Zapraszamy do lektury
Transkrypt
Zapraszamy do lektury
Beata Bojda ubrała braci Golców, a aktor Jan Nowicki przez nią się spocił Trzeba mieć marzenia i być cierpliwym. Ja osiągnęłam sukces dopiero po pięćdziesiątce mówi Beata Bojda, projektantka mody, makijażystka i stylistka w jednej osobie. Ewa Furtak, Aleksandra Smolak: Pani projekt Etno, który łączy nowoczesność z motywami polskiej sztuki ludowej, podbija internet. Nie dość, że ukazał się w magazynie "Make-up Trendy", to jeszcze będzie pokazywany na wystawie w Paryżu. Jak to się dzieje? Beata Bojda: Ponieważ Etno jest pokazywane na całym świecie, wiele osób proponuje mi współpracę. Tak też się stało w wypadku innej Polki, która kilkanaście lat temu wyjechała z kraju. W Paryżu skończyła konserwatorium, koncertuje, wydaje płyty. Poprosiła mnie o zaprojektowanie kostiumów inspirowanych moim projektem Etno. Pod koniec listopada w Paryżu odbędzie się jej koncert połączony z promocją nowej płyty, przy tej okazji ma zostać pokazana wystawa Etno. Pomagają nam osoby już mieszkające w Paryżu, zajmujące się kulturą, m.in. eksperci z Instytutu Polskiego. Jesteśmy w trakcie przygotowań. Mam nadzieję, że wszystko wypali. Na wystawę będzie zaproszony przyjaciel francuskiej tancerki, którą poznałam w Normandii. To marszand, który ma tam duży zamek. Może potem uda się przenieść tam wystawę? Skąd pomysł na taką stylizację? - W 2015 roku magazyn "Make-up Trendy" przyznał mi tytuł "Artysty Roku" w dziedzinie makijażu i stylizacji. Wiedziałem, że będę miała w kolejnej edycji okładkę i zastanawiałam się, co zrobić, żeby mój projekt był wyjątkowy. Zainspirowało mnie tradycyjne bibułkarstwo, z którym zetknęłam się m.in. w skansenie Niebowo niedaleko Opoczna. To ginące już rękodzieło rozkwitło w XIX wieku. Krepina stała się wtedy tanim i łatwo dostępnym materiałem. Korzystały z niego głównie kobiety mieszkające na wsiach, których nie było stać na prawdziwe kwiaty. Robiły ręcznie papierowe ozdoby z bibuły. Powstawały z nich malutkie bukieciki, które wkładało się za ramy obrazów z portretami Matki Boskiej, dekorowano nimi przydrożne kapliczki. Nie miałam żadnego sponsora, materiały musiałam kupić samodzielnie, także koszt wykonania koron i zakup biżuterii pokryłam z własnej kieszeni. Papierowe kwiaty zrobiła dla mnie przyjaciółka rodziny - Edyta Moczek. Spędziłam w jej skansenie niezapomniane chwile, zwijając małe elementy i układając całość w projekty, które miałam w głowie. Całość składa się z 20 portretów, różnorodnych zarówno pod względem kolorystycznym, jak i stylizacyjnym. Mój projekt łączy wiele kultur, jest bardzo eklektyczny. Podobno dość okrężną drogą trafiła pani do świata mody i stylizacji? - Bardzo okrężną. Zaczynałam pracę zawodową jako nauczycielka języka polskiego. Chyba jednak zawsze chciałam być artystką. Ale to moja najmłodsza siostra była w tym kierunku bardzo utalentowana. Skończyła ASP w Warszawie, jest bardzo dobra w tym, co robi. To jest tak, że gdy w rodzinie jest np. dwóch śpiewaków i jeden śpiewa gorzej, to ten drugi z czasem przestaje śpiewać, bo trudno mu z nim konkurować. Dlatego wybrałam filologię polską. 24 lata temu urodziłam córkę Zuzannę. Mam młodsze rodzeństwo. Mój brat miał wtedy kilka lat, jedna siostra studiowała, druga pracowała, obie miały małe dzieci. Moja mama zajmowała się trójką maluchów. Nie miałam sumienia angażować mamy w wychowywanie kolejnego dziecka, więc poszłam na urlop wychowawczy. Po powrocie trudno było mi znaleźć pracę w szkole. Owszem, uczyłam jeszcze, ale tylko na jakichś zastępstwach. Okazało się, że status nauczyciela mianowanego jest już nieważny, że muszę w zasadzie zacząć wszystko od początku. Chciałam albo gotować, albo malować. Gotowanie było trochę droższe, wybrałam kosmetologię, skończyłam studia w tym kierunku. Miała pani okazję pracować z nieżyjącym już Franciszkiem Dzidą, filmowcem amatorem z Chybia, który był pierwowzorem dla głównego bohatera głośnego filmu "Amator" Krzysztofa Kieślowskiego. - Bardzo miło to wspominam. Franciszek był człowiekiem niezwykłym. Zaczęłam pracę z nim jako zupełnie nieznana makijażystka. Miałam trochę szczęścia. Aktorka Teatru Polskiego Jagoda Krzywicka, z którą się przyjaźniłam i którą malowałam do ślubu, powiedziała mi, że Franek szuka makijażystki do pracy przy swoim filmie. Zapytała mnie, czy nie zgodziłabym z nim współpracować. Byłam wprawdzie absolwentką Międzynarodowej Szkoły Charakteryzacji Marii Dziewulskiej, ale bez żadnego doświadczenia. Moim atutem był wiek zbliżałam się do czterdziestki, więc wyglądałam na taką, która wie, co robi (śmiech ). To była "Strefa zmierzchu" z samym Janem Nowickim. Była tam scena, w której bohater grany przez Nowickiego był chory. Reżyser wymyślił, że po jego twarzy ma spływać pot. Sztuczny pot, tak jak sztuczną krew, można kupić w sklepie dla charakteryzatorów. Ja jednak byłam daleko od takiego sklepu - w Chybiu, a scena miała być kręcona nazajutrz. Nie spałam całą noc i myślałam, jak sobie z tym poradzić. Jestem bardzo kreatywną osobą i wreszcie wymyśliłam, że jeśli ma być chory i musi się pocić, to będzie się pocił. Wysmarowałam go wazeliną i spryskałam wodą w sprayu. Woda nie spływała mu po twarzy od razu, tylko wolniuteńko, tak jak chciałam. Zapytałam na wszelki wypadek operatora, czy widać pot. Uspokoił mnie, że nawet jeśli nie widać, to zrobi tak, żeby było widać. Pracując przy takich kameralnych produkcjach, wszyscy sobie pomagają, są jak jedna rodzina. Jak pracowało się z tak znanymi ludźmi? - Na planach filmowych u Franciszka Dzidy było bardzo rodzinnie. Razem mieszkaliśmy w wynajętych domkach albo hotelach, razem jadaliśmy obiady. Miałam okazję pracować u niego także z Piotrem Machalicą i Anną Guzik. Wszystkich wspominam z wielką sympatią. Pracowałam też przy filmie "Agape" Krzysztofa Pietroszka, który skończył reżyserię w Toronto, ale pochodzi także z Chybia. Grali w nim Anna Cieślak i Andrzej Chyra. Cenię ich jako aktorów. To był trudny film. Kręcono go nocami, na planie filmowym było małe dziecko i kot. Nocami w chwilach przerwy wszyscy spędzali czas w kuchni. Ja i Anna Cieślak jesteśmy zodiakalnymi pannami. Największa zaleta panien, ale też pewnie i największa wada, to zamiłowanie do porządku. Robiłyśmy kanapki. Każda była dokładnie taka sama: na środku kawałek szynki, z boku równy plaster pomidora i odrobina zielonego ogórka dla urody. W pewnym momencie dołączył do nas Chyra i zaczął kroić nie gorsze od nas. Mówię mu: "Robisz kanapki, jakbyś był zodiakalną panną". Okazało się, że jest panną, w dodatku jesteśmy z tego samego rocznika i są pomiędzy nami tylko dwa dni różnicy. Kiedy bywa pani w teatrze albo ogląda jakiś film, myśli sobie pani czasem: "Ja bym tych aktorów lepiej pomalowała albo lepiej ubrała"? - Raczej nie krytykuję. Uwielbiam oglądać filmy kostiumowe, to jest mój bzik. "Hotel Budapest", "Antonina" czy "Osiem kobiet" - mogłabym je oglądać po sto razy. Nie ma w nich jakiejś szczególnej akcji, cały film polega na oglądaniu pięknych obrazów. Uwielbiam też dekorować. Sama urządziłam swój dom, odnawiam meble, wyszukuję oryginalne tkaniny. Moją pasją, oprócz kolekcjonowania książek i magazynów związanych z modą i sztuką, jest zbieranie pięknych tkanin i ubrań. Gdy znajdę jakieś ładne ubranie, nieważne jaki ma rozmiar, kupuję, a potem pruję i przeszywam. Zresztą wszystkie kostiumy w Etno uszyte były z takich wyszukanych przeze mnie tkanin. Czyli chodzi pani po ciucholandach? - Tak, to swego rodzaju młodzieńcze przyzwyczajenie. Urodziłam się w czasach, kiedy w sklepach były pustki, a dostęp do ładnych ubrań miały tylko dzieci prominentów. Zawsze chciałam dobrze wyglądać, zresztą jak wszystkie moje siostry. Kiedy byłyśmy nastolatkami, w każde wakacje opiekowałyśmy się dziećmi naszych sąsiadów. Kiedyś nie płaciło się za opiekę nad dziećmi, ale w zamian dostawałyśmy paczki z ubraniami, które ich rodzina przysyłała z zagranicy. Nie miałyśmy wówczas maszyny do szycia, więc jeżeli coś nie pasowało, przerabiałyśmy to ręcznie. Ja nawet swoją sukienkę ślubną uszyłam ręcznie, zajęło mi to dwa dni. Miałam tylko kawałek atłasu, który podarowała mi moja ciocia Halina, i resztki tiulu w groszki. Uszyłam sobie krótką sukienkę za kolano i do tej pory, kiedy oglądam swoje zdjęcie ślubne, myślę sobie, jaka już wtedy byłam oryginalna w swoim projektowaniu. W latach 80. obowiązywała moda na "białą bezę". To przeszywanie było bardzo inspirujące. Pamiętam też, że moja babcia, która pracowała na Słowacji, przywoziła nam czeskie trampki nazywane "jarmilkami". Farbowałyśmy je z siostrami na rozmaite kolory, miałyśmy do tego nawet w piwnicy specjalne gary. Nie zapomnę, jak wybierałam się na randkę z chłopakiem, na którym mi bardzo zależało. Nie miałam ładnych butów, więc całe jarmilki wyszyłam guziczkami. Myślę, że tamte czasy, w których niczego nie było, nauczyły mnie kreatywności. Dziś, gdy idzie się ulicą 11 Listopada w Bielsku-Białej, od razu widać, w którym sieciowym sklepie akurat była wyprzedaż... - Dlatego właśnie lubię second handy. Nie robię w nich zakupów z braku pieniędzy, ale właśnie dlatego, że można tam znaleźć piękne rzeczy, których w normalnych sklepach nie ma lub kosztują majątek. Jak byłam ostatnio w Paryżu, zrobiłam mnóstwo zdjęć sklepowym wystawom. Ubrania są tam przepiękne, ale dla przeciętnego człowieka poza zasięgiem. Zakup sukienki, za którą trzeba zapłacić kilka tysięcy euro, nawet gdybym miała takie możliwości, wydaje mi się wysoce nieetyczny. Dlatego projektując swoje kolekcje, staram się, aby były funkcjonalne. Jest pani żywym przykładem na to, że nigdy nie jest za późno, by zmienić swoje życie. - Jak najbardziej. Dopiero w wieku 40 lat zaczęłam prowadzić samochód. Dzisiaj studiuję na kolejnym kierunku. Była to dojrzała decyzja. W pewnym momencie, pracując przy kolejnej stylizacji, pomyślałam, że kostiumolog i makijażysta to często dwa różne światy, muszą się dogadać, szukać kompromisów, żeby stworzyć spójną całość. Może więc lepiej zajmować się i tym, i tym? Od trzech lat studiuję projektowanie ubioru w łódzkiej Wyższej Szkole Sztuki i Projektowania i z tym wiążę teraz moją przyszłość. W tym roku na festiwalu w Sopocie bracia Golcowie mieli zaprojektowane przez mnie kostiumy, oczywiście z elementami w stylu etno. Marzę o tym, żeby jesienią albo na początku roku otworzyć showroom z własną niewielką kolekcją. Chciałabym jeszcze przed sześćdziesiątką zrobić doktorat. Tematu na razie nie zdradzę. Młodzi ludzie są bardzo niecierpliwi. Ja zaczęłam być znana dopiero po pięćdziesiątce. Trzeba marzyć, ciężko pracować i być cierpliwym. Jak się pani czuje na studiach, wśród młodych ludzi? - Na moim kierunku najstarsze osoby są w wieku 30 lat. Przez lata pracy z modelkami i innymi młodymi osobami, które malowałam, czy wcześniej podczas pracy z młodzieżą w szkole, wyrobiłam sobie z młodymi świetny kontakt i dobrze się wśród nich czuję. Jestem zachwycona tymi studiami. Oczywiście widzę różnicę między mną a kolegami z roku, na przykład w projektowaniu. Ja swoje projekty robię na papierze, wyklejam kolaże, inni studenci projektują w programach komputerowych. To coś, czego trudno mi się nauczyć. Nawet jeżeli na zajęciach przyswoję sobie jakiś programu, to i tak go zapominam, bo w pracy nie mam z nimi styczności. Moje projekty są też bardziej zachowawcze i proste, bywa to u wykładowców również zarzutem. Mówią mi, że powinnam puścić wodzę fantazji, a ja im odpowiadam, że robiłam to, kiedy byłam młodsza. Moi znajomi ze studiów są dopiero na etapie kreowania tego, co chcą robić, ja już to wiem. Każdy jest w czymś dobry, koledzy pomagają mi w rzeczach komputerowych, a ja się z nimi dzielę notatkami. Mąż panią wspiera? - Mam w nim ogromne wsparcie, zresztą nie tylko w nim. Cała moja rodzina stara mi się pomagać, moja mama, młodsze siostry. Niedługo będziemy obchodzili 30. rocznicę ślubu, a ja jestem wieczną studentką, co dwa tygodnie jestem w Łodzi, ciągle gdzieś jeżdżę, wpadam do domu na kilka dni. Gdyby mąż nie godził się na to, nie dałabym rady. Ciągle byśmy się kłócili. By uniknąć kłótni, kobiety często rezygnują z marzeń. - Jestem z małego miasteczka, z okolic Skoczowa. Moje znajome pytają mnie: Po co ci to? Czy nie męczy cię życie na walizkach? Oczywiście, że to wymaga wysiłku: nie tylko podróże, ale także egzaminy na uczelni, w większości ustne, do których trzeba się naprawdę przygotować. Znam jednak kobiety, które zrezygnowały z marzeń, bo albo mąż był zazdrosny, albo teściowej się to nie podobało. Nie wydają się bardziej zadowolone z życia niż ja. Może czas, gdy odchowa się już dzieci, jest dobrą porą na realizację marzeń? - Jak najbardziej, ale tylko wtedy, jeśli te marzenia się ma. Jeśli przez lata kobieta zajęta była wychowywaniem dziecka, nie marzyła, nie spełniała się choćby po troszeczku, to potem jest to ciężko nadrobić. Zawsze mówię pannom młodym, które maluję, że wyjście za mąż i bycie z drugim człowiekiem nie oznacza, że przestajemy być sobą. Trzeba mieć swoje przyzwyczajenia, swoich przyjaciół, nawet jeśli jemu się to nie podoba. Nie można się całkowicie podporządkować. Jeśli podporządkujesz się całkowicie, zrezygnujesz ze wszystkiego, to gdy dzieci odejdą z domu, będziesz nieszczęśliwa. Zostaniesz z pustką. Z czego jest pani dumna najbardziej? - Z bycia matką, to moje największe osiągnięcie. Poświęciłam mojej córce bardzo wiele czasu, chociaż zdaję sobie sprawę, że popełniłam też wiele błędów. Na szczęście Zuzanna jest mądrą, młodą kobietą, która stawia swoje pierwsze kroki w trudnym dla kobiet zawodzie reżysera dramaturga. Wybór takiego kierunku studiów przez córkę to pewnie, mimo woli, również pani wpływ? - Tego do końca nie wiem. Zuzanna od początku wiedziała, co chce w życiu robić, zawsze marzyła, żeby zostać aktorką. Jak miała siedem lat, na moje urodziny przygotowała spektakl z wykorzystaniem utworów Agnieszki Osieckiej. W tajemnicy przed nami puszczała sobie na adapterze po kawałku piosenki, zapisywała ich tekst, a potem uczyła się go na pamięć. Urodzinowe przedstawienie wyreżyserowała do piosenki "Ukradła Cyganka kurę". Sama wymyśliła też kostiumy. Gdy była w klasie maturalnej, zapisałam ją na warsztaty teatralne, które odbywały się w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Artur Pałyga, z którym miała zajęcia, powiedział, że jest bardzo kreatywna, więc mogłaby zostać aktorką, ale szkoda jej i powinna zdawać na reżyserię. W czerwcu w Białymstoku zadebiutowała "Cudowną". A pani nie myślała nigdy o reżyserii? - Kiedy ja byłam młoda, ważne było, żeby mieć zawód. W tamtych czasach bycie artystą w ogóle nie mieściło się w kategorii pojęcia zawód, a dodam, że miałam wtedy mało wiary w swoje zdolności. Może potrzebowałam czasu, aby w to uwierzyć. Jakie ma pani marzenie? - Na pewno chciałabym wydać książkę z moimi pracami i historiami, które się zdarzyły po drodze. Chcę też przedstawić zwykłą kobietę, która po 30 latach pracy zaczęła odnosić sukcesy, ale nie od razu, tylko pomału, krok po kroku. tekst z: http://katowice.wyborcza.pl/katowice/1,35055,20730880,beata-bojda-ubrala-bracigolcow-a-aktor-jan-nowicki-przez-nia.html#ixzz4Lqmf14qM