Michał Lesiak Diabeł opętał miliony U schyłku 1973
Transkrypt
Michał Lesiak Diabeł opętał miliony U schyłku 1973
Michał Lesiak Diabeł opętał miliony U schyłku 1973 roku tysiące Amerykanów zaczęło się zachowywać w sposób zupełnie niezrozumiały, nawet jak na dekadę, w trakcie której nieracjonalne wypadki następowały znacznie częściej niż w dotychczasowej historii Stanów Zjednoczonych. Oto zaraz po świętach Bożego Narodzenia potrzeba ujrzenia księdza w zlaicyzowanym narodzie była tak silna, że w mroźne zimowe dni na ulicach tworzyły się długie kolejki. Odesłani spod bram bez kapłańskiej posługi wszczynali zamieszki, a przyjęci „wybrańcy” byli narażeni na torsje i omdlenia, a potem spowiadali się psychoanalitykom ze swych mistycznych doświadczeń. Nim wskrzeszony na kinowym ekranie rytuał egzorcyzmów upowszechnił w USA nowe odmiany religijnych neuroz i fobii, mało kto wiedział o istnieniu specyficznych zabiegów wypędzania demonów, praktykowanych w Kościele katolickim. Historię opętania trzynastoletniego chłopca, z którym zmagali się w 1949 roku w St. Louis jezuiccy księża, zapamiętał natomiast William Peter Blatty, studiujący wówczas na waszyngtońskim Georgetown University. Dopiero jednak po 20 latach, już jako uznany pisarz i scenarzysta (kilkakrotnie współpracujący z Blakiem Edwardsem), zdecydował się przetworzyć opisane pierwotnie w „The Washington Post” zdarzenie na książkę o nawiedzeniu dwunastoletniej dziewczynki. Po promującej powieść wizycie Blatty’ego w popularnym telewizyjnym show Dicka Cavetta szybko stała się ona bestsellerem, przez 11 tygodni nie schodząc z pierwszego miejsca listy sprzedaży publikowanej przez „New York Timesa”. Równie szybko pojawiła się idea ekranizacji wydawniczego hitu. Obyty w środowisku filmowym Blatty początkowo dał się skusić sumie 70 tysięcy dolarów za odstąpienie praw do adaptacji. Wkrótce jednak dowiedział się, na ile wytwórnia Warner Bros. rzeczywiście wycenia książkowe sukcesy, i po kolejnych negocjacjach ostatecznie sprzedał prawa autorskie do powieści za pokaźną sumę 641 000 dolarów, jednocześnie zachowując przywilej bycia głównym producentem projektu. Do zadania przymierzali się tak znani reżyserzy jak Arthur Penn, Mike Nichols i Stanley Kubrick, lecz Blatty namawiał studio do innego początkującego wówczas twórcy. Hollywoodzcy bossowie byli temu angażowi mocno niechętni, dopóki nie zobaczyli ostatniego filmu Williama Friedkina. Świeżo ozłocony statuetką Oscara autor Francuskiego łącznika (1971) z wielkim entuzjazmem odnosił się do pomysłu przeniesienia Egzorcysty na duży ekran. Postanowił przy tym zrealizować dzieło, które z pełną powagą będzie odnosiło się do ezoterycznego tematu, odcinając sznurki ironii, na których zawiesił satanistyczną odmianę horroru Roman Polański w Dziecku Rosemary (1968). Po latach Friedkin podkreślał, że zrobił „film o tajemnicy wiary”, przekonywał, że sam wierzy w egzorcyzmy i w trakcie produkcji był jak najdalszy od cynizmu. Słowa te mogą potwierdzać decyzje obsadowe. Kluczową postać ojca Merrina zagrał Max von Sydow, wówczas znany przede wszystkim z posępnych egzystencjalnych traktatów Ingmara Bergmana. Pozostałe role obsadzono niemal wyłącznie relatywnie nieznanymi aktorami (mimo że chęć wcielenia się w księdza Karrasa zdradzały takie gwiazdy jak Jack Nicholson czy Roy Scheider), co przysłużyło się wzmocnieniu reżyserskiej idei uprawdopodobnienia nadprzyrodzonych ekranowych wydarzeń. Dramaturg Jason Miller, wybrany do partii wątpiącego księdza, otrzymał właśnie literacką Nagrodę Pulitzera i początkowo był przekonany, że Friedkin chce go zatrudnić do poprawienia scenariusza. W matkę opętanej Regan wcieliła się późno zdobywająca uznanie Ellen Burstyn, a nianię nawiedzonej przez demona dziewczynki Kitty Winn, opromieniona niedawnym sukcesem Narkomanów (1971) Jerry’ego Schatzberga. Na drugim planie w jednej ze swych ostatnich błyskotliwych partii aktorskich pojawił się żywy klasyk Lee J. Cobb jako porucznik Kinderman. Największe kontrowersje już po premierze filmu wzbudziło u niektórych widzów wykorzystanie czternastoletniej Lindy Blair do odgrywania obscenicznych scen bluźnierstw i bezczeszczenia krucyfiksu. Sama aktorka tłumaczyła potem, że w czasie produkcji była jeszcze naiwnym dzieckiem i nie miała pojęcia o perwersyjnej wymowie drastycznych ujęć (czemu zresztą reżyser Egzorcysty zaprzecza w swojej autobiografii The Friedkin Connection: A Memoir [Harper, 2013]). Tak czy owak członkowie Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej docenili to wątpliwe poświęcenie niewinności na ołtarzu sztuki aktorskiej nominacją do Oscara. Poza Blair podobnie wyróżniono Burstyn, Millera, Friedkina, autora zdjęć Owena Roizmana, czwórkę montażystów, dwóch scenografów i, w najważniejszej kategorii, producenta Blatty’ego. Ten ostatni odebrał statuetkę za powstały na podstawie własnej powieści scenariusz, a równorzędnymi zwycięzcami gali mogli się jeszcze poczuć odpowiedzialni za dźwięk Robert Knudson i Chris Newman. Poza oficjalnymi nagrodami warto wyróżnić pracę charakteryzatora Dicka Smitha, którego zadaniem było nie tylko nadanie demonicznych rysów Lindzie Blair, lecz również postarzenie o 30 lat Maxa von Sydowa. Jeszcze bardziej film docenili kinowi widzowie. Egzorcysta, wprowadzany na ekrany w niewielkiej liczbie kopii z cichą nadzieją na zwrot poniesionych kosztów i obłożony anatemą ze strony jednego z fałszywych proroków z zarządu wytwórni (rekomendującego wstrzymanie dystrybucji), stał się jednym z największych hitów dekady. Dopiero pokazywane później blockbustery hollywoodzkich „brodatych dzieciaków”: Szczęki (1975) Stevena Spielberga i Gwiezdne wojny (1977) George’a Lucasa, wyprzedziły dzieło Friedkina w zestawieniu najbardziej dochodowych filmów lat 70. Złe miłego początki Kiedy jednak zdjęcia do ustanawiającego mitologiczny kontekst opowieści prologu przedłużały się, cała ekipa przeklinała diabła, który skusił ich do wzięcia udziału w tym projekcie. Friedkin, zafascynowany praktykowanym przez europejskich twórców sposobem kręcenia filmów w naturalnych lokacjach, podążając za książkowym oryginałem, postanowił zrealizować Egzorcystę w znanych z Biblii okolicach miasta Niniwa w północnym Iraku. Ponieważ Stany Zjednoczone już wtedy nie utrzymywały stosunków politycznych z ojczyzną Saddama Husajna, ekipa filmowa miała status gości rządzącej państwem Partii Baas, którą po okupacji Iraku, cztery dekady później sami Amerykanie zresztą rozwiązali. Przeszkodą nie była jednak polityka, lecz ogromne upały, które pozwalały na normalną pracę w zasadzie jedynie rano i w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Kolejne opóźnienia były spowodowane logistyczną pomyłką – skrzynia z posągiem demona utknęła w Hongkongu. Zdjęcia się przedłużały, budżet rósł, licho nie spało. W różnych okolicznościach straciło życie 9 osób zaangażowanych w produkcję, scenograficzna makieta domu MacNeilów spłonęła, a planowany okres zdjęciowy niemal się podwoił. Po 200 dniach produkcji nareszcie ostatni klaps przypieczętował finałowe ujęcie przeklętego zdaniem wielu już na etapie powstawania filmu. Nie był to bynajmniej oczekiwany koniec zmagań z kształtowaniem dzieła. Strategią Friedkina było montowanie rozmaicie oświetlanych scen tak, by kontrasty pomiędzy oddziaływaniem sił dobra i zła były widoczne już na poziomie kolorystyki poszczególnych sekwencji. Szokujące interludia wypełnione gwałtownym zachowaniem nawiedzonej dziewczynki miały z narastającą mocą kruszyć początkową atmosferę złudnego bezpieczeństwa. Problemy techniczne z niektórymi scenami (widoczne liny asekurujące dublerkę podczas „pajęczego chodu” Regan) oraz sugestie producentów sprawiły, że reżyser zrezygnował z 12 minut nagranego materiału, co stało się przyczyną długoletnich animozji Friedkina z Blattym. Dopiero dzięki wydanej na DVD wersji reżyserskiej dobre relacje z pisarzem zostały odnowione, między innymi za sprawą przywróconej sceny dialogu dwóch księży, w której Merrin eksplicytnie tłumaczy, że celem ataku nie jest tylko dziewczynka, ale zabicie wiary w ludzkość wśród wszystkich świadków jej opętania. Można jedynie żałować, że brak oryginalnej ścieżki dźwiękowej nie pozwolił na zremasterowanie sekwencji wizyty matki i córki na cmentarzu wojskowym w Arlington. W trakcie pompatycznego upamiętniania poległych w Wietnamie żołnierzy proste pytanie dziecka: „Dlaczego ludzie muszą umierać?” wytrąca Chris ze stanu beztroskiego zadowolenia, podobnie jak musiałoby wpędzać w konfuzję widzów nieprzywykłych do łączenia aktualnych politycznych kwestii z poetyką horroru. Starcie w amerykańskim Babilonie Podobnie jak w swym poprzednim filmie, Friedkin rozpoczyna akcję od scen osadzonych w egzotycznym dla dalszego przebiegu wydarzeń miejscu, być może znów sugerując zewnętrzne dla amerykańskiej społeczności źródło nadchodzącego zagrożenia. Podczas wykopalisk archeologicznych prowadzonych na terenie Iraku badacze znajdują starożytną figurę przedstawiającą, jak się później okaże, asyryjsko-babilońskiego demona Pazuzu, władcę żywiołu powietrza. Co dziwniejsze, w bliskim sąsiedztwie posągu zostaje odnaleziony pochodzący z późniejszej epoki wisiorek z wizerunkiem św. Józefa. Bezpośrednim świadkiem odkrycia jest nadzorujący prace ksiądz Merrin (wzorowany przez Blatty’ego na brytyjskim archeologu Geraldzie Lankesterze Hardingu). Wkrótce doświadczy on zwiastunów nadchodzącej katastrofy – kapłan podupada na zdrowiu, somatycznie odczuwając obecność złych mocy. Wspinaczkę na skały naprzeciw budzącej grozę statuy wieńczy efektowny kadr przedstawiający dwóch oponentów. Smagany pustynnym wiatrem Merrin staje naprzeciw wyszczerzonego w złowieszczym grymasie posągu w zapowiedzi przyszłej batalii z mocami świata podziemnego. Ciekawym zabiegiem narracyjnym Egzorcysty jest porzucenie pierwszego bohatera na długie minuty filmu. W tym czasie akcja toczy się dwutorowo: podstawowy wątek opętania nastoletniej Regan, córki wziętej aktorki Chris MacNeil (wyobrażającej zdaniem Friedkina Shirley MacLaine), jest przeplatany historią księdza Karrasa. Pierwsza nić fabularna jest dość konwencjonalna dla gatunku – w pozornej rodzinnej sielance coraz gwałtowniej manifestują się symptomy zakłócenia domowego ładu. Na strychu słychać niepokojące chrobotanie, łóżko dziewczynki zaczyna samoczynnie drgać, a ona sama zdradza objawy psychicznego i fizycznego rozstroju. Lekarze, podejrzewający na początku u Regan uraz mózgu, wraz z kolejnymi niepotwierdzającymi diagnoz badaniami, w końcu się poddają. Narastającej agresji wobec otoczenia towarzyszą widoczne oznaki samookaleczenia – twarz pacjentki szpecą kolejne szramy, rany i otarcia, nadające jej coraz bardziej nieludzki wygląd. Naukowe autorytety ostatecznie sugerują konsultacje u księdza, asekurując się przy tym, że chodzi jedynie o wywołanie specyficznego efektu placebo. Zrozpaczona MacNeil poprzez zaprzyjaźnionego księdza Dyera zwraca się z prośbą o pomoc do ojca Karrasa, sprawującego funkcję uniwersyteckiego psychiatry na jezuickim kampusie. Problem w tym, że Karras sprawia wrażenie ostatniej osoby, która byłaby w stanie potęgą swojej wiary lub choćby siłą sugestii wpłynąć na złagodzenie rzeczywistych bądź urojonych oznak działania piekielnych sił. Postępująca choroba matki powoduje pogłębianie się wątpliwości kapłana co do słuszności obranej drogi życiowej. Gdyby pozostał przy pierwotnie wybranej medycynie, mógłby zapewnić jedynej bliskiej osobie godną opiekę, na którą teraz go nie stać. Gdyby nie został księdzem, decyzja o odrzuceniu Boga, w którego obecność coraz bardziej wątpi, nie byłaby tak dramatyczna. Wątek Karrasa wprowadza na płaszczyznę sztampowego w horrorze starcia sił dobra i zła rzadkiego w kinie grozy skomplikowanego psychologicznie protagonistę. Zanim nastąpi ostateczny pojedynek pomiędzy niezłomnym w wierze, lecz schorowanym Merrinem, a zamieszkującym w ciele niewinnego dziecka demonem, trzeci aktor tej potyczki będzie musiał przebyć swoistą duchową Golgotę, by dojrzeć do krańcowego chrześcijańskiego poświęcenia. Blatty osadził akcję powieści w dobrze sobie znanych realiach okolic uniwersyteckiego kampusu w stolicy kraju, co mimowolnie wzmocniło ideologiczne napięcie. Georgetown i okolice można bowiem potraktować jako miniaturę ówczesnych Stanów Zjednoczonych. Ścieżki Karrasa i Chris MacNeil przecinają się kilkakrotnie, nim dojdzie do właściwego spotkania. Ksiądz w tłumie gapiów przygląda się nagrywaniu na uniwersytecie sceny zamieszek studenckich, mającej znaleźć się w filmie Crash Course. Wówczas to postać Chris zwraca się do młodych rewolucjonistów, że jeśli chcą cokolwiek osiągnąć, powinni walczyć w ramach zastanego systemu. Wracając do domu, Chris widzi z kolei na uczelnianym dziedzińcu Karrasa, który właśnie otrzymał hiobową wiadomość o pogorszeniu się stanu zdrowia jego matki. Świat ateistycznej, nowoczesnej Ameryki egzystuje w burzliwych latach 70. XX wieku obok świata tradycyjnych, konserwatywnych wartości. W początkowych scenach filmu te dwa światy jedynie przyglądają się sobie. Gdy dojdzie do erupcji konfliktu, Friedkin z Blattym w poprzek kontestacyjnym wzorcom, które nagle w kinie amerykańskim zaczęły dominować, opowiedzą się po stronie backlashu. W szerszej społecznej perspektywie Egzorcystę można bowiem odczytywać jako opowieść o misji ratowania pokolenia opętanego przez kontrkulturę. Pokolenia, które dorasta w rozbitych rodzinach (matka samotnie wychowuje Regan), nie mając jednoznacznych wzorców, które umożliwiłyby mu bezproblemowe wniknięcie w świat dorosłych. Ateistka Chris na planie zdjęciowym wciela się w rolę rzecznika starszej generacji, nawołuje do stłumienia buntowniczych nastrojów, do „pracy u podstaw”. Tłum młodych jednak „nie ufa nikomu po trzydziestce”, bo duchowa hipokryzja łapczywych konsumentów epoki Eisenhowera została już doszczętnie skompromitowana. Ojcowie i matki są w oczach dzieci skażeni otępiającą bezrefleksyjnością, synowie i córki są zdaniem rodziców opętani wirusem niezrozumiałej agresji. I oto mamy do czynienia z wydarzeniami, z którymi nowoczesna Ameryka nie jest w stanie sobie poradzić. Istnieją rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się lekarzom i naukowcom, a o których powoli zapomina też obumierający, niczym matka wątpiącego Karrasa, opuszczony przez wiernych Kościół. Jednak to właśnie na barkach cierpiącego sługi bożego złożona zostanie heroiczna misja. Ostateczne zwycięstwo należy do oddających swe życie księży. Chrześcijański akt poświęcenia nawróconego Karrasa pozwala ocalić dziewczynkę, a zatem wedle słów Merrina przywrócić światu nadzieję, którą diabeł chce zabić, wybierając na swą ofiarę niewinne dziecko. Czy pozwoli ocalić całe pokolenie? Przy całej taktyce naturalistycznego prezentowania szokujących scen jako frenetycznych refrenów wyrywających odbiorców z błogostanu, zakończenie Egzorcysty jest zaskakująco koncyliacyjne. W ręce matki, która odzyskała ukochaną córkę, trafia medalion ze św. Józefem jako talizman chroniący przed złem. Tymczasem na drugim planie samotny w wielkim mieście porucznik Kinderman znajduje kompana do wycieczek na nieistniejące filmy w osobie księdza Dyera. Czyżby miał to być początek wspaniałej przyjaźni? Ale przecież licho nie śpi. A piekło szło za nim Społeczną konsekwencją sukcesu Egzorcysty był wzrost zainteresowania tematyką religijną, a dla wielu Amerykanów nawet powrót na łono Kościoła. Kulturowym skutkiem oczywisty wysyp naśladowców i kontynuacji, chcących wykorzystać modę na opowieści o nadprzyrodzonych zjawiskach, związanych bezpośrednio z satanistyczną tematyką. Satanizm jako filozofia życiowa, promowany w różnych mediach przez okultystycznego celebrytę, autora Biblii Szatana (1969) Antona LaVeya, w czasach ekspansji ruchów kontrkulturowych przeniknął do mainstreamu, infekując także hollywoodzkich producentów ideą ubicia na kontrowersyjnym temacie złotego cielca dziewięciocyfrowych wpływów. Egzorcysta, w przeciwieństwie do wielu innych dochodowych produkcji lat 70. (Rocky [1976], Obcy – ósmy pasażer Nostromo [1979]) nie stał się udaną franczyzą. Szybka decyzja o nakręceniu sequela (Egzorcysta: Heretyk [1977]) wydawała się ekonomicznie słuszna, jednak na poziomie wykonania decydenci Warnera całkowicie pokpili sprawę. Utalentowany reżyser John Boorman próbował się wycofać z przedsięwzięcia, kiedy tylko dowiedział się, w jakich warunkach przyjdzie mu pracować, lecz zobowiązania kontraktowe powstrzymały go od tego kroku. Absurdalny scenariusz wprowadzał wątki rodem z parodii kina science fiction, zakładając obecność maszyny zdolnej telepatycznie połączyć pacjentkę z lekarzem (lub księdzem) we wspólnej podróży w głąb choroby, w tym wypadku rzeczywiście prowadząc oboje aktorów na dno. Coraz bardziej kobieca Linda Blair zapewne znów niewiele rozumiała z tego, co ma zagrać, a zdesperowana poziomem produkcji Louise Fletcher próbowała improwizacjami wprowadzać poprawki łagodzące ból obecności na planie. Richard Burton udał się natomiast na emigrację wewnętrzną, rozpoczynając i kończąc dzień zdjęciowy butelką mocnego alkoholu, co odbiło się wyraźnie na poziomie jego aktorskiej kreacji. Do zmarnowanego w tak popisowy sposób tematu powrócił po latach sam William Blatty. Dekadę po zrealizowaniu The Ninth Configuration (1980) okazjonalnie pojawiający się za kamerą pisarz przeniósł na ekran swoją powieść Legion, pod producencką presją nadając całości tytuł Egzorcysta III (1990). Sequel ten porzucał nonsensy poprzednika, rozpoczynając opowieść w miejscu, gdzie kończył się film Friedkina, podejmując wątek dalszych losów detektywa Kindermana i księdza Dyera. Zastępujący Lee J. Cobba w roli policjanta George C. Scott stanął na wysokości zadania, jednak Blatty’emu nie udało się opowiedzieć spójnie własnej historii, dryfując od intrygującego kryminalnego punktu wyjścia w stronę efekciarskich popisów z tanimi efektami specjalnymi w roli głównej. W połowie pierwszej dekady XXI wieku podwójny prequel Egzorcysty paradoksalnie dopisał, jak się wydaje, ostateczny ponury epilog dla całej serii. Oto film realizowany przez zasłużonego (między innymi współpracą z Martinem Scorsese) scenarzystę i reżysera Paula Schradera został mu odebrany przez przedstawicieli wytwórni Warner Bros. jako niedostatecznie widowiskowy. Finalną wersję Egzorcysty: Początku (2004) miał skomponować hollywoodzki rzemieślnik Renny Harlin. Rok później światło dzienne na półkach z płytami DVD ujrzała też wersja Schradera. W tym przypadku jednak nie tylko trudno orzec, która wersja losów młodszego księdza Merrina (Stellan Skarsgård) jest bardziej przekonująca, ale i hasło „co dwa filmy, to nie jeden” nie zdaje egzaminu. We współczesnym kinie tak trefny demoniczny temat nie tylko nie wydaje się odstraszać współczesnych twórców, ale wciąż wodzi na pokuszenie nowych twórców. W ostatnich latach egzorcyzmom poddawano zatem kolejne panie: Egzorcyzmy Emily Rose (2005, S. Derrickson), Egzorcyzmy Dorothy Mills (2008, A. Merlet), Ostatni egzorcyzm (2010, D. Stamm), Rytuał (2011, M. Håfström). Zasada płciowego parytetu w tym nurcie kina grozy niestety nie obowiązuje. Warto na koniec wspomnieć, że sukces pierwszej części Egzorcysty pociągnął za sobą niejedną wieloodcinkową serię. Kiedy nawrócony chrześcijanin Robert Munger zwrócił się z pomysłem realizacji filmu opartego na wątkach z Apokalipsy św. Jana do producenta Harveya Bernharda, a ten do tonącego w długach scenarzysty Davida Seltzera, demoniczny korowód ruszył. Opcję na realizację filmu zmarnowali po roku zwlekania wspomniani słabo przewidujący decydenci Warner Bros., którzy woleli skierować do produkcji niesławne dziełko Boormana. Scenariusz Antychrysta, przemianowany potem na Znamię (Birthmark), a w końcu na Omen (1976, R. Donner) trafił do tracącej właśnie finansową płynność wytwórni 20th Century Fox. Projekt skierowano jednak do produkcji, a obfite zyski pozwoliły sfinansować inne zagrożone projekty, w tym pewien szalony pomysł George’a Lucasa na wystawną space operę. Porządkując chronologię wydarzeń, można zatem uznać, że gdyby nie wątpliwej natury opętanie z 1949 roku, nie byłoby nie tylko Egzorcysty, ale być może i sagi Gwiezdnych wojen. Nawet więc jeśli nie robią już na nas wrażenia sceny z przyodzianą w szkaradny makijaż lewitującą dziewczynką, wypluwającą z siebie bluźnierstwa oraz zielone wymioty, to pamiętajmy o tym, że bez filmu Friedkina nie ziściłoby się prawdziwe ziemskie królestwo demona mamony – imperium George’a Lucasa. Jak zawsze więc diabeł tkwi w szczegółach.