Zwyczajna stomia, ale życie zupełnie niezwykłe

Transkrypt

Zwyczajna stomia, ale życie zupełnie niezwykłe
Rozmowa z...
Rozmawiała: Sylwia Skorstad
...Anną Markiewicz, pełną optymizmu stomiczką, wielbicielką
nordic walking i gry w scrabble
Zwyczajna stomia, ale życie
zupełnie niezwykłe
Pięćdziesięciosześcioletnia Anna Markiewicz z Warszawy, umawiając się na wywiad, zastanawiała
się, czy jej historia będzie interesująca dla czytelników „Naszej Troski”. Poza niezwykłą wręcz
skromnością, w jej naturze spontaniczny optymizm przeplata się ze zdrowym rozsądkiem.
„Nie tylko himalaiści mają stomię” – mówi w końcu i zaczyna opowiadać o sobie.
Sylwia Skorstad: Zadawała sobie
Pani kiedyś pytanie: „Czemu to
właśnie mnie spotkała choroba
nowotworowa, dlaczego ja
musiałam przejść operację
zakończoną wyłonieniem stomii”?
Anna Markiewicz: Oczywiście! Nie tylko się
zastanawiałam, ja nawet znalazłam odpowiedź!
Do czasu choroby starałam się dbać o wszystkich dookoła, o sobie myśląc na samym końcu.
Kiedy jadłam, to zawsze w biegu. Przegryzałam
szybko kanapkę, siedząc na brzegu krzesła, bo
już mi się gdzieś spieszyło. Nie miałam czasu na
wizyty lekarskie, badania.
Teraz wiem, że to nie brak czasu był problemem, tylko moje podejście do samej siebie. Od
czasu diagnozy chodzę regularnie na badania.
Celebruję posiłki, wierzę, że jedzenie powinno
sprawiać przyjemność, szczególnie jeśli mamy
okazję spotkać się przy stole z innymi.
S.S.: Kiedy zorientowała się Pani,
że ma problem ze zdrowiem?
FOT. MONIKA MARKIEWICZ
A.M.: W 2008 roku. Zawsze miałam problemy
z układem pokarmowym, często – mimo stosowania różnych ziołowych środków przeczyszczających – cierpiałam na zaparcia. Nabawiłam
się hemoroidów. Stosowałam maści i czopki dostępne bez recepty, które na jakiś czas pomagały. Potem zaczęły się krwawienia z odbytu,
początkowo niewielkie, potem coraz silniejsze.
Myślałam, że to „tylko” hemoroidy, jednak czas
pokazał, jak bardzo się myliłam.
Ciągle się wstydziłam pójść do lekarza, ba
– w tamtym czasie nawet nie wiedziałam, że
istnieje ktoś taki jak proktolog.
6
W końcu poszłam do lekarza rodzinnego
Lekarz wyjaśnił, że potrzebuję wizyty u proktologa i wypisał mi skierowanie. Jednak przez
kilka miesięcy nie mogłam się zdecydować, by
z niego skorzystać.
S.S.: Wstyd brał górę?
A.M.: Tak. Poszłam, gdy ból stał się nie do zniesienia. Od czasu rozpoczęcia krwawień bardzo
schudłam. Nawet mnie to cieszyło, bo zawsze
byłam potężną kobietą, a tu nagle ubyło mi
30 kilogramów!
Proktolog podczas badania był bardzo niezadowolony, że tak długo zwlekałam z wizytą.
Pobrał wycinek do dalszych badań. Dziś podejrzewam, że od początku wiedział, co mi jest,
jednak żeby mnie nie straszyć, stwierdził, że
podejrzewa polipy i wypisał skierowanie do szpitala. Tam usłyszałam po raz pierwszy diagnozę:
„nowotwór”.
Wysłano mnie na konsultację onkologiczną
do Centrum Onkologii w Warszawie. Trafiłam
do doktora Andrzeja Rutkowskiego, fantastycznego człowieka, który uratował mi życie. On
twierdzi, że sama je sobie uratowałam, ale ja
widzę raczej swoje błędy w tej kwestii niż zasługi. Przez zaniedbanie „wyhodowałam” sobie
ośmiocentymetrowy guz.
S.S.: Co zaproponowali lekarze?
A.M.: Kilka sesji radioterapii, a potem szybką
operację. Lekarz powiedział, że najprawdopodobniej czeka mnie życie „z woreczkiem”.
Coś wcześniej o stomii słyszałam, ale niewiele.
Nie znałam szczegółów technicznych, nie wiedziałam np., jak ten woreczek się mocuje na
brzuchu. Córka Monika pomagała mi szukać
informacji w internecie.
W ogóle moja rodzina zachowała się w tamtym czasie wspaniale. Przed operacją mąż spędził ze mną mnóstwo czasu. W jednej z rozmów
powiedział: „Nie martw się woreczkiem, Święty
Mikołaj też chodzi z woreczkiem, a wszyscy go
lubią”. Tak mnie to rozśmieszyło, że śmiałam się
na całe gardło. Śmiech był nieco histeryczny, ale
pacjentom bardzo go przecież potrzeba.
S.S.: Mąż przez cały czas
zachował taki hart ducha?
A.M.: Tak. Niezmiernie mnie wzruszył, deklarując, że gdybym po operacji miała problem
z pielęgnacją stomii lub zmienianiem sprzętu,
on chętnie się tym zajmie. Po raz kolejny przekonałam się, że jest niezwykłym człowiekiem.
Ma na imię Sasza, jest Rosjaninem. Poznaliśmy się przez… pralkę. Byłam wdową z małą
córką (pierwszy mąż zmarł na nowotwór mózgu), zdarzało się, że w domu nie było komu
dokonać drobnych napraw. W łazience działo
się coś dziwnego – pralka działała tylko wtedy,
gdy było włączone światło.
Koleżanka powiedziała, że ma znajomego
Rosjanina, inżyniera-informatyka, złotą rączkę,
który na pewno znajdzie rozwiązanie. Zaprosiłam go więc do domu. Przygotowałam dobre
jedzenie, domyślając się, że mieszkając w hotelu
robotniczym pewnie rzadko ma okazję zjeść coś
ciepłego i smacznego.
Przyszedł i natychmiast przyszło mi na myśl,
że muszę tego fantastycznego, przystojnego,
inteligentnego mężczyznę jakoś zatrzymać. Pamiętam nasz pierwszy spacer i swoje pragnienie,
by mnie pocałował.
Po jakimś czasie Sasza przeprowadził się do nas,
córka go pokochała,wzięliśmy ślub.W trudnym czasie
okazało się, że to mężczyzna na dobre i na złe.
S.S.: Udało mu się rozwiązać
problem pralki?
A.M.: Oczywiście, on umie rozwiązać wiele problemów, nie tylko technicznych. Nie narzekał za
bardzo nawet wtedy, gdy już jako małżonków
odwiedził nas dzielnicowy, by sprawdzić, czy
naprawdę razem żyjemy. Życie cudzoziemca
w Polsce nie jest usłane różami.
S.S.: Pani operacja przebiegła
po myśli lekarzy?
A.M.: Tak. Było to 4 marca 2009 roku. Obudziłam się i zdawało mi się, że dopiero mam iść na
operację. Okazało się, że jest już po wszystkim.
Przed zabiegiem prosiłam lekarza, żeby mi nie
wyciął poczucia humoru. Zaraz po zaczęłam
sprawdzać, czy wszystko jest na miejscu. Humor
był, woreczek też. Po badaniach histopatologicznych lekarze stwierdzili, że miałam jeden
z bardziej złośliwych rodzajów nowotworu.
Trzeba było wyciąć wszystko, razem z odbytem i odbytnicą.
Dzień po operacji pojawiła się u mnie pielęgniarka stomijna ze stosem broszur i czasopism.
Przeglądałam je tak skrupulatnie, że w końcu nauczyłam się tych wiadomości niemal na pamięć.
Kiedy zaproszono mnie do gabinetu na zmianę
woreczka, wszystko chciałam zrobić sama. Nie
skorzystałam z rękawiczek ochronnych, uznając,
że nie mogę się brzydzić własnego ciała, muszę
mieć żywy kontakt ze wszystkim, co się ze mną
i we mnie dzieje. Było mi miło, gdy pielęgniarka
chwaliła mnie, że jestem najbardziej samodzielną
pacjentką w jej karierze.
S.S.: Czy był to już koniec
walki z chorobą?
A.M.: Niestety, nie. W węzłach chłonnych w pachwinach lekarze znaleźli komórki rakowe, więc
zalecono mi chemioterapię. Przez 9 miesięcy
chodziłam na sesje chemii.
7
Z jednej strony był to trudny czas: wyszły mi
brwi, w buzi miałam nieustannie smak metalu,
którego pozbywałam się za pomocą soku z kapusty i lodów. Z drugiej, wiele się nauczyłam
i chyba do czegoś przydałam.
W Centrum Onkologii rozmawiałam często
z pacjentami mającymi podobne problemy do
moich. Rozśmieszałam, pocieszałam, rozdawałam swój numer telefonu, by służyć informacją.
Pamiętam dziewczynę, która płakała, że woli
śmierć niż wyłonienie stomii. Opowiadałam,
przekonywałam, pokazałam jej na osobności
własną stomię, dowodziłam, że nic się w jej
życiu nie zmieni na gorsze. Zdecydowała się
na operację i okazało się, że uniknęła stomii,
a pozbyła raka!
Dziś jestem wciąż pod kontrolą onkologiczną. Nie martwi mnie to bardziej niż powinno,
a cieszy, że wciąż spotykam mądrego doktora
Rutkowskiego i mam szansę słuchać, jak wspaniale i ciepło opowiada o pacjentach.
S.S.: Przekonuje Pani innych
pacjentów, że po operacji można żyć
jak dawniej. Naprawdę można?
A.M.: Oczywiście! Jestem dziś sprawniejsza
i zdrowsza niż kiedyś. Pracuję jako sprzątaczka w domach, z którymi jestem bardzo zaprzyjaźniona. Początkowo myślałam, że będę
musiała zrezygnować ze zleceń, ale okazało
się to niepotrzebne. Dziś jest mi nawet łatwiej
pracować fizycznie.
Zaczęłam o siebie dbać, mam lepszą kondycję. Kupiłam kije do nordic walking i codziennie
rano chodzę na spacery. Niekiedy ćwiczę razem
z córką. Całe moje ciało pracuje coraz lepiej.
Trenuję też mózg, kilka razy w tygodniu gram
w scrabble (gra planszowa polegająca na układaniu wyrazów – przyp. redakcji). Ludzie mylą
się, sądząc, że gry planszowe są dla dzieci. Trzeba
trenować pamięć i gimnastykować szare komórki! Kto choć raz spróbował, ten nie wie, że rozgrywka na planszy może dać taki sam zastrzyk
adrenaliny jak np. szybka jazda motorem, a jest
przecież o wiele bezpieczniejsza i pożyteczna.
A co dopiero, gdy uda się wygrać!
S.S.: Ma Pani jakieś życzenia
na nadchodzący rok?
A.M.: Dla lekarzy i pielęgniarek z Centrum
Onkologii na warszawskim Ursynowie mam
życzenia wszystkiego najlepszego i podziękowanie za ich wytrwałą, ofiarną i pełną życzliwości pracę. Dla męża, by wreszcie po latach
starań znalazł pracę w swoim zawodzie. A dla
mnie… Chciałabym choć raz w życiu pojechać
do Rostowa nad Donem i poznać rodzinę męża.
I wiem, że tak się kiedyś stanie. Bo marzenia
się spełniają!

Podobne dokumenty