Dewotka - MOK Legionowo

Transkrypt

Dewotka - MOK Legionowo
Dewotka
Po przebyciu krętej trasy między mieszkalnymi blokami dotarłem do granicy miasta. Teraz
droga była jak strzelił. Spojrzenie biegło daleko w głąb długiej, prostej ulicy Królewskiej, należącej
już do sąsiedniej miejscowości. Spojrzawszy na zegarek przyśpieszyłem kroku. Żeby zająć dobre
miejsce, należało dotrzeć do pałacu na pół godziny przed rozpoczęciem muzykowania. Szybkie
tempo marszu sprawiło, że zbliżyłem się do idącej w tym samym kierunku niewiasty, a zrównawszy
się z nią rozpoznałem panią Paulinę, bywalczynię pałacowych koncertów. Oboje zdążaliśmy do
tego samego celu.
Podczas gdy przesuwały się nam z boku wille i ogródki ulicy Królewskiej, z zainteresowaniem
słuchałem jej gawędy. Miała krzyż pański z sąsiadami. Mieszkający po sąsiedzku piętnastolatek
uczył psa aportowania. Krzyki i szczeknięcia trwały bez końca. Obsztorcowała durnia, narażając się
jednakże jego matce, co ująwszy się za swym jedynakiem przyleciała z wiązanką; wiązanką, wśród
której był taki oto kwiatek: „Słoma ci z butów wyłazi!”
Doszliśmy do śródmieścia Jabłonny, a mnie zaświtało, że w tej Paulinie, wcale niebrzydkiej
damulce, mam pokrewną duszę. Mnie też dokuczają przenikające do mojego mieszkania odgłosy.
Oboje jesteśmy nerwowi, oboje nie przodujemy w tym, co się nazywa miłością bliźniego. Myśląc o
bliźnich ja także nie dobieram słów, a usłyszane przed chwilą epitety, jak bachor, gnój, gnojówa,
były bardzo w moim guście. Dla upewnienia się co do owej zgodności gustów zapytałem:
– A zabawa petardami?
Chciałem dodać: „Co pani o tym sądzi?” Jednakże mądrej głowie dość dwie słowie, toteż z
miejsca padła odpowiedź, odpowiedź wielce mnie satysfakcjonująca:
– Łapy bym pourywała.
Po tym oświadczeniu czyhałem na lukę w jej uroczym szczebiocie, by wtrynić się ze swoim
niemal miłosnym wyznaniem: „Jacy my jesteśmy do siebie podobni!”
Kiedyśmy stali przed czerwonym światłem na ulicy Modlińskiej, nieustanne, ale jakże
błyskotliwe monologowanie pani Pauliny zahaczyło o niedawny koncert jazzowy, na który wybrała
się do ośrodka kultury, żeby „nie siedzieć w domu”.
– Bo co, stale w domu siedzieć?
– Podobno było bardzo hałaśli...
– Stoppery.
Przypieczętowała moją uwagę (nieco przedwcześnie) jednym słowem i zaczęła mówić o czym
innym, podczas gdy ja monologowałem w duchu: „No proszę, ona używa wkładek dousznych, tego
samego ecie-pecie, które dla mnie także, i to od lat, jest artykułem pierwszej potrzeby.”
Z kościoła jabłonowskiego, gdyśmy mijali święty przybytek, dochodziły liturgiczne śpiewy.
Jakby bielmo spadło mi z oczu: toż to kobieta dla mnie. Biegająca na koncerty melomanka, a w
swoim domu spragniona spokoju i ciszy – wszystko tak samo, jak to jest ze mną. Identycznie jak w
moim przypadku. Jesteśmy oboje, Paulina i ja, z tej samej gliny. Miałem na końcu języka: „Musimy
pójść kiedyś na kawę i porozmawiać więcej o naszych życiowych bolączkach.”
Kiedy wpadło mi w ucho dewotka, spojrzałem mimo woli w stronę rozśpiewanego kościółka,
ale ona użyła tego słowa w niecodziennym znaczeniu. Nie chodziło tu o uczestnictwo we mszy, lecz
o systematyczne uczęszczanie na niedzielne koncerty. To właśnie jest przez jej koleżanki określane
ironicznie jako rodzaj dewocji. Toteż nie jeden raz usłyszała pod swoim adresem: dewotka.
Przekroczywszy bramę zagłębiliśmy się w zadrzewioną, prowadzącą do pałacu aleję.
– Dewotka? Ja bym tak nigdy pani nie naz...
Moje zainteresowanie monologiem Pauliny nie słabło, męczyło mnie jedynie, że nie mogę
wścibić do rozmowy swoich trzech groszy, bo z miejsca jestem zagłuszany. Nie pozwoliwszy mi
dokończyć zdania mówiła o cieszącym się olbrzymią frekwencją koncercie operetkowym, danym
miesiąc temu. Napływ słuchaczy był tak kolosalny, że ani marzyć o znalezieniu wolnego krzesła w
Sali Balowej; trzeba było zadowolić się miejscem w sali bocznej, gdzie muzyka docierała, owszem,
ale widok był ograniczony, toteż stroje primadonny, jej „kreacje” zmieniane z arii na arię, umknęły
oczom pani Pauliny.
Klasycystyczna fasada rosła w oczach. Już tylko kilkanaście kroków dzieliło nas od
staroświeckich drzwi wejściowych – podwójnych, z szachownicą małych szybek. Nawiązując do
nadkompletu słuchaczy na opuszczonej przeze mnie imprezie, wtrąciłem:
– A więc operetka święci triumfy.
Zanim zdążyłem wymówić triumfy, dobiegł mnie z boku terkot:
– Dziś nie operetka, dziś wiolonczela.
Żachnąłem się:
– Ależ wiem, że dzisiaj koncert kameralny!
Rozzłościła mnie baba. Wyprowadza człowieka z błędu, którego nie popełnił! Poczułem nagłe
zmęczenie tym towarzystwem. Słowa wylatywały jej z jadaczki jak z procy; sto tematów na minutę.
Trzeba czekać na lukę w słowotoku, żeby coś wcisnąć, a po tym wciśnięciu wnet się okazywało, że
człowiek został źle zrozumiany.
No, można sobie wyobrazić, jak bym użył, jakie by to było używanie życia, gdyby poroniony
pomysł z randką doszedł do skutku. Ot, rozkosze konwersacji z jednostką, co nie raczy wysłuchać
rozmówcy i nie da mu się wygadać. A kiedy łaskawie dopuści go do głosu, interlokutor drży z
obawy przed zająknięciem, bo wtedy koniec. Trzepiący jęzorem Chlestakow (ten, którego wzięto za
rewizora) to wcielenie stateczności przy tej maszynce do rozpylania słów.
Spróbuj, człowieku, namyślić się nad swoją wypowiedzią, by nie mleć automatycznie
językiem, spróbuj! Gdy będziesz gotowy do wypowiedzenia sensownej refleksji, ona już zdąży
obskoczyć dziesiąty z kolei temat.
Po wejściu do sali koncertowej manewrowałem tak, aby nasze krzesła dzielił możliwie
największy dystans.
– Ładna mi melomanka – mruczałem przeciskając się ku upatrzonemu fotelowi – przyszła tu,
psiakrew, żeby „nie siedzieć w domu”, ot na czym polega to całe jej melomaństwo.