Malarz młodych dziewcząt

Transkrypt

Malarz młodych dziewcząt
Malarz młodych dziewcząt
1
Szary mercedes podjechał bezszelestnie, z wyłączonymi światłami, i się zatrzymał. Było parę minut po
ósmej. Latarnie spowijała delikatna mgła. Zaparkowane samochody pokrywała warstewka lodu. Na dachach i
gałęziach drzew osiadł ledwie dostrzegalny szron.
Okna domów wyglądały jak żółte oczy. Ich spojrzenie było chłodne i obojętne.
Szczekał pies. Zza uchylonej mimo zimna bramy garażu dobiegał głos z radia. Gdzieś trzasnęły drzwi. W
oddali dał się słyszeć sygnał karetki pogotowia, policji albo straży pożarnej. Dym z kominów płożył się ku
ziemi. Zapowiadał się ciężki, pochmurny dzień.
Nikt nie zauważył szarego mercedesa. Nikt nie zwrócił uwagi na to, że siedzący w nim mężczyzna uważnie
obserwuje jeden z domów. Siedział tam, w ciemności i ciszy za przyciemnionymi szybami, bez drgnienia, jak
kamień. A ponieważ nikt go nie widział, można by odnieść wrażenie, że w ogóle go tam nie było.
*
Ilka czuła się rześka i wypoczęta. Bliźnięta mimo silnego przeziębienia spały spokojnie, nie budząc jej
naprzemiennymi napadami kaszlu, jak poprzednich nocy. Rzuciła przelotne spojrzenie za okno i
zdecydowała się na gruby sweter z golfem. Był ostatnim prezentem od mamy, cieszył ją każdy dzień, gdy go
nosiła. Czasem wydawało jej się, że jeszcze czuje zapach perfum, których używała mama. Ale potem mówiła
sobie, że to niemożliwe. Może ciocia Marei ma rację, przypisując jej bujną wyobraźnię.
Sweter miał rdzawoczerwony kolor i wspaniale pasował do jej ciemnorudych włosów. Mama nazywała ją
jesienną dziewczyną. Ilce podobało się to określenie. I podobała się sama sobie. Przynajmniej czasami,
kiedyś. Tymczasem wszystko się zmieniło. Jesienna dziewczyna stała się wspomnieniem. Ale Ilka już od
dawna nie dopuszczała do siebie wspomnień.
Zanim zgasiła światło, rozejrzała się badawczo. Wszystko w porządku. Pamiętnik schowany. Nigdzie nie
leżało nic takiego, czego nikt nie powinien znaleźć.
Ilka zbiegła po schodach. Ciocia Marei siedziała przy resztkach śniadania, czytając gazetę. Bliźnięta poszły
już do szkoły. Dwa dni wolnego przy przeziębieniu musiały wystarczyć, pod tym względem ciocia Marei była
niezłomna. Póki człowiek nie jest umierający, musi wypełniać obowiązki. I basta!
– No to lecę.
Ilka włożyła kurtkę z jagnięcej wełny. Kupiła ją niedrogo w second-handzie i uwielbiała ponad
wszystko.
– Nie zjesz śniadania?
Czasem głos cioci Marei miał żałosny ton. Jakby wszystko, co się robi lub czego się nie robi, było
wymierzone przeciwko niej. A przecież w zasadzie była silną, energiczną kobietą. Biadolenie w ogóle do niej
nie pasowało.
– Jestem spóźniona. Wezmę coś ze sobą.
Ilka przyjrzała się zawartości półmiska z owocami, zdecydowała się na dwa banany, włożyła je do plecaka
i pocałowała ciocię w policzek.
– Dziecko! Jakaś ty się zrobiła chudziutka! – Ciocia objęła ramieniem biodra Ilki, patrząc na nią z troską.
W jej spojrzeniu było wiele pytań.
– Dziś wieczorem sobie podjem – obiecała Ilka. – Słowo honoru.
Ciocia odprowadziła ją spojrzeniem, lekko się uśmiechając. Ilka poczuła ukłucie. Jakby przy stole siedziała
jej mama.
„Bujna fantazja – pomyślała, owijając szal wokół szyi. – To fakt. Powinnam stać obiema nogami na ziemi,
a nie wszędzie widzieć zjawy”.
Idąc nieposprzątanym korytarzem, znowu poczuła, jak bardzo lubi ten dom. Nie był ani szczególnie
ładny, ani jakiś nadzwyczajny, niezbyt nowoczesny, ale też nie tak stary, żeby obrosnąć licznymi
opowieściami – dom jak wiele innych na tym osiedlu. Ale była tu mile widziana. I to czyniło go wyjątkowym.
Zapewniał schronienie, zawsze gotowy ją przyjąć. Czy nie tym powinien być dom? Czy nie za tym tęskniła?
Za spokojem, schronieniem i poczuciem bezpieczeństwa. Ten dom to wszystko jej zapewniał. Tu czuła się
bezpieczna. Po raz pierwszy od dawna.
Gdy zamknęła za sobą drzwi, chłód uderzył ją w twarz, głęboko zaczerpnęła powietrza. Szczekanie psa z
oddali brzmiało jak obietnica. Życie jest piękne. Niemal była gotowa w to uwierzyć.
*
Okna zaparowały. I dobrze. To zatrzymywało ciekawskie spojrzenia. Ruben ostrożnie przetarł palcami
przednią szybę. I wtedy ją zobaczył. Pochylił się, wstrzymując oddech.
Była przepiękna. Nawet z tej odległości rzucało się to w oczy. Jej twarz połyskiwała jasno w świetle latarni,
włosy wepchnęła (niedbale, wiedział o tym) pod wełnianą czapkę. Wolał, kiedy opadały jej na ramiona.
Miała cudowne włosy, które nie znosiły poskramiania.
Ruben nie rozumiał, dlaczego wybrała takie życie. Mały, typowy drobnomieszczański dom, otoczony
takimi samymi budynkami. Ciągnęły się wzdłuż ulicy jak nanizane na sznurek, nic niewarte szklane paciorki.
Stały wciśnięte w wąskie ogródki, w których chłodne światło chromowanych lamp solarnych padało na
poprzycinane krzewy. Czego szukała w okolicy z marszczonymi tiulowymi firankami w oknach? Z
pedantycznie ustawionymi w rzędzie pojemnikami do sortowania śmieci, czarnym, żółtym i niebieskim?
Gdzie nikt się nie wyróżniał, nawet łaciaty kot, który grzecznie, lecz daremnie, prosił pod jednymi z drzwi,
by go wpuszczono do środka, zamiast poszukać sobie miejsca gdzieś indziej, gdzie spotka się z większym
zrozumieniem?
Zadzwoniła jego komórka. Spojrzał na wyświetlacz. Architektka. To może poczekać. Nie chciał, żeby mu
teraz ktokolwiek przeszkadzał. Wyłączył telefon. Każdy dźwięk zakłócał ten szczególny nastrój, gdy
rozmyślał o dniu wczorajszym, dzisiejszym i jutrzejszym.
Ilka wyprowadziła rower z garażu. W pierwszym szarym świetle, które wypełzało sponad dachów, snując
się po ogołoconych gałęziach drzew, sprawiała wrażenie drobnej i zagubionej. Kiedy mijała go na rowerze,
odwrócił głowę. Serce waliło mu tak, że omal nie pękło.
Zamknął oczy. Stopniowo się uspokajał. Nie pojedzie za nią. Nie zrobi tego. Odzwyczaił się od ulegania
uczuciom. Musi pozostać chłodny i opanowany, a wtedy wszystko pójdzie dobrze.
Przez chwilę patrzył na dom, w którym mieszkała. Numer siedemnaście. Jej ulubiona liczba. Ale to
oczywiście przypadek. Chociaż zapewne uznała to za zrządzenie losu. Lubiła zdawać się na los, gwiazdy i siły
wyższe.
Za oknem w kuchni poruszył się cień. Ruben zacisnął zęby. Jego ręce kurczowo ścisnęły kierownicę. Nie.
Nie może sobie pozwolić na słabość. Ważne, żeby zachować trzeźwość umysłu. Uczucia już nieraz płatały mu
figle. To nie może się znów zdarzyć.
Ilka. Będzie myślał tylko o niej. O niczym innym.
Po jego wychudłej twarzy przemknął uśmiech. Nasunął na nos okulary, których używał do jazdy
samochodem. Ilka. Uwielbiał jej imię. I cieszył się, że przynajmniej ono mu zostało. Wszystko inne mu
odebrała, wtedy, gdy zniknęła w nocy i obwarowała się w tym prowincjonalnym koszmarze.
Jakie życie tutaj wiedzie? Fałszywe i zakłamane. Życie, które się nie liczy, bo nie jest jej prawdziwym
życiem. Nie może być szczęśliwa. Tylko tak udaje przed innymi.
Czy ktoś się domyśla, że jest oszustką? Czy to się czuje, stojąc przed nią i patrząc jej w oczy? Czy też
ludzie, którzy ją znają, wierzą jej?
Wszyscy zawsze wierzyli Ilce. Zawsze. On też. Dopiero pod koniec przeważyły wątpliwości. Ale zbyt
późno zareagował i nie mógł już nic zmienić.
Wyjął gąbkę ze schowka w drzwiach i przetarł nią przednią szybę. Potem włączył silnik. Powoli ruszył.
Bez świateł do najbliższego rogu. Naprawi swój błąd. I będzie uważał, żeby nie popełnić kolejnego.

Podobne dokumenty