miałam poczucie, że liczy się jedynie dana chwila, która jest „tu i teraz”. Tłumaczyłam sobie, że jestem jeszcze młoda, więc mam dużo czasu, żeby z nim zerwać i ułożyć sobie życie „po Bożemu”. Nawracanie przekładałam „na później”. Tłumaczyłam sobie, że Bóg jest miłosierny, więc i tak mi wybaczy. Nie wiedziałam, że konsekwencje wyboru zła mogą być tak ogromne. Nie brałam pod uwagę, że tam gdzie zrobiłam miejsce na grzech, otworzyłam jednocześnie drzwi Złemu. Grzech zaczął mnie „zżerać” od wewnątrz, powodować spustoszenie w moim życiu. Zaczęłam ponosić konsekwencje duchowe, o których nie miałam pojęcia, że mogą mnie dotknąć. Konsekwencje grzechu. Konsekwencje moich niewłaściwych wyborów zaczęłam ponosić stopniowo. Na początku był to niepokój, smutek, wewnętrzne rozdarcie, trudności z modlitwą, z czasem – podważanie wiary w Ciało i Krew Jezusa, podważanie wiary w Eucharystię. W końcu grzech doprowadził, że zaczęłam poddawać pod wątpliwość wiarę w Jezusa. Miejsce Jezusa zajęła psychologia. Uważałam ją za królową nie tylko nauk, ale i mojego życia. Miałam wrażenie, że wszystko dzięki psychologii można wytłumaczyć, na wiele rzeczy wpłynąć. Studiowałam pedagogikę, ale miałam zajęcia z psychologii. Moim marzeniem było zrobić z niej doktorat. Uważałam, że każdy człowiek ma wrodzoną potrzebę wiary w coś nadprzyrodzonego, w jakieś bóstwo i religia zapełnia tą „dziurę”. Z jednej strony całkowicie przestałam wierzyć w Jezusa (w mojej teorii był On dobrym człowiekiem, który umarł 2000 lat temu), z drugiej – nie chciałam przyjąć, że życie kończy się wraz ze śmiercią. Potrzebowałam czegoś więcej niż uznania, że polega ono jedynie na konsumpcjonizmie. Dzisiaj wiem, że to pragnienie „wyjścia poza świat materialny” było łaską. Bóg postawił na mojej drodze o. Stanisława, mojego obecnego spowiednika i kierownika duchowego. Już podczas jednego z pierwszych spotkań, kapłan ten nie miał wątpliwości co do tego, że jestem, jak to określił, „zainfekowana” diabłem. Nie docierały do mnie te słowa. Ojciec ten powiedział, żebym zrobiła znak krzyża wypowiadając go na głos. Nie mogłam tego uczynić. Po tym spotkaniu, całą powrotną drogę do domu zastanawiałam się dlaczego nie mogłam przeżegnać się. Po dotarciu, postanowiłam wykonać gesty i wypowiedzieć słowa, o których mówił mi ojciec. Próbowałam wymówić imię Jezusa i Maryi oraz przeżegnać się. Byłam w ciężkim szoku, że nie mogę tego zrobić. Chciałam powiedzieć: „Zdrowaś Maryjo” i nie mogłam! Jak gdyby gardło odmawiało mi posłuszeństwa. Leżałam na podłodze w postaci embrionalnej i dusząc się mówiłam wiele razy literę „z”, po czym z wielkim trudem przeszłam do „d”, później powiedziałam całą sylabę „zdro” i powtarzałam ją kilka razy nie mogąc przejść do kolejnych liter: „zdro, zdro, zdro…”. W końcu, po wielkim trudzie, udało mi się wyksztusić „waś”. Jednak nie było mowy, żebym dodała „Maryjo”. Byłam tak zmęczona po tej próbie i wysiłku jaki włożyłam przy słowie „zdrowaś”, że ledwo wstałam z podłogi i położyłam się na łóżku. Wtedy zaczęłam zastanawiać się, że skoro psychologia może wszystko, to powinna mi pomóc wymówić kilka słów! Mając pewną 1 wiedzę psychologiczną, nie potrafiłam wyjaśnić sytuacji, jakiej doświadczyłam. Było to dla mnie czymś nie do pojęcia! Był to czas, kiedy nie wierzyłam w Pana Jezusa. Po tych wydarzeniach zaczęłam jednak wierzyć, że istnieje diabeł. Paranoja – nie wierzyłam w istnienie Jezusa, ale wierzyłam w istnienie diabła. Było to wynikiem, że miałam namacalne dowody obecności Złego we mnie i działania jego przeze mnie. Miałam wiele nieprzespanych nocy, po których często z samego rana musiałam wstać do pracy. Wśród znajomych „zasłynęłam” z tego, że potrafię wstać w środku nocy, ugotować obiad, zjeść go i pójść z powrotem spać. Wolałam jednak wstać i czymś się zająć, niż leżeć w łóżku będąc dręczona przez napastliwe myśli. Podczas tych nocy miałam świadomość obecności diabła, pragnienie jego. Z jednej strony, było to dla mnie męczące, ale z drugiej – dobrze mi było ze świadomością obecności Zła. Starałam się jednak tych pragnień nie podtrzymywać, ani nie realizować pomysłów, które przychodziły mi do głowy, np. żeby w modlitwie zwrócić się do Złego z uwielbieniem. Zdarzyło się jednak, że z moich ust samo wyrwało się uwielbienie – nie miałam na to wpływu (mając na myśli szatana powiedziałam: „uwielbiam cię”). Na początku, gdy trafiłam do o. Stanisława, byłam na takim etapie, że prawie każdej nocy wstawałam z powodu dręczeń. Zdarzało się, że wstawałam o godzinie 1 w nocy i nie spałam do godz. 4. Sporadycznie przesypiałam całe noce w spokoju. Często w nocy, ale i nie tylko, bo zdarzało się również w dzień, miałam wyobrażenia gwałtu. Były to jakby mocno narzucające się myśli czy jakby sen na jawie. Nie wiem skąd to się wzięło, bo nigdy nie byłam zgwałcona. Były to myśli gwałtu i współżycia m. in. z demonami. Nie chciałam tego, często walczyłam z nimi, ale na próżno. Nie lubiłam światła dziennego. Wynajmowałam z koleżanką pokój – tzw. podpiwniczenie, który znajdował się w domku jednorodzinnym nieco wyżej niż zazwyczaj znajduje się piwnica, ale niżej niż zwykłe pokoje. Okna były niewielkie a i tak często drażniło mnie światło dzienne. Znacznie bardziej wolałam światło sztuczne, z lampy. Dzisiaj nie wyobrażam sobie na dłużej zamieszkać w takim pokoju, a wtedy bardzo mi on odpowiadał. Musiałam chodzić do pracy, więc byłam zmuszona do kontaktu ze światłem dziennym, ale gdy byłam w domu, minimalizowałam konieczność wpuszczania go do pokoju. Drażnił mnie widok krzyża na ścianie, obrazków z wizerunkiem Pana Jezusa bądź świętych. Źle się czułam podczas Eucharystii. Przez pewien czas na początku prowadzenia przez o. Stanisława, nie przystępowałam do Komunii świętej. Wynikało to z tego, że nie wierzyłam, że jest to Ciało i Krew Pana Jezusa. Później, podczas jej przyjmowania, często moją uwagę świadomie od niej odwracałam, ponieważ skierowanie na nią myśli wywoływało w mojej głowie bluźnierstwa. Podczas spotkań wspólnotowych, nie miałam siły uczestniczyć w modlitwie – zazwyczaj siedziałam na krześle przez prawie całe spotkanie, towarzyszył mi bardzo duży ból, określiłabym go bólem psychiczno – duchowym połączonym z bólem głowy bądź brzucha. Bardzo cierpiałam podczas modlitwy Słowem Bożym. Często nie słyszałam, co jest czytane, nie docierały do mnie słowa. Osobom niewtajemniczonym w moje problemy, zachowania podczas modlitw tłumaczyłam bólem zatok, anemią bądź złym samopoczuciem. Podczas spotkań wspólnotowych ból był naprawdę duży. Każde słowo jest zbyt słabe, żeby go wyrazić. Często zaraz po nich mijał. Źle znosiłam również spowiedzi. Przed spowiedzią świętą bardzo bolał mnie brzuch – czasami nawet z tygodniowym wyprzedzeniem każdego dnia do momentu wyspowiadania się. Ból był tak duży, że często nie byłam w stanie wykonywać zwyczajnych prostych czynności takich jak sprzątanie, czytanie książki, uczenie się. Bardzo źle znosiłam święta i uroczystości Kościelne. Niejednokrotnie było tak, że w środku tygodnia dręczenia tak się nasilały, że myślałam, że z ich powodu oszaleję. Nie znając ich przyczyn szukałam wsparcia u mojego kierownika duchowego, od którego dowiadywałam się, że w tym danym dniu, co przechodzę wzmożone dręczenie, jest jakaś uroczystość (pamiętam, że dręczenie miałam np. w roku kapłańskim w uroczystość św. Jana Vianney’a – patrona tego roku). Podczas seminarium Odnowy w Duchu Święty, brałam udział w publicznym wyznaniu wiary przed wystawionym Najświętszym Sakramentem i w niektórych momentach traciłam kontrolę nad moim ciałem, szczególnie głową oraz traciłam świadomość. Pomimo, że chciałam patrzeć na Najświętszy Sakrament, nie mogłam. Nie potrafiłam również wypowiedzieć słów wyznania, że 2 Jezus jest moim Panem. Udało mi się to dopiero przy wsparciu dwóch sióstr ze wspólnoty. Sylabizując za nimi słowa wyznania oddałam Panu Jezusowi moją przeszłość, teraźniejszość i przyszłość oraz wypowiedziałam słowa zawierające pragnienie, by On był moim Panem. Jednak, wypowiedziałam to powtarzając za nimi bardzo mechanicznie nie rozumiejąc znaczenia tego, co mówię. Nawet po zakończeniu nie wiedziałam czy je wypowiedziałam czy nie – dopiero siostry ze wspólnoty powiedziały mi co powiedziałam i w jaki sposób. Uświadomiłam sobie, że mój stan jest cięższy niż podejrzewałam. Po tym spotkaniu, na podstawie mojego zachowania, po raz pierwszy egzorcysta użył pojęcia „opętanie” (oczywiście uczynił to w sposób bardzo delikatny). Ja jednak nieszczególnie się tym przejmowałam, ponieważ do mnie te jego słowa nie docierały. Do czasu „zainfekowania” Złym, nie używałam wulgaryzmów (zdarzało mi się to naprawdę sporadycznie i zawsze budziło zdziwienie znajomych, którzy nie byli przyzwyczajeni do takiego mojego języka). Zmieniło się to od momentu kontaktu z egzorcystą. Sama nie mogłam uwierzyć, skąd wzięły się te słowa. Dopiero od tego czasu w moim powszednim języku stopniowo zaczęły pojawiać się wulgaryzmy. Wyjazd do Częstochowy, modlitwa o uwolnienie, modlitwa Słowem Bożym. Wyjechałam z moją wspólnotą do Częstochowy na Zjazd Wspólnot Odnowy w Duchu Świętym. Było wiele momentów podczas tego spotkania, które mnie dotknęły, ale opiszę tylko jeden, a mianowicie modlitwę o uwolnienie. Prowadzący poruszył niemalże każdą sferę życia, która mogłaby wymagać uzdrowienia. Bardzo dotykały mnie niektóre wezwania. Chciałam razem z nim się modlić, ale za każdym razem, kiedy próbowałam to czynić, zauważałam, że nie mam na to wystarczająco dużo siły. Dochodziło do tego, że zamiast uczestniczyć w tej modlitwie zaczynałam toczyć duchową walkę i ani się nie modliłam, ani nie słuchałam tego, co prowadzący mówił. Przyszła mi więc myśl, żebym skoncentrowała się jedynie na słuchaniu słów, a o modlitwę za mnie w tym momencie poprosiła obok stojącą siostrę ze wspólnoty. Tak też uczyniłam. W trakcie tego doświadczyłam ogromnego wewnętrznego pokoju. Nie chciałam, żeby ta chwila kiedykolwiek się skończyła. Kiedy modlitwa została zakończona, w moim sercu pozostał pokój. Później była msza i powrót do domu. W tym dniu nie zdawałam sobie sprawy, że doszło do jakiegokolwiek uzdrowienia. Wierzę w obecność i wstawiennictwo Maryi. Ona zawsze jest przy mnie. W tym dniu dokonało się uzdrowienie, ale Pan Bóg odkrył je przede mną dopiero w kolejnych dniach, po modlitwie Słowem Bożym. Na następny dzień towarzyszyła mi myśl, żeby pomodlić się Słowem Bożym. Mój kierownik duchowy zawsze podkreślał mi Jego wartość. Przekładając to z godziny na godzinę w końcu poszłam spać bez modlitwy. Nie mogłam się jednak wyspać mając świadomość tego zaniedbania. Postanowiłam więc zaraz po przebudzeniu przystąpić do rozważania ewangelii z niedzieli. Ta modlitwa różniła się jednak od poprzednich tym, że na jej koniec ustami i sercem mogłam powiedzieć: „Chwalę Cię Boże”. Mój stan duchowy w tym czasie był na etapie, że z trudem mogłam wypowiadać nawet najprostsze słowa modlitwy. W tym dniu, mogłam złożyć to wyznanie bez duchowego zmagania i udręczenia, wręcz z lekkością. Zaraz po tym wstąpiła we mnie radość. Nie mogłam jeszcze wypowiedzieć: „Chwalę Cię Jezu” (nie mogłam uwielbienia skierować w stronę Jezusa wypowiadając przy tym Jego Imię), ale wiedziałam, że to co się wydarzyło jest łaską i „krokiem do przodu”. We wtorek, z samego rana przystąpiłam do modlitwy – medytacji nad Słowem Bożym. Jednym z warunków właściwego jej przebiegu jest zalecenie porozmawiania z Jezusem o wszystkich przeżyciach, które podczas niej się zrodziły. Ja ten element zostawiałam zazwyczaj na sam koniec dlatego, że to był dla mnie najcięższy moment. Co prawda, moje uwolnienie było na tyle duże, że mogłam wypowiadać imię Jezusa i świętych (było to wynikiem systematycznego prowadzenia przez spowiednika i kierownika duchowego, spotkań z egzorcystą, przynależności do wspólnoty, modlitw), ale jednak na tyle małe, że sprawiało mi ogromną trudność zwracanie się do Pana Jezusa w modlitwie. Wymagało to ode mnie bardzo dużego wysiłku psychicznego, duchowego. Zazwyczaj na ten moment modlitwy poświęcałam dwa, trzy, bardzo rzadko – cztery 3 zdania. Na więcej brakowało mi siły. Po każdym zwrocie „Panie Jezu…” musiałam chwile odpocząć i dopiero mogłam kontynuować to, co chciałam powiedzieć. Czułam bardzo dużą wewnętrzną blokadę. Czułam się osłabiona duchowo, psychicznie a nawet fizycznie. Kiedy wymawiałam podczas modlitwy imię Jezusa traciłam całkowicie wiarę w to, że on mnie słyszy, oraz w Jego Boskość. Modlitwa w tym dniu jednak wszystko zmieniła… Tego dnia, gdy powiedziałam „Panie Jezu…” poczułam jak gdyby zostały ze mnie ściągnięte wszelkie blokady. Zamiast uczucia udręczenia, wysiłku, poczułam lekkość i wewnętrzny pokój. Zaraz po chwili zaskoczona dodałam: „Panie Jezu, czy mi się tylko wydaje, czy ja mogę do Ciebie mówić?”. Powtarzałam na okrągło to zdanie i nie było dla mnie ważne, że się zachowuję jak obłąkana. Wstałam z miejsca modlitwy i chodziłam po pokoju powtarzając „Panie Jezu, ja mogę do Ciebie mówić. Czy Ty to widzisz – ja mówię do Ciebie!!!”. Była to dla mnie nowa sytuacja i przez to nie wiedziałam co mówić. Ciągle powtarzałam to samo. Jestem przekonana o niesamowitej mocy Słowa Bożego, mocy wręcz uzdrawiającej czy egzorcyzmującej. Od tego momentu przestałam odczuwać dręczenia. Moje dni upływały w pokoju. Cieszyłam się świadomością, że mogę zwracać się do Pana Jezusa i świętych w modlitwie. Jedyne, co pozostało, to pragnienia masochistyczne – pragnienia doświadczania przemocy. Jednak pomimo, że one były, nie odbierały mi pokoju w sercu i nie pochłaniały całego mojego czasu. Nie realizowałam ich, więc przestałam się nimi martwić a przez to zaniedbałam pracę nad nimi (przy wszystkich dręczeniach jakie miałam, a które ustąpiły, pragnienia masochistyczne wydawały mi się niewielkim problemem). Towarzyszyły mi one od wielu lat, więc w pewnym sensie nauczyłam się z nimi żyć. Stan wewnętrznego pokoju i cieszenia się świadomością dziecka Bożego trwał kilka miesięcy… Bunt przeciwko spowiednikowi i kierownikowi duchowemu – konsekwencje. Nie wiem, czy nawrót mojego stanu był wynikiem buntu przeciwko spowiednikowi, czy ten bunt nastąpił w wyniku tego, że nie do końca byłam wolna. Może problemy wróciły przez pozostawioną niedomkniętą „furtkę”, jaką były pragnienia masochistyczne. A może po prostu Zły chciał zerwać relację pomiędzy mną a moim spowiednikiem, bo wiedział, że sama nie dam sobie rady (do tej pory bardzo ufałam mojemu spowiednikowi i starałam się wypełniać wszystko, czego mnie uczył). Można powiedzieć, że na własnej skórze doświadczyłam spełnienia słów Pana Jezusa, który powiedział, że jeżeli pokój jest wysprzątany, ale pusty /nie zamieszkany przez Ducha Świętego/ to Zły weźmie siedmiu mocniejszych i tam wrócą (Łk 11, 24-26). Mój spowiednik miał podejrzenia, że właśnie do tego doszło, bo czułam się już wolna i wydawało się, że objawy mojego stanu puściły a nastąpił ich mocny nawrót. Istotne jest to, że podczas wprowadzenia pewnych zmian przez mojego spowiednika, nie potrafiłam się z nimi pogodzić. Zaczęłam podważać wszystko, czego mnie uczył, bardzo buntować się, szantażować. Ja tego buntu wyrażającego się w mojej rozkapryszonej i krnąbrnej postawie naprawdę nie chciałam. Sama w tym bardzo cierpiałam. Po wprowadzeniu tych zmian przez trzy pierwsze dni prawie cały czas płakałam, prawie nic nie jadłam tylko leżałam w łóżku. Pomimo mocnego wysiłku nie potrafiłam się zgodzić i zaakceptować zmian. Bunt ten trwał ok. 1,5 roku. Doprowadził on do tego, że przestałam się modlić. Powrócił brak pokoju w sercu, nieustannie towarzyszący ból psychiczno-duchowy, brak radości życia, brak siły przy wykonywaniu podstawowych czynności, takich jak sprzątanie, pranie, zmywanie; czasami nawet nie miałam siły wstać z łóżka, żeby zrobić sobie coś do jedzenia bądź nawet zrobić herbatę. Największe dręczenia miały miejsce w niedzielę. Często już kilka dni wcześniej przeżywałam, że zbliża się niedziela, bo wiedziałam, z czym to się dla mnie wiąże. Niemoc w niedziele była ogromna. Rano otwierałam oczy i całe ciało wydawało mi się tak ciężkie, że nie miałam siły wstać z łóżka. Często opór ten udawało mi się jakoś przełamać, ale ból mnie nie opuszczał. To największe dręczenie trwało często do późnego popołudnia. Każda godzina w tym bólu wydawała mi się całą wiecznością. Pojawiła się nowa rzecz: oskarżające smsy do spowiednika. Często zupełnie nie kontrolowałam tego, co piszę. Dręczenie, żeby wysłać jakiegoś smsa było ogromne. Jeżeli z nim 4 walczyłam, to tak jak lawina stawało się coraz większe, aż w końcu „poddawałam się” i wpadałam w trans wysyłania smsów, w których było dużo oskarżeń Boga i mojego spowiednika oraz w których używałam wulgaryzmów. Po wysłaniu nie chciałam ich nawet czytać, bo napawały mnie przerażeniem i pytaniem: „Jak mogłam coś takiego napisać?”. Najwięcej smsów wysyłałam w niedziele. Pisząc je ból „rozsadzał” mi głowę, myślałam, że z jego powodu oszaleję. Często zaraz po wysłaniu ich mijał, więc przyszedł taki moment, że nawet nie podejmowałam z nimi walki, tylko poddawałam się chcąc mieć to cierpienie już za sobą. Dzisiaj mija już sporo czasu od kiedy je wysyłałam, a nadal nie jestem w stanie żadnego z nich przeczytać, bo nie potrafię znaleźć racjonalnego uzasadnienia tych treści. Dochodziło nawet do tego, że pomimo, że nie mogę narzekać na ilość ubrań w szafie, to nie miałam w czym chodzić, ponieważ wszystko było brudne a ja nie miałam siły zrobić prania. Czułam ogromną niemoc, której nie mogłam przełamać. Ciało wydawało mi się ciężkie, nie miałam na nic siły. Pamiętam taki moment, który uświadomił mi, że naprawdę jest ze mną źle i muszę to jakoś przerwać. Po pracy stwierdziłam, że muszę zrobić pranie a jak pójdę do domu, to pewnie dopadną mnie dręczenia i znów nic nie zrobię. Postanowiłam pójść do sklepu i kupić kilka nowych bluzek. Pomimo, że jestem kobietą, zakupy przestały mi sprawiać jakąkolwiek przyjemność. Robiłam je bardziej z obowiązku, bo miałam pracę, w której musiałam w miarę dobrze wyglądać. Po zrobieniu zakupów, usiadłam na ławce w centrum handlowym i stwierdziłam, że lepiej się tu czuję niż w innych miejscach. Siedziałam sama przez kilka godzin, aż w końcu okazało się, że muszę się powoli zbierać do domu, bo centrum niedługo będzie zamykane. Był to czas, że bardzo lubiłam tego typu miejsca, lubiłam gwar, głośną muzykę, tłumy ludzi a nie znosiłam ciszy. Często, zaraz po mszy chodziłam do centrum handlowego, żeby jakoś „odreagować” napięcia i zmęczenie. Nie zawsze musiałam coś kupować. Czasami po prostu siadałam na jakiejś, ulokowanej w miarę na środku, ławce i „odpoczywałam”. Im więcej przewijało się ludzi, im było głośniej, tym lepiej się czułam. Przez pewien, na szczęście krótki, czas, podczas mszy świętej towarzyszyły mi wyobrażenia, że zabijam kapłanów, którzy ją sprawują. Były to bardzo szczegółowe obrazy przepełnione krwią i brutalnością. Bardzo mocno się w te wyobrażenia „wczuwałam” – dochodziło do tego, że oczami wyobraźni widziałam moje ręce brudne od krwi. Wyobrażałam sobie, że kapłan którego „zabiłam” umiera powolną śmiercią bardzo przy tym cierpiąc. Pomimo, że ich bardzo nie chciałam, nie miałam na nie wpływu. Towarzyszyła im jakaś moja wewnętrzna ulga i radość. Sprawiało mi to dużą przyjemność. Takie wyobrażenia miały miejsce jedynie podczas Eucharystii (mniej więcej do jej połowy). Brak sił zaczął mnie również ogarniać w pracy. Na szczęście nikt mnie w niej nie kontrolował. Często to, co miałam zaplanowane do zrobienia na cały tydzień, robiłam w dwa dni. Przyjęłam taką taktykę, że będę pracować bardzo intensywnie w chwilach, gdy będę się czuć nieco lepiej, bo gdy przyjdą chwile załamania, to nic nie zrobię. Ta „strategia” bardzo się sprawdziła. Byłam na takim etapie dręczeń, że często nie miałam siły nawet się umyć. Były dni, że przez 3 dni się nie myłam. Istotne jest w tym wszystkim, że złe samopoczucie mijało w momencie, gdy chciałam się poddać i przestać walczyć oraz gdy wewnątrz podejmowałam decyzję o powrocie do moich dawnych grzechów. Wtedy zaczynałam się czuć znacznie lepiej, nabierałam sił, ale gdy na nowo podejmowałam wysiłek powrotu do Boga, zaczynało się „piekło”. Mój stan oraz całkowity brak posłuszeństwa mojemu spowiednikowi i kierownikowi duchowemu, doprowadziło do tego, że postawił mi on warunek, że jeśli chcę być przez niego dalej prowadzona, muszę pójść na modlitwę do egzorcysty oraz wykazać chęć współpracy. Pierwsza modlitwa w Kielcach. Stwierdziłam, że muszę coś zrobić, bo dłużej nie dam rady trwać w bólu. Było sobotnie przedpołudnie. Powiedziałam mojej koleżance, u której spędzałam weekend, że muszę znaleźć kogoś, kto mi pomoże, bo już dłużej nie dam rady. W Internecie wyszukałam kontakty do kilku egzorcystów w całej Polsce i stwierdziłam, że obojętne mi, kto to będzie, ale bardzo potrzebuję 5 pomocy. Dzwoniłam, ale nikt nie odbierał. W tym samym czasie, pokazywałam koleżance przysłane przez mojego spowiednika na maila świadectwo Joanny, nad którą modlił się ks. Piotr i która została uwolniona, na co ona powiedziała, żebym spróbowała znaleźć kontakt do tego księdza. Napisałam do ks. Piotra i po kilku mailach powiedział, że przyjmie mnie do Kielc pod warunkiem mojej z nim współpracy. Ks. Piotr przyjął mnie na modlitwę w adwencie 2011 r. On wraz z grupą osób wspierających, modlili się nade mną przez 3 dni w sumie 16 godzin. Po tych egzorcyzmach znacznie zmniejszył się ból psychiczno – duchowy, ustąpiły wyobrażenia gwałtu przez demony i współżycia z nimi. Byłam w stanie w miarę normalnie funkcjonować w pracy i znacznie lepiej znosiłam niedziele. Jednak pozostały problemy, które uniemożliwiały mi czynne uczestnictwo w życiu Kościoła. Nadal towarzyszyła mi nienawiść do Boga. Znalazłam sobie swój własny sposób pojmowania Boga, w którym bardzo mocno rozdzielałam Osoby Boskie. I tak powstała moja „teoria”: Bóg Ojciec jest zły (mój spowiednik tłumaczył mi, że diabeł bazuje na zranieniach i żalu, jaki żywiłam do mojego taty; nienawidziłam bowiem Boga przez sam fakt, że jest ojcem), a Jezus w miarę dobry, na temat Ducha Św. nie miałam swojego wyrobionego zdania. Chciałam nienawidzić również Jezusa, ale nie mogłam znaleźć na Niego żadnego „haka” – będąc w stanie zniewolenia intensywnie myślałam nad tym, żeby cokolwiek znaleźć złego w Biblii, czym mogłabym zamanipulować i co ukazało by Pana Jezusa w złym świetle. Nie znalazłam nic złego co Jezus by zrobił, co doprowadziło do tego, że zaczęłam w miarę Go akceptować. Nie zmieniło to jednak faktu, że nie wyobrażałam sobie oddać Jemu moje życie i w pełni zaufać Mu. Wiązało się to z ogromnym niepokojem. O każde zło oskarżałam Boga. Nawet tam, gdzie widziałam ewidentnie, że zawinił człowiek, mówiłam, że to wina Pana Boga. Oskarżałam również przed Bogiem ludzi. Nie do wyobrażenia było dla mnie kierować się miłosierdziem. Nawet, jeśli gdzieś słyszałam o jakimś wypadku, to pojawiało się w moim sercu pragnienie, żeby ta dana osoba, która być może nie żyje, umarła bez pojednania z Bogiem i poszła do piekła. W chwili, gdy zdawałam sobie sprawę z tych pragnień, które rodziły się w moim sercu i głowie, starałam się je „odwrócić” i wbrew temu, co czułam, prosić Boga o miłosierdzie. Działałam siłą woli. Dużo mnie to kosztowało. Dzisiaj widzę to bardzo wyraźnie, dlaczego wszystkich wkoło nienawidziłam i nieustanne oskarżałam – czyniłam to, ponieważ szatan znaczy Oskarżyciel. Byłam przerażona, bo myślałam sobie, że gdybym umarła i przyszło by mi wybierać, gdzie chcę spędzić całą wieczność to wybrałabym piekło, bo w nim nie ma Boga. Myśl o Bogu doprowadzała mnie do niewypowiedzianego lęku, nienawiści i obrzydzenia. Czułam wstręt. Ta świadomość nieustannie mi towarzyszyła. Piekło kojarzyło mi się jako miejsce obrzydliwe, obślizgłe, ponure i przerażające. Kiedy zaczęłam jego pragnąć mówiłam sobie, że pewnie tam jest obrzydliwie, ale ma ono jedną zaletę, która decyduje, że wolę to miejsce – nie ma w nim Boga. Działało to również odwrotnie: pomimo, że niebo, oczywiście w pewnym uproszczeniu, kojarzyło mi się z pięknym rajem pełnym urzekających krajobrazów i uśmiechniętych ludzi, nie chciałam tam iść, bo miało jeden decydujący o moim wyborze „minus”, a była nim obecność Boga. W diable upatrywałam źródło szczęścia, łagodności, delikatności i dobroci. Nie było to wynikiem racjonalnych spekulacji: rozważania, kim jest Bóg a kim diabeł – analizy różnych poglądów, czy interpretacji literatury i wyciągania wniosków, ale tak to czułam, moje serce i umysł mocno ciągnęły w stronę Złego. Dzisiaj wydaje mi się to chore, ale wtedy byłam przekonana, że Bóg jest zły a diabeł dobry. To wszystko spowodowało, że mój spowiednik ponownie kazał mi jechać do ks. Piotra. Druga modlitwa w Kielcach – uwolnienie. Ks. Piotr z osobami towarzyszącymi poświęcili mi na modlitwę w ciągu 2 dni – 14,5 godziny. To był bardzo owocny czas, ponieważ doprowadził do uwolnienia mnie. Po pierwszym dniu zasmuciłam się, ponieważ zaraz po modlitwie nadal bardzo źle się czułam, co mogło zwiastować, że nie jestem wolna, albo przynajmniej nie ze wszystkiego. 6 Natomiast, do końca życia zapamiętam datę egzorcyzmu poniedziałkowego – 13.03.2012 r. Po jego zakończeniu, jakby nie czułam się sobą. Wydawało mi się, że to nie jestem ja. Nie tylko nie odczuwałam żadnego bólu z powodu dręczenia, ale również czułam jakąś niesamowitą lekkość, a teoretycznie powinnam być bardzo zmęczona, bo trwał on bez przerwy 8,5 godz. Czułam się bardzo dziwnie a jednocześnie wspaniale. Jakbym na nowo się narodziła, miała nowe spojrzenie, słuch, myślenie. Czułam się tak jakbym miała ze wszystkiego „wyczyszczony” umysł. Zastanawiałam się, po co przyjechałam do Kielc, co było moim problemem... W głowie czułam jakąś dziwną „pustkę”, lekkość, nie czułam żadnej nienawiści. Z jednej strony myśląc o Bogu czułam się tak, jakbym o Nim nic nie wiedziała (każda z dotychczasowych teorii na Jego temat została „wyczyszczona” – do tej pory wiele miesięcy poświęcałam, żeby choć w małym procencie przyjąć, że Bóg jest dobry, a tu kilka godzin wystarczyło, żeby wszystkie teorie oskarżające Go ustąpiły…), z drugiej niesamowite było to, że wcześniej nie do wyobrażenia było przyjąć prawdę, że Bóg jest miłością a wtedy miałam ochotę wyjść na ulicę i wszystkim mówić, żeby uwierzyli Bogu w Trójcy Jedynemu: Ojcu, Synowi i Duchowi Świętemu. Po tej modlitwie nie miałam wątpliwości co do tego, że Bóg jest Miłością. To były jedne z najdziwniejszych i piękniejszych chwil w moim życiu. Po egzorcyzmach całkowicie ustąpił ból psychiczno-duchowy, nienawiść do Boga, myśli gwałtu przez demony i współżycia z nimi, ustąpiły pragnienia szatana (upatrywanie w nim szczęścia), mogę się modlić Słowem Bożym. Zauważam bardzo dużą różnicę w przeżywaniu Eucharystii. Do tego czasu na mszy byłam tylko ciałem, a teraz dociera do mnie to, co mówi kapłan. Po raz pierwszy od wielu miesięcy, zaczęłam słyszeć słowa kapłana i świadomie przystępować do Komunii świętej. Na pierwszej mszy po egzorcyzmie czułam się tak, jakbym do tej pory miała wadę wzroku i ktoś założyłby mi okulary korekcyjne. Nie mogłam uwierzyć jak bardzo wyraźnie widzę i słyszę. Wierzę, że Komunia św. jest prawdziwym Ciałem Chrystusa i czuję dużą radość, kiedy ją przyjmuję. Rozkochałam się w Eucharystii. Gdybym mogła chodziłabym na mszę kilka razy dziennie. Mogę modlić się na różańcu i koronką do Bożego Miłosierdzia. Widzę w Bogu Ojcu kochającego Tatę (najwspanialszego, nie tylko się Go nie boję, ale pragnę być z Nim w zażyłej relacji, pragnę Go poznawać na podstawie Pisma Świętego i kontemplować Jego miłość objawioną w Jezusie), ufam Panu Jezusowi, staram się otworzyć na działanie Ducha Świętego. Jestem w stanie oddać Mu całą moją przeszłość, teraźniejszość i przyszłość i uczynić Go Panem mojego życia. Wcześniej nie było mowy, żebym była w stanie to zrobić w pełni. Do tego czasu ból psychiczno – duchowy był moim nieustannym towarzyszem, czułam go niemalże w każdej chwili. Teraz jestem od niego wolna. Chwała Panu. Kiedy wybierałam grzech, mówiłam sobie, że mam czas, żeby się nawrócić. Po tej walce, jaką stoczyłam, wiem, że żaden grzech, żadna przyjemność, nie jest warta zerwania więzi z Bogiem. To, co diabeł mi dał w chwili, gdy mu zawierzyłam, stokroć więcej sobie odebrał. Mam tą łaskę, że doświadczyłam, do czego prowadzi świadomy wybór zła i zawierzenie jemu oraz zobaczyłam, z jakim wiąże się trudem powrót do Boga. Grzech jest złem, ale to, czego doświadczyłam jest łaską, bo dzięki temu mogę moje życie odpowiednio ukierunkować – w stronę Boga. Bardzo mocno doświadczyłam i zrozumiałam, że Bóg nie karze, ale gdy wybieram zło sama rezygnuję ze szczęścia, sama siebie skazuję na potępienie. Bóg jest Miłością Miłosierną i nie pozwolił mi siebie zatracić. Nawet kiedy odchodziłam, kiedy Mu złorzeczyłam, On czekał na mnie i robił wszystko, żeby dać mi szczęście wynikające z relacji z Nim. Stawiał na mojej drodze osoby, które mnie prowadziły. W tych osobach oraz poprzez różne wydarzenia, pokazał mi, jak bardzo mnie kocha. Uwolnił mnie od Zła. Mogę się do Niego zwracać w modlitwie i wchodzić z Nim w zażyłą relację. Niniejsze świadectwo nosi tytuł: „Świadectwo uzdrowienia wewnętrznego”. Mam świadomość, że jest proces rozciągnięty w czasie i na pewno jeszcze niezakończony. Teraz jestem na etapie duchowej „rekonwalescencji” i proszę Boga, aby mnie przez niego przeprowadził i uchronił od Zła. 7 Na ten moment nie mogę jeszcze stwierdzić, czy już całkowicie w pełni ze wszystkiego jestem wolna (mój kierownik duchowy ma podejrzenia, że jeszcze nie wszystko mnie „puściło” – powracają kwestie braku przebaczenia i zranień), ale mamy nadzieję, że nie będzie już konieczności interwencji egzorcysty, że wystarczy modlitwa Słowem Bożym, posłuszeństwo spowiednikowi i kierownikowi duchowemu oraz przynależność do wspólnoty. Moje życie jest zupełnie inne niż to sprzed ostatniego egzorcyzmu w Kielcach. Niech będzie chwała Bogu Miłości Miłosiernej! Ewelina 8