Prawa podstawowe podatnika – mit czy
Transkrypt
Prawa podstawowe podatnika – mit czy
Prawa podstawowe podatnika – mit czy konieczność prof. dr hab. Witold Modzelewski Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, Instytut Studiów Podatkowych Już od dłuższego czasu na dalszy plan zeszła debata dotycząca „Praw Podatników”, gdzie oba wyrazy pisane są wielką literą. Również „prawa”, pisane małą literą, choć budzą – jak zawsze – same kontrowersje praktyków, nie rodzą sporów podstawowych. Czyli problem nie jest już chyba tak ważny? Sadzę, że jednak jest, mimo iż prowadzenie sporów na ten temat przy przyjęciu założenia, że podatnicy stanowią grupę homogeniczną, jest czymś jednocześnie w pełni poprawnym i pewnie głęboko naiwnym. Dlaczego? O tym za chwilę. Najpierw o najważniejszym polu, gdzie powinny być chronione te prawa. Czy stanowiąc prawo podatkowe, władza publiczna chroni owe „prawa podatników”? A zwłaszcza, czy nasz (i nie nasz) prawodawca szanuje oraz gwarantuje te wartości, które tworzą aksjologię praw podatników? Pozornie można sądzić, że od dłuższego czasu zapewne tak, ale oczywiście nie wszystkich, gdyż podatnicy nigdy nie byli i nie będą jednolitą grupą. Sądzę, że należy podzielić ich na co najmniej cztery zupełnie odrębne grupy: wszechwładnych, harcowników, potulnych oraz hazardzistów. Pierwszą, stosunkowo nieliczną grupę – wszechwładnych – stanowią podatnicy, dla których tworzone są przepisy, mający powiązania z politykami i wyższymi urzędnikami. Reprezentują ich „społeczni doradcy” ministrów; to oni wskazują ekspertów do komisji sejmowych, inicjują projekty ustaw, które formułowane są zgodnie z ich interesami. Mając wpływy w mediach, potrafią przeprowadzać kampanie, których celem jest napiętnowanie „niekorzystnych” uregulowań, oraz głośno chwalić publicznie władzę, gdy ulegają one zmianie. Więcej: są w stanie usunąć z mediów artykuły krytyczne na temat ich inicjatyw (w jednej z gazet zmieniono również treść mojego wywiadu, bo krytykował „korzystny” projekt). Ich wpływy sięgają bardzo wysoko. Pod ich dyskretnym nadzorem pisane są też dyrektywy dotyczące podatku od towarów i usług oraz akcyzy, a także podatków dochodowych. Dla nich przeprowadzono większość tak głoszonych w ostatnich latach „zmian oczekiwanych przez podatników”. Najlepiej potwierdzają to badania empiryczne, które udowadniają pozornie zaskakującą tezę, że jakoś większość podatników nie stosuje tych „oczekiwanych” zmian, bo w rzeczywistości zostały one stworzone dla kilku, a czasami tylko dla jednego podatnika. Reszta bywa faktem medialnym, czyli zwykłą „ściemą”. Tu dokonuje się tzw. dzikiej implementacji, tzn. jakiś egzotyczny wyrok TSUE jest wystarczającą podstawą do wprowadzenia zmian w krajowych przepisach np. zwalniających od podatku określone grupy podatników. Politycy albo nie znają się na podatkach, albo ich to zupełnie nie obchodzi, więc z reguły popierają to, czego chcą ważni podatnicy. Nikogo niech więc nie dziwi, że spadają dochody budżetowe, bo tu idzie walka o duże, bardzo duże pieniądze. Jeżeli ktoś zagrozi im, bo naiwnie sądzi, że ma taką władzę – biada mu. To tu często powtarza się dowcip, że urzędnik (nawet bardzo wysoki) niczym nie różni się od muchy, bo oboje można zabić gazetą. Można. Ale już nie trzeba, bo po co miałby on to robić? Drugą grupą są podatnicy harcownicy mający chęć i środki na prowadzenie sporów z władzą. Oni walczą o „swoje” prawa, przy czym rozumieją pod tym pojęciem głównie potwierdzenie ich „korzystnych interpretacji”. Tu można bardzo dużo osiągnąć, gdyż już od lat najważniejsze jest to, co wynika z interpretacji urzędowych czy sądowych, a faktyczna treść przepisów (wykładnia gramatyczna) zeszła na drugi plan. To dla tej grupy podatników głównie sformułowano większość „oryginalnych” poglądów wyrażonych przez właściwe organy, które mogą – jak chcą – wyinterpretować każdą dowolną zasadą. Potrzebne są tu jednak stała presja i dużo determinacji, a bardzo przydają się „dobre stosunki”, które nie noszą z reguły nagannego charakteru. Wystarczy często odwiedzać właściwe urzędy, zapraszać na „konferencję” z właściwymi ludźmi, adorować i dopieszczać. Tak naprawdę władza stosującego przepisy jest ogromna. Faktycznie nie istnieje jakikolwiek nadzór nad tym, co tak naprawdę dzieje się „w terenie”. Kto bowiem miałby go sprawować i w imię czego? Agresywni podatnicy unikają rozgłosu, załatwiają swoje sprawy dzięki tworzeniu prawa stosowanego, które tym samym staje się dla nich korzystnie, a tak pojmowane ich prawa są skutecznie chronione. Trzecią grupę stanowią podatnicy potulni, czyli chcący w spokoju działać zgodnie z przepisami prawa. Jak wiadomo jest to zamiar z istoty niewykonalny, bo kto wie, jak „poprawnie” interpretować ich treść? To przecież obiektywnie jest raczej niemożliwe. Ci podatnicy tak naprawdę nie liczą się, a szansą ich przetrwania jest zgubić się w masie, siedząc cicho, gdyż liść najlepiej ukryć w lesie. W ich przekonaniu podatnik u nas nie ma żadnych praw, bowiem to, co nawet jest w miarę jednoznacznie napisane na papierze, można, nie tylko złośliwie, zinterpretować w odmienny sposób. A tak naprawdę ich zdaniem „przepisy” nie mają znaczenia. Kryją się oni za potulnym oddawaniem tego, co się jakoby należy, zmieniając nawet zeznania, gdy dochód lub zobowiązanie podatkowe „wyszło”, ich zdaniem, za małe, bo, co ciekawe, często kłamią na korzyść fiskusa. Oni nie upominają się o jakiekolwiek „prawa”, gdyż w nie nie wierzą. I chyba mają wiele racji. Ostatnią grupę stanowią hazardziści, których „prawa podatników” zupełnie nie interesują, bo ich nie znają i nie chcą znać. Żyją w przekonaniu, że u nas można nie płacić podatków, nawet w najbliższej okolicy („na widoku”) organu podatkowego. Znajomość jakichś tam przepisów jest dla nich zawracaniem głowy. Organy podatkowe często nie umieją ich ścigać, ponieważ do tego potrzebna jest policja, która niestety raczej nie zna się na podatkach. W niektórych podatkach hazardziści stanowią nawet 20% populacji, a ich liczba chyba rośnie. Co ciekawe, prywatnie członkowie tej grupy są najczęściej zwolennikami… podatku liniowego. Tak widzę dzisiejszy świat podatników. Choć zastosowane określenia mają autorski charakter, sądzę, że każdą współczesną populację podatników można (i trzeba) podzielić na te grupy. Czy łączą ich jakieś wspólne prawa podatkowe? Mówienie o nich wymaga jednak pewnej dozy idealizmu, żeby nie rzec naiwności, która jest tu mimo wszystko bardzo potrzebna. Zastanówmy się więc, czy można sformułować jednak prawa uniwersalne, a zarazem podstawowe, podmiotu, który już jest albo ma być podatnikiem? Co prawda nie do końca wiadomo, kiedy nim się stajemy (z chwilą urodzenia?), ale ten problem odłóżmy na bok. Sądzę, iż warto podjąć taką próbę, zwłaszcza że trzeźwa ocena tego, co jest, musi być miażdżąca: stan istniejący jest z istoty szkodliwy, gdyż nie służy ani interesowi publicznemu, bo mamy (nie tylko u nas) głęboki kryzys dochodów budżetowych, ani większości podatników, zwłaszcza „potulnych”, którzy zawsze stanowią większość i dzięki nim uzyskujemy większość dochodów budżetowych. Myślę, że istnieje pięć bezspornych praw podstawowych podatników, które mogą pogodzić interes publiczny z interesem podatników chcących postępować zgodnie z prawem. Są one następujące: 1. Prawo do tworzenia przepisów, które rozstrzygają większość (każdy?) istotnych problemów podatnika (prawo do stanowienia „ustaw rządowych”); to treść uregulowań ma wprost odpowiedzieć na pytania o prawa i obowiązki podatnika, musi być jednoznaczna (co nie znaczy prosta) oraz, co bardzo ważne, dająca się racjonalnie zinterpretować. Nie realizują tego prawa przepisy blankietowe, mętne lub wszelkie ogólniki, które są tworzone tylko po to, aby oddać władzę tym, którzy je będą interpretować. 2. Prawo do stanowienia przez władzę przepisów, które tworzone są w interesie publicznym pojmowanym w sposób najprostszy: tylko wtedy może być stanowione prawo podatkowe, gdy ma ono przynieść dochody budżetowe. 3. Prawo do ochrony własnej interpretacji treści uregulowań. Każdy podatnik, stosując przepisy prawa, dokonuje ich interpretacji. Jeżeli jest ona zgodna z ich treścią, to nie może być z istoty gorsza, choć może być inna niż poglądy na ten temat wyrażane przez organy podatkowe czy sądy. Patologią jest to, że nie toczą się spory o prawo, lecz prowadzi się walki „na interpretacje”, w których wygrywa ten, którego pogląd jest na wierzchu, a o tym najczęściej decyduje przypadek. 4. Prawo do kompetentnej i znającej przepisy administracji podatkowej, która kieruje się ich treścią oraz działa w interesie publicznym. Nie idzie tu bynajmniej jedynie o nie zawsze dostateczną wiedzę zawodową. Organy podatkowe mogą, jeśli chcą, zademonstrować ogromną władzę, gdyż tylko one są władne uznać zachowanie podatnika za sprzeczne z prawem podatkowym, orzekając o istnieniu zobowiązania podatkowego. Podstawowym prawem podatnika jest prawo do oczekiwania działań tych organów, podejmowanych wyłącznie w interesie publicznym, a nie pod wpływem obecnych w naszym kraju tzw. czynników pozamerytorycznych (czyli potrzeb „restrukturyzacyjnych”, donosów konkurencji, presji zewnętrznych, itp.). 5. Prawo do sądu orzekającego w sprawach podatkowych, kierującego się treścią przepisów, a nie własnymi poglądami, które przedkłada nad wolę prawodawcy. Proponowana tu ogólna wizja tych praw jest daleka od istniejącego stanu rzeczy. Nastąpił bowiem proces tzw. andersenizacji prawa podatkowego. Dziś często akcentowane są np. prawa do: − „korzystnej” treści przepisu, − uzyskania interpretacji zgodnej z interesami podatnika, niezależnie od treści przepisu, − „immunitetu” kontrolnego („tego nie ruszać”), − wygrania (albo przegrania) w sądzie każdej sprawy, niezależnie od tego, czy naruszono, czy też nie naruszono jakiegokolwiek przepisu prawa podatkowego, − bycia podatnikiem, który dokumentuje, ewidencjonuje, rozlicza podatek, lecz nie musi nic płacić – czyli „ideał”, do którego chyba powoli zdążamy. Raczej nie o takie „prawa” idzie, a przecież nie jest to stan wyłącznie teoretyczny. Prawa podstawowe należy formułować przy naiwnym założeniu istnienia kilku szczególnych domniemań: − domniemania, że przepisy prawa są tworzone po to, aby za ich pomocą rządzić, − domniemania, że są one tworzone w interesie publicznym (a nie lobbystów czy ekspertów), − domniemania, że podatnik dokonuje interpretacji prawa w dobrej wierze, − domniemania, że organy podatkowe znają przepisy prawa i działają tylko po to, aby legalnie zgromadzić możliwie najwięcej dochodów budżetowych, − domniemania, że przepisy podatku nie służą znalezieniu „haków” na kogoś, kogo politycy chcą „przeczołgać”, − domniemania, że sądy stosują, a nie tworzą prawo, i nie chcą „poprawiać” prawodawcy. Jak z powyższego wynika, poglądy te wymagają pozbycia się tego, co oględnie nazywane jest „realizmem”. On nakazuje bowiem widzieć zupełnie coś innego. Owe domniemania kłócą się z empirią codzienności podatkowej. Jest przecież oczywiste, że andersenizacja prawa podatkowego jest zarówno matką, jak i córką zachowań bardzo odległych od interesu publicznego oraz dobrej wiary. Ale czy warto godzić się z tym, co jest złą spuścizną mijającego dwudziestolecia? Chyba nie. Nowe formy ochrony przed nadmierną represyjnością karnoskarbową w projektowanych ustawach o podatku od towarów i usług oraz o podatku dochodowym Witold Modzelewski Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, Prezes Instytutu Studiów Podatkowych W ostatnich dwóch latach nastąpił wyjątkowy wzrost represyjności karnoskarbowej wobec podatników oraz innych osób odpowiedzialnych za rozliczanie podatków. Głównymi inicjatorami tych postępowań są skarbowe organy ścigania. Liczba osób skazanych prawomocnie za naruszenie przepisów prawa podatkowego, w tym przede wszystkim ustaw dotyczących podatku od towarów i usług, podatków dochodowych i akcyzy, wzrosła w 2010 r. o ponad 100%, co można (i należy) interpretować nie jako sukces, lecz odwrotnie – jako naturalny skutek dwóch zbieżnych czynników: − pogłębiającego się od wielu lat chaosu interpretacyjnego, w którym teoretycznie każdy podatnik może mieć postawiony pozornie zasadny zarzut naruszenia prawa pociągający za sobą odpowiedzialność karnoskarbową; w istocie nie jest to zarzut naruszenia prawa, lecz zarzut stosowania innej niż podzielana przez organ podatkowy interpretacji przepisów; − radykalnego złagodzenia ekonomicznych dolegliwości naruszenia przepisów podatkowych. W ciągu ostatnich lat nastąpiło trwałe obniżenie istotności skutków ekonomicznych powstania zaległości podatkowych. Była to świadoma decyzja ustawodawcy, który: − nie dostosował zasad waloryzacji odsetek za zwłokę do spadkowej tendencji w polityce stóp procentowych RPP; wręcz odwrotnie – wprowadził „rabat” odsetkowy związany z korektą deklaracji, a późniejsze podniesienie o dwa punkty procentowe odsetek za zwłokę (nie mniej niż 8%) nie zaowocowało ich dodatnią przeceną ekonomiczną; − usunął część ekonomicznych sankcji za naruszenie przepisów podatkowych, które w praktyce równoważyły niski koszt ekonomiczny zaległości podatkowych. Tym samym brak zapłaty podatku stał się jednym z najtańszych źródeł finansowania. Naturalnie reakcją na ten stan rzeczy jest wzrost represyjności karnoskarbowej; w rękach władzy pozostał już tylko ten sposób przymuszenia do zapłaty podatków. Jest to obiektywnie najgorsze z możliwych rozwiązań, bo nie ma żadnej pozytywnej korelacji pomiędzy liczbą osób skazanych za przestępstwa karnoskarbowe a wzrostem dochodów budżetowych. Wręcz odwrotnie: w latach 2009-2010 były to tendencje przeciwstawne. Zmiana polityki karnej bez zmiany prawa jest czymś wyjątkowo trudnym. Opracowywane obecnie nowe ustawy o podatku od towarów i usług oraz o podatku dochodowym muszą chronić podatników przed nadmierną represyjnością karnoskarbową. Ma temu służyć nowa instytucja prawna, która staje na straży interesu publicznego, i będzie jednocześnie eliminować zbyt szerokie zastosowanie sankcji karnoskarbowych. Istniejąca i sprawdzona od wielu lat instytucja niekaralności korekt deklaracji jest już niewystarczająca, bo nie może mieć zastosowania, w przypadku gdy wydano decyzję określającą zaległość podatkową. W jaki sposób można więc uchronić podatników będących osobami fizycznymi oraz wszelkie inne osoby przed ryzykiem ukarania za przestępstwa karnoskarbowe, którego istotą jest różnica w poglądach interpretacyjnych między podatnikiem a organem skarbowym? Dziś na masową skalę wykorzystuje się instrukcje indywidualnych interpretacji w rozumieniu Ordynacji podatkowej. To klasyczny przypadek drogi donikąd. Nie ma obiektywnie możliwości uzyskania odpowiedzi w tym trybie na każde istotne pytanie interpretacyjne, czyli zawsze pozostanie dominująca przestrzeń, w której podatnik musi sam podjąć to ryzyko. I tu wpada we własne sidła. Organ skarbowy może mieć i z reguły ma inny pogląd, wydaje zgodnie z jego treścią decyzję, która – jeśli zostanie podtrzymana przez sądy (a z reguły tak jest) – staje się przesłanką postawienia zarzutów karnoskarbowych. W końcu podatnik mógł przed podjęciem jakichkolwiek działań wystąpić o interpretację indywidualną, która zabezpieczyłaby go przed tym ryzykiem. Skoro tego nie zrobił, godził się na popełnienie przestępstwa, czyli działał z winy umyślnej. Nie raz miałem okazję przeczytać lub słyszeć ten pogląd w trakcie przesłuchiwania członków zarządów, księgowych czy też doradców podatkowych podejrzanych o popełnienie przestępstwa, polegającego na tym, że ośmielili się mieć inny pogląd prawny co do treści uregulowania niż organy skarbowe. Niestety zakłady penitencjarne są dziś powoli, acz skutecznie, zapełniane ludźmi, których jedyną winą jest to, że przegrali w loterii interpretacyjnej przepisów podatkowych. W ten sposób nie zostanie rozwiązany żaden problem. Projekty ustaw o podatku od towarów i usług oraz o podatku dochodowym wprowadzają tu nową jakość, która pozwoli wyjść z obecnej matni. Każdy podatnik tych podatków, który jest obowiązany do składania deklaracji w tych podatkach, będzie mógł powiadomić pisemnie właściwy organ podatkowy o sposobie rozliczania tego podatku, a w szczególności o przyjętych metodach dokumentowania czynności i zdarzeń istotnych dla potrzeb jego rozliczeń, interpretacji stosowanych przez niego przepisów wiążących się z tym rozliczeniem oraz o organizacji prowadzenia ewidencji podatkowych i miejscach przechowywania dokumentacji podatkowej. Będzie to dokument ujawniający „kuchnię” rozliczenia podatkowego oraz poglądy podatnika na ten temat. Zapewni on transparentność działań w zakresie stosowania tych podatków i jawność działania w relacjach władza – podatnik. Własny organ podatkowy będzie mógł zgłosić uzasadnienie zastrzeżeń co do tych zasad, które mogą dotyczyć niezgodności z prawem sposobu prowadzenia rozliczenia lub interpretacji przepisów podatkowych. Czyli nadzór tych organów będzie sprawowany wyłącznie w płaszczyźnie legalistycznej. Zastrzeżenia te będą doręczane podatnikowi w ciągu trzech miesięcy od dnia zgłoszenia we właściwym dla niego organie podatkowym zasad rozliczania podatku. I tu dochodzimy do istoty problemu: jeśli podatnik będzie postępował zgodnie z treścią tego dokumentu, ewentualnie w tej jego części, do której organ podatkowy nie zgłosił zastrzeżeń, stan ten nie będzie ex lege rodzić odpowiedzialności za wykroczenia i przestępstwa karnoskarbowe, nawet gdy zaległości podatkowe ciążące na tym podatniku powstały po złożeniu tego dokumentu i, co najważniejsze, powstały za okres, którego on dotyczy. Co da ten przepis? Przede wszystkim szansę ochrony własnej interpretacji przepisów, którą w dobrej wierze wypracował sam podatnik. Jest to fundament prawa podatkowego, który został niedawno podważony. Podatnik ma prawo różnić się w poglądach prawnych z organami władzy skarbowej i może bez ograniczeń dochodzić swych racji. Co naturalne, może również ten spór przegrać i ponieść konsekwencje ekonomiczne w postaci obowiązku zapłaty zaległości podatkowych i odsetek za zwłokę. Nie może jednak być wtedy traktowany jak przestępca, który „podał nieprawdę lub zataił prawdę”, składając deklaracje podatkowe zgodnie z poglądem prawnym, który miał prawo sformułować, a pogląd ten był znany organowi podatkowemu. Sądzę, że w przyszłości instytucja ta powinna mieć charakter ogólny i znaleźć się w Ordynacji podatkowej. Cztery lata polityki finansowej: refleksje niepoprawne Witold Modzelewski Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, Prezes Instytutu Studiów Podatkowych Próba podsumowania minionych czterech lat polityki finansowej naszego kraju, a zwłaszcza najważniejszych działań oraz zaniechań kierownictwa resortu finansów, nie jest rzeczą prostą. Na pewno nie można tu odwoływać się do zapowiedzi i planów politycznych poczynionych w 2007 r., gdyż nie miały one u nas nigdy istotnego znaczenia. Dla nikogo. Szkoda na to czasu. Polityka finansowa każdego kraju – tak było zawsze – dzieje się po części sama, poruszając się w tych samych rutynowych schematach kolejnych lat budżetowych. Warto przypomnieć dość trafne spostrzeżenie, że co roku w Polsce jest opracowywany i wykonywany tak naprawdę ten sam budżet, a wprowadzane w poszczególnych latach korekty dochodów czy wydatków nie odgrywają obiektywnie większej roli. Urzędnicy stosują na co dzień te same lub podobne przepisy, często nawet ignorując ich zmiany – łatwiej przecież zmienić uregulowania niż praktykę ich stosowania. I tak naprawdę nie ma większego znaczenia, kto siedzi za najważniejszym biurkiem przy ulicy Świętokrzyskiej 12. Również wiele codziennych rozstrzygnięć na szczeblu centralnym, formalnie podejmowanych pod tym adresem, faktycznie rodzi się gdzie indziej. Jak zawsze największe wpływy ma tak zwany sektor finansowy, a zwłaszcza banki, biznes doradczy i wszelkiego rodzaju „ludzie wpływowi”, a szefowie resortu – jeśli nie są tylko zwykłymi figurantami, którzy nie wiedzą, co się dzieje „w ich budynku” – oportunistycznie akceptują owe wpływy. Po co w końcu wsadzać palce między drzwi, skoro tak było dotychczas i „wszystko było dobrze”? Czasami szefowie tego resortu lub ich zastępcy mają ambicje, aby coś „zmienić” lub „zreformować”, starając się przeciwstawiać rutynie lub ukrócić obce wpływy. Co ciekawe, robią wówczas z reguły coś dobrego, choć mają przeciwko sobie kastę urzędniczą, która łatwo nie odda swojej władzy, choć przede wszystkim jest leniwa i nie chce się jej nic robić. A tu nowy szef „rozrabia” i trzeba oderwać się od codziennych, niezbyt męczących zajęć. Groźniejszymi przeciwnikami są oczywiście „wpływowe osoby”, które np. za pomocą mediów mogą się pozbyć „reformatora”, a tym samym reform. A wiadomo, że o ile ministra (i muchę) można zabić gazetą, to usunięcie urzędnika, który nic nie robi, jest czymś prawie niemożliwym (chyba że można go aresztować). Jedno jest pewne: w ostatnich latach nie było w tym resorcie ludzi, którym chciałoby się coś zmienić na lepsze w sposób dostrzegalny, wbrew przyzwyczajeniom i wpływom. Media ciągle mówią o jakiejś „reformie finansów publicznych”, ale to był tylko nic nieznaczący frazes. Można nawet postawić tezę, że wiele dziedzin, którymi formalnie zajmuje się resort finansów, faktycznie „odpuszczono sobie”, pozostawiając rozstrzygnięcia grze interesów lub temu, który pierwszy siądzie do telefonu. Przykłady? Jest ich sporo. Najlepszym z nich są oba podatki dochodowe i VAT. W tym czasie wprowadzono np. w ustawie o podatku dochodowym od osób fizycznych kilkadziesiąt odrębnych nowelizacji, które nie bardzo wiadomo kto napisał. Najważniejsze, że robiono to bez jakiejkolwiek koncepcji ogólnej. Podobnie w przypadku podatku dochodowego od osób prawnych czy VAT-u, gdzie nowelizacje tworzyli jacyś dziwni „eksperci” lub najzwyklejsi lobbyści. Przez pewien czas ważnym ośrodkiem rządzącym naszymi podatkami była zapomniana już komisja sejmowa „Przyjazne Państwo”, gdzie biznes podatkowy referował kolejne nowelizacje ustaw, które następnie były uchwalane – szczęśliwie nie wszystkie – przez zdezorientowaną większość parlamentarną. Gdzie byli wówczas szefowie resortu finansów odpowiadający za podatki? Nie wiadomo. Bo cechą tych lat był ogólny brak zainteresowania władzy tym, co się dzieje w podatkach. Ponoć najwięcej do powiedzenia miał tu jakiś „społeczny doradca”, który większą część swojego życia zawodowego spędził w biznesie podatkowym. Jaki był tego skutek? Od 2008 r. zaczęły spadać realne i nominalne dochody budżetowe z obu podatków dochodowych oraz z VAT-u. Ostatecznie nominalnie zabrakło w kasie z tytułu tych podatków w latach 2008-2010 około 42 mld zł (szacunek mniej ostrożny mówi o 49 mld zł), które „zgubiono”, pozostawiając legislację podatkową swojemu biegowi. To dużo, chyba najwięcej w całym okresie 1992-2010. Pytanie tylko, czy gdyby rządzili inni politycy, ktoś dbałby o podatki? Przecież to nie przynosi jakichkolwiek punktów w sondażach, chyba że wprowadza się „obniżki stawek”. Warto odnotować, że jedynym wyjątkiem był podatek akcyzowy, który udało się obronić jednemu z wiceministrów przed politykami zapamiętanymi jako „Zbycho”, „Miro” i „Rycho”. Ujawniono, że chcieli oni pozbyć się opornego urzędnika, co chyba jest skandalem na skalę dziesięciolecia. U nas jest to czyn w pełni dozwolony, bo osoby te wszak zostały oczyszczone z zarzutów. Na marginesie można zauważyć, że w języku potocznym pozostanie już ów „Rycho” lub „Miro” jako symboliczni autorzy naszych przepisów podatkowych. Podobną katastrofę przeszedł w tym czasie nadzór nad kontrabandą. Tu publikowane raporty mówią o co najmniej 6 mld zł strat dochodów budżetowych za rok 2010. Według moich szacunków za cały ten okres było to oczywiście znacznie więcej. Złośliwie dodam, że w jednej dziedzinie zanotowano jednak istotny dynamiczny wzrost. Była to liczba osób skazanych za przestępstwa podatkowe, gdzie głównym organem ścigania są rządy podległe ministrowi finansów. Liczba osób skazanych wzrosła w 2010 r. o 100% w stosunku do roku poprzedniego, a w następnym roku utrzyma się poziom zeszłoroczny albo nawet będzie jeszcze więcej skazanych. Oczywiście w budżecie pieniędzy przez to nie przybędzie, ale fakt pozostaje faktem. Jak obiektywnie zmierzyć skutki polityki finansowej minionych czterech lat? Niektóre wskaźniki są dość czytelne. Dług publiczny wzrósł z 530 mld zł do około 800 mld zł. To obiektywnie dużo. Gdy spadają dochody budżetowe, pieniądze trzeba pożyczać, a można je pozyskać taniej lub drożej. Natomiast sam szef resortu stwierdził, że do najważniejszych sukcesów tej kadencji należało właśnie zaciągnięcie pożyczki stabilizacyjnej w MFW na 30 mld dolarów, obniżenie składki na OFE o 16 mld zł i redukcja wydatków publicznych, czyli „konsolidacja” oraz tak zwana reguła wydatkowa. Jak na cztery lata to niezbyt dużo, choć wiadomo, że można było nie zrobić nic („lepiej nic nie robić niż robić nic” jak mawiał Kazimierz Czartoryski) lub – co gorsza – zrobić coś znacznie głupszego, np. „zreformować” podatek od towarów i usług w ten sposób, że dochody w stosunku do planowanych nie spadłyby w 2009 r. o 20 mld zł, lecz o 30 mld zł lub więcej. Zapewne działania władz resortu prowadzą do nieuchronnej likwidacji Otwartych Funduszy Emerytalnych, co jest działaniem w pełni racjonalnym; im częściej ktoś zaprzecza tej perspektywie, tym wydaje się ona bardziej prawdopodobna. Gorzej, że jest to wymuszona mądrość, gdyż stanowi oczywisty skutek destrukcji dochodowej strony budżetu. Choć dobre i to. Redukcja wydatków, prezentowana jako sukces, jest tylko efektem braku pieniędzy. Oczywiście można „ciąć wydatki”, dalej dewastując nasze biedne państwo, gdzie nie dokonuje się nawet koniecznych remontów budynków należących do Skarbu Państwa, a porzuconego mienia, które sfinansowano z naszych podatków, np. po zlikwidowanych jednostkach wojskowych, nawet nikt nie pilnuje. Nie ma na to pieniędzy. Wydatki budżetu, co warto przypomnieć, nie są celem, ale środkiem. Odkładanie na bliżej nieokreśloną przyszłość koniecznych nakładów publicznych prowadzi nas do ogólnego zubożenia. Ale przecież ten zwykły gospodarski sposób myślenia przekracza przeciętną wyobraźnię polityków. Powiem najprościej: redukcja wydatków budżetowych jest sukcesem, gdy mimo mniejszych pieniędzy zaspokaja się potrzeby publiczne, a majątek państwa nie zmniejsza swojej wartości. Gdy tak się nie dzieje, wtedy to, co jest ponoć sukcesem, jest w istocie klęską. Jak zwykle w przypadku polityków obecnych w mediach, zresztą o dużych zdolnościach w tej dziedzinie, pojawiają się na ich temat skrajne poglądy. Media uwypuklają zagraniczne wyróżnienia i nagrody dla „najlepszego Ministra Finansów”. Natomiast jeden ze znanych ekonomistów stwierdził, że obecny szef resortu finansów jest „najgorszym ministrem finansów minionego dwudziestolecia”. Mocne słowa i chyba niesprawiedliwe. Sądzę, że byli gorsi. Miałem bowiem okazję współpracować jako sekretarz i podsekretarz stanu z pięcioma szefami resortu, a obserwowałem dość dokładnie pracę wszystkich pozostałych. Bywali różni. I zapewne tak skrajne oceny nie powinny być formułowane, choć obawiam się, że po tak ciężkich słowach coś zostanie w świadomości publicznej. Ale o jakości pracy szefa resortu decyduje wysiłek całego kierownictwa, czyli przede wszystkim wiceministrów. Powtórzmy: gdy są to kompetentni i pracowici ludzie, którzy wiedzą, co do nich należy, to szef ma być albo politykiem, albo hobbystą jakichś zupełnie nieistotnych problemów. Sądzę, że niewiele osób wie, kto był przez te cztery lata wiceministrem finansów? Wyjątkiem jest jeden znany ekonomista, który potem nie szczędził słów krytyki pod adresem swojego byłego szefa. To chyba o czymś świadczy. Sądzę, że najważniejsze jest to, by resortem finansów rządził ktoś, kto dokładnie wie, czym się ten resort powinien zajmować. Słuchając wypowiedzi jego szefów, a przecież wypowiadają się z reguły dużo i chętnie, nie jestem pewien, czy mają oni świadomość swoich obowiązków. Na przykład ostatnio akcentowano głównie problemy czysto polityczne, którymi minister finansów w dotychczasowej historii nigdy się nie zajmował. Tu pozwolę sobie przypomnieć zupełnie niestosowne ze strony konstytucyjnego ministra ataki pod adresem Głowy Państwa, gdy (jakoby) ówczesny prezydent „blokował” jakieś tam „reformy”. Tak może mówić partyjny polityk, a nie ktoś, kto przyjął nominację od Głowy Państwa. Natomiast gdy idzie o zagadnienia gospodarcze, to zainteresowania obecnego ministra finansów koncentrują się wokół problemów interesujących przede wszystkim rynki finansowe, a zwłaszcza inwestorów na tych rynkach oraz banki. A przecież minister finansów w czasach kryzysowych ma przede wszystkim zajmować się gromadzeniem dochodów budżetowych i nadzorowaniem ich wydatkowania. To jego najważniejsze obowiązki. Zagadnienia, którymi interesuje się, przynajmniej werbalnie, szef resortu, to co najwyżej właściwość dyrektora departamentu zajmującego się długiem publicznym lub wiceministra finansów. Paradoks polega na tym, że mimo tych zainteresowań, dług publiczny rósł szybko jak nigdy dotąd. Dlaczego? Bo zaklinanie słów nic tu nie zmieni. Trzeba zająć się niepopularnym meritum, czyli dochodami budżetowymi, a tego politycy unikają jak ognia. Kilka refleksji o przyczynach obecnego kryzysu systemu podatkowego Prof. dr hab. Witold Modzelewski Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, Instytut Studiów Podatkowych 1. Proces tworzenia nowoczesnego systemu podatkowego w Polsce, dostosowanego (lepiej czy gorzej) do potrzeb gospodarki rynkowej, rozpoczął się już w 1989 r. Do 1998 r. stworzono wszystkie istotne elementy współczesnego systemu, w tym zwłaszcza w zakresie podatków stanowiących dochód budżetu państwa1. Mimo wielu zastrzeżeń zarówno o charakterze merytorycznym jak i legislacyjnym, była to operacja udana2, zwiększająca w sposób istotny efektywność fiskalną dwóch podstawowych podatków pośrednich (podatek od towarów i usług i akcyza) oraz, w mniejszym stopniu, podatków dochodowych, zapewniając jednocześnie realny wzrost dochodów budżetowych oraz trwałe zmniejszenie deficytu budżetowego. Jednak proces ten nigdy nie został zakończony. Niestety miały miejsce również działania prowadzące do destrukcji systemu, których początki sięgają pierwszych lat obecnej dekady, przy czym za datę graniczną należy chyba uznać rok 2004, a ściślej moment wstąpienia naszego kraju do Unii Europejskiej. Integracja Polski ze strukturami Wspólnoty wiązała się z koniecznością wprowadzenia istotnych zmian w prawie podatkowym. Do tych działań władza publiczna nie była w ogóle przygotowana, brakowało wszystkiego: źródeł poznania prawa wspólnotowego, (np. błędne lub niefachowe tłumaczenia), zrozumienia procesu harmonizacji podatków, a przede wszystkim wiedzy na temat podatków funkcjonujących we Wspólnocie. W tym okresie upowszechniono również bałamutny pogląd, ukształtowany prawdopodobnie przez zdobywający tu swoje pozycje biznes podatkowy, że aby ochronić interes publiczny, a zwłaszcza interesy fiskalne państwa, wystarczy (jakoby) wpisać do ustaw lepiej czy gorzej przetłumaczone przepisy dyrektyw. Jest to jedna z najgroźniejszych nieprawd, do dziś funkcjonująca w świadomości publicznej, skutecznie demobilizująca jakiekolwiek wysiłki ustawodawcy zmierzające do udoskonalenia lub tylko naprawy tego systemu. Oczywiście umiejętnie przeprowadzony proces harmonizacji prawa podatkowego nie musiał się wiązać ze spadkiem dochodów budżetowych, który miał miejsce w drugiej połowie 2004 r. Nieobeznani z tematyką podatkową parlamentarzyści, zresztą nie interesujący się zbytnio tymi problemami, zostali w wielu przypadkach zdominowani przez lobbystów, najczęściej poprzebieranych za „ekspertów”, którym faktycznie stworzono unikatową, wręcz historyczną szansę wpływu na kształtowanie systemu podatkowego, z fatalnymi skutkami dla dochodów budżetowych. Sprzyjał temu datowany od co najmniej dziesięciu lat spadek zainteresowania klasy politycznej podatkami jako takimi3. Efektem tych zjawisk było pojawienie się lub nasilenie następujących negatywnych procesów zachodzących zwłaszcza w toku tworzenia prawa podatkowego: 1) „pozorna harmonizacja”; pod pretekstem harmonizacji prawa podatkowego, a zwłaszcza implementacji wyroków ETS, wprowadza się z reguły niekorzystne zmiany powodujące spadek dochodów budżetowych; należy zauważyć, że fakt wydania orzeczenia ETS w sprawie niezgodności prawa innego państwa z prawem UE nie nakłada jakiegokolwiek obowiązku zmiany prawa polskiego, 2) „nowelizacje optymalizacyjne”; ich celem lub istotą są zmiany przepisów podatkowych pozwalających na legalne obniżenie obciążeń podatkowych. Bardzo często wprowadzano je właśnie pod pretekstem „uproszczenia” podatków, choć równie często wykorzystywano tu parawan „harmonizacji” lub „uściślenia” przepisów, 3) „klientelizm legislacyjny”; jego istotą jest „załatwienie” zmian w przepisach podatkowych na korzyść określonych grup a nawet poszczególnych osób. W końcu znacznie łatwiej osiągnąć korzyść materialną zmniejszając stawki podatku niż podjąć np. trud walki konkurencyjnej. „Inwestycje legislacyjne” stały się jednym z najbardziej efektywnych wydatków, 4) „prywatyzacja legislacyjna” dotycząca tworzenia projektów przepisów prawa podatkowego; tak naprawdę nie wiadomo, kto pisze w sensie technicznym projekty przepisów podatkowych, będących przedmiotem prac zarówno rządowych jak i parlamentarnych. Formalnie wnioskodawcy często nie znają podkładanych projektów i równie szybko są one zastępowane innymi projektami, jak zawsze niewiadomego pochodzenia, 5) inicjowanie poprzez ustawodawstwo podatkowych sporów pozornych, które mają odciągnąć uwagę władzy publicznej, a przede wszystkim organów skarbowych, od rzeczywistych problemów fiskalnych. Prawo - miast rozwiązywać – z równym powodzeniem może tworzyć konflikty, które będą zaśmiecać przestrzeń publiczną. Dzięki temu wiele działań godzących bezpośrednio w interes fiskalny państwa staje się niezauważone lub bezkarne, 6) „andersenizacja wiedzy podatkowej” polegająca na zdominowaniu świadomości osób uczestniczących w tworzeniu przepisów podatkowych przekonaniem, że na oszustwa występujące pod łagodnym określeniem kreatywnej księgowości „nie ma jakoby siły”, nie warto z nimi walczyć, bo za pieniądze da się kupić „patent” na każdy zakaz lub nakaz. Nie warto więc niczego naprawiać, bo szkoda na to czasu. Powyższe procesy z większym nasileniem pojawiają się od co najmniej pięciu lat we wszystkich etapach tworzenia prawa podatkowego. Ich ofiarą stały się prawie wszystkie podatki w naszym kraju, a przede wszystkim podatek od gier, podatek dochodowy od osób prawnych, podatek dochodowy od osób fizycznych, a także – co szczególnie groźne - podatek od towarów i usług oraz akcyzowy. W istotnym stopniu procesy te wystąpiły również w trakcie kolejnych nowelizacji Ordynacji podatkowej (lata 2002-2009), której przepisy dotyczące zasad i trybu wydawania interpretacji urzędowych są od prawie dziesięciu lat podręcznikowym przykładem patologizacji państwa; władze skarbowe uwikłane w tysiące sporów interpretacyjnych przestały koncentrować się na wykonywaniu podstawowych zadań w dziedzinie nadzoru nad rozliczeniami podatkowymi, a fakt funkcjonowania w obrocie prawnym prawie dwustu tysięcy interpretacji urzędowych doprowadził do zatarcia różnicy między działaniem legalnym a nielegalnym. Najistotniejszym skutkiem tych procesów jest marginalizacja świadomości propaństwowej w toku tworzenia prawa podatkowego, co jest zaprzeczeniem istoty tego prawa. Niewielką pociechą jest to, że podobne zjawiska mają miejsce w trakcie tworzenia dyrektyw UE, które są często namacalnym przykładem podporządkowanego jego regulacji interesom biznesu podatkowego. 2. Teraz pora na najważniejsze przykłady rozwiązań prawnych będących tworem tych procesów. Lista ich jest na tyle długa, że niekiedy stanowi istotną część poszczególnych ustaw. Można jednak wśród nich wymienić cztery „patologie ustrojowe” o charakterze prawnomaterialnym oraz proceduralnym, charakterystyczne dla całości systemu, oraz najważniejsze „patologie” charakterystyczne dla poszczególnych podatków. Do tych pierwszych należy zaliczyć: 1) likwidację w trzech (z czterech) najistotniejszych podatków obowiązku składania części deklaracji podatkowych określających podstawę opodatkowania lub zobowiązanie podatkowe, co powoduje że organy podatkowe nie mają możliwości bieżącego monitoringu funkcjonowania tych podatków („oślepienie”), 2) likwidację zasady natychmiastowej wykonalności decyzji organów podatkowych określających zaległości podatkowe; dziś możliwość egzekwowania zaległości podatkowych jest niska, gdyż bardzo łatwo prawnie zatrzymać proces wykonalności decyzji organów podatkowych („bezsilność”), 3) minimalizację ryzyka prawnego i ekonomicznego powstania zaległości podatkowych, będących dziś najtańszym i najbardziej bezpiecznym sposobem finansowania („bezkarność”), 4) uwikłanie organu władzy publicznej (organów skarbowych oraz sądów) zajmujących się podatkami w dziesiątki tysięcy sporów, które niczego nie rozwiązują; koncentrują się głównie na wyborze jednej z wielu zresztą zupełnie nikomu niepotrzebnych interpretacji („impotencja”). Jeżeli idzie o najgroźniejsze rozwiązania prawnomaterialne prowadzące do głębokiej deformacji lub nawet destrukcji poszczególnych podatków, to najważniejszymi, w ocenie autora, są: a) w zakresie podatków dochodowych; − zasady opodatkowania różnic kursowych, a zwłaszcza możliwość wyboru metody rachunkowej dla potrzeb podatkowych. Przy umiejętnym posługiwaniu się nimi umożliwiają one zarówno wykreowanie wzrostu (spadku) przychodów lub kosztów, w zależności od potrzeb „optymalizacji podatkowej”, − zniesienie obowiązku składania miesięcznych deklaracji przez płatników, zwłaszcza będących zakładami pracy; powoduje to, że nie istnieje jakakolwiek skuteczna metoda bieżącego oraz następczego sprawdzenia prawidłowości wymiaru zaliczek na podatek dochodowy z tytułu stosunku pracy, które są najistotniejszym źródłem dochodów budżetowych z podatku dochodowego od osób fizycznych, − zniesienie obowiązku składania miesięcznych deklaracji przez osoby prawne oraz przez osoby fizyczne prowadzące działalność gospodarczą: skutkiem tego posunięcia jest minimalizacja ryzyka ukrywania dochodów oraz zawyżania kosztów w czasie roku podatkowego a organy podatkowe utraciły nawet prawną możliwość wyegzekwowania tych należności z tytułu zaliczek, które podatnik całkowicie dobrowolnie zadeklarowałby, − rozszerzenie zakresu wykorzystania szacunkowych wartości dla potrzeb ustalenia kosztów uzyskania przychodu oraz przychodów: umiejętne wykorzystanie tej możliwości (dającej pozory legalizmu) daje możliwość wykreowania pozornych strat zmniejszających podstawę opodatkowania jak i, wręcz odwrotnie, osiągnięcia wysokich dochodów zwolnionych od podatku, b) w zakresie podatku od towarów i usług; − możliwość skorygowania podatku należnego w przypadku braku zapłaty w ciągu pół roku od dnia upływu terminu płatności i brak obowiązku reaktywowania opodatkowania podatki należnego w przypadku zbycia wierzytelności z tego tytułu. Skutkiem tego jest w sumie niewielkie opóźnienie płatności z tytułu dostaw towarów i usług, zwłaszcza na rzecz podmiotów zwolnionych od podatku (np. sektor finansowy, ochrona zdrowia, szkolnictwo, administracja publiczna), połączone z cesją wierzytelności z tego tytułu i pozwala na trwałe wyeliminowanie opodatkowania tym podatkiem, − uzależnienie miejsca świadczenia usług od siedziby (stałego miejsca zamieszkania) usługobiorcy będącego w swoim kraju „podatnikiem” jakiegokolwiek podatku zbliżonego do podatku od wartości dodanej. Dzięki tej zasadzie wystarczy, że usługobiorca oświadczy, że ma siedzibę w dowolnym państwie trzecim przedstawiając mniej lub bardziej wiarygodne dowody potwierdzające ten fakt (np. wydruk strony internetowej), aby usługodawca uznał świadczenie usługi za czynność niepodlegającą opodatkowaniu z prawem do zwrotu podatku, − możliwość legalizacji transakcji karuzelowych stwarzających pozory legalnych czynności, których jedynym faktycznym celem jest wyłudzenie zwrotu różnicy podatku (legalizacja tych działań następuje również dzięki przychylnemu orzecznictwu), − błędy oraz pominięcia dotyczące przepisów regulujących wymogi dokumentacyjne, które pozwalają legalnie stosować stawkę 0% w przypadku czynności, które faktycznie nie wiążą się z wywozem towarów poza terytorium Polski, c) w zakresie podatku akcyzowego; − uznanie eksportu oraz dostawy wewnątrzwspólnotowej towarów za czynność niepodlegającą opodatkowaniu tym podatkiem, które w związku z tym nie są deklarowane; pozwala to ukryć wiele zdarzeń rodzących skutek podatkowy, o których organy podatkowe nigdy się nie dowiedzą, − pominięcia definicyjne oraz wady przepisów prawnych definiujących czynności podlegające opodatkowaniu oraz podstawowe instytucje tego podatku (np. skład podatkowy, zarejestrowany handlowiec) powodujące możliwość uchylania się od obowiązku zapłaty tego podatku przy zachowaniu pozorów legalności. 3. Nie ma możliwości usunięcia większości wad ustawodawstwa podatkowego poprzez rutynowe, nawet bardzo szczegółowo opracowane nowelizacje obowiązujących ustaw. Patologiczny charakter ma sam proces legislacyjny, w którym każdy projekt napisany nawet w najlepszych intencjach, może być w sposób zasadniczy zmieniony przez osoby, na które projektodawca nie ma wpływu. Dlatego też proces odbudowy efektywności fiskalnej systemu podatkowego musi zostać zrealizowany w sposób gwarantujący nieodtwarzanie się występujących obecnie zjawisk negatywnych. Do podstawowych warunków skuteczności tej operacji należy zaliczyć: − zapewnienie zasady „jednego pióra” w toku tworzenia projektu oraz uchwalania przepisów prawa podatkowego; musi obowiązywać zasada jawności autorstwa wszystkich elementów tego projektu, jednolitości kierownictwa oraz odpowiedzialności, − muszą powstać projekty całkowicie nowych ustaw dotyczących: podatku od towarów i usług, podatku dochodowego (nie ma potrzeby dzielenia go na dwie odrębne – tak jak obecnie – ustawy), podatku od gier (hazardowego), który powinien zostać oddzielony zarówno legislacyjnie jak i organizacyjnie od problematyki organizacyjno-prawnej hazardu. Oceny konieczności opracowania nowej ustawy o podatku akcyzowym można dokonać po zakończeniu prac nad nowelizacją tej ustawy, która jest obecnie w Sejmie, − należy powołać niezależne ciało o charakterze opiniodawczym nadzorujące proces powstawania projektów ustaw podatkowych oraz ich nowelizacje złożone wyłącznie niepowiązanych z biznesem podatkowym naukowców oraz praktyków; zespół ten miałby charakter kadencyjny i byłby zabezpieczony przed naciskiem ze strony lobbystów, − należy całkowicie wymienić zespół ekspertów (zarówno tych rzeczywistych jak i w istocie będących lobbystami), którzy uczestniczyli w dotychczasowych nowelizacjach ustaw podatkowych; musi być to zmiana radykalna nie uznająca jakichkolwiek wyjątków, obejmująca okres co najmniej ostatnich sześciu lat, − należy określić procedurę udziału lobbystów w procesie tworzenia prawa podatkowego wprowadzając swoistą prezentację publiczną, gdyż wyeliminowanie tej grupy z tego procesu jest całkowicie nierealne: należy jednak możliwie najściślej rozdzielić tę działalność od czynności ekspertów. Najważniejsze jest jedno: koncepcja ogólna jak i szczegółowa systemu jest decyzją polityczną i od klasy politycznej musimy dziś oczekiwać decyzji w tej sprawie; inaczej będziemy skazani na rządy biznesu podatkowego. Przypisy: 1 Istotnym elementem budowy nowego systemu była również ustawa z dnia 9 września 2000 r. o podatku od czynności cywilnoprawnych, zastępująca pochodzącą jeszcze z lat siedemdziesiątych podatek w formie opłaty skarbowej. 2 Jedną z najistotniejszych przesłanek powodzenia tej operacji był czynnik w sumie irracjonalny w postaci działania w dobrej wierze i słabość firm lobbingowych zainteresowanych destrukcją systemu. Poza tym do głosu doszli ludzie, których świadomość ukształtowała ogłupiająca propaganda z przełomu wieków sprowadzająca całość polityki podatkowej państwa do trzech zaleceń: „uprościć”, „obniżyć” oraz „wprowadzić podatek liniowy”. 3 Prywatyzacja tworzenia przepisów podatkowych – nasza nowa specjalność Prof. dr hab. Witold Modzelewski Prezes Instytutu Studiów Podatkowych Zapomnijmy o wykonaniu planowanych na rok 2009 dochodów budżetowych. I wcale nie dlatego, że od lat mamy kłopoty z umiejętnością formułowania tzw. prognoz makroekonomicznych na podstawie których Sejm uchwala zupełnie poważnie budżet państwa w części dotyczącej dochodów budżetowych na dany rok. Przyczyna niewykonania tego planu jest prozaiczna: ktoś skłonił ustawodawcę, aby popsuł przepisy stwarzając luki, w których znikną grube miliardy. Warto ujawnić publicznie jeden przykład, ku przestrodze na przyszłość, bo podatki to zbyt poważna sprawa, aby powierzać ich tworzenie dyletantom lub lobbystom. Idzie o wierzytelności na rzecz tzw. sektora publicznego, w tym szpitali, gmin oraz sektora finansowego. Ustawodawca stworzył „patent” jak dobrze zarobić na podatkach i to w sposób wielokrotny. Mechanizm obowiązujący od dnia 1 grudnia 2008 r., na mocy nowelizacji ustawy o podatku od towarów i usług jest następujący: podmiot, który dostarcza towary lub świadczy na rzecz tego sektora usługi opodatkowane podatkiem od towarów i usług, wie, że ze względu na charakter działalności tych podmiotów VAT nie podlega u nich odliczeniu. Jeżeli odbiorca nie zapłaci faktury (w całości lub części) w ciągu 180 dni od upływu terminu płatności, co w przypadku jednostek służby zdrowia jest częstym zjawiskiem, np. za sprzedaż energii, dostawca po kilku prostych formalnościach skoryguje swój VAT, czyli jego wierzytelność, która powstaje brutto na tym samym poziomie, już nie jest opodatkowana. Tym samym dostawca zarabia (na razie na papierze) prawie jedną piątą należności. Następnie, nie trudząc się, może tę wierzytelność sprzedać (np. do firmy handlującej długami), która po potrąceniu swojej prowizji, wypłaci już prawdziwe pieniądze na rachunek zbywcy. Jeżeli nabywca w końcu spłaci ten dług, już na rzecz nabywcy tej wierzytelności, nie spowoduje to powtórnego opodatkowania VAT-em tych wierzytelności, gdyż obiektywnie występuje on tylko wtedy, gdy dłużnik zapłaci po korekcie wierzytelności pierwotnemu wierzycielowi: o zapłacie, która nastąpi na ręce osoby trzeciej, wierzyciel nigdy się nie dowie. Ile będzie wynosił realny zarobek na tych operacjach? W sensie bilansowym będzie to kwota skorygowanego należnego VAT-u, a strata na zbyciu tej wierzytelności, będąca różnicą między jej wartością a ceną sprzedaży będzie dodatkowo kosztem uzyskania przychodu, czyli o tę kwotę jeszcze pomniejszymy podstawę opodatkowania podatku dochodowego. Późniejsza zapłata tej wierzytelności nie spowoduje przywrócenia opodatkowania. Tak więc budżet traci trzy razy. Warto wiedzieć, że operacje te można zrobić na wszystkich wierzytelnościach, również za lata poprzednie (obecnie za rok 2007 i 2008). Tak więc dobre współdziałanie sprzedawcy, kupującego i firmy handlującej wierzytelnościami pozwala „optymalizować opodatkowanie” i nie płacić podatków. Warto przypomnieć, że część tzw. opiniotwórczych mediów do znudzenia powtarzała, że tej nowelizacji oczekiwali „przedsiębiorcy”. Teraz już wiemy którzy. To nie jedyny kwiatek na tej łące nowelizacji przepisów podatkowych 2009 r., ale zapewne bardziej kosztowny dla budżetu. Mam w związku z tym prośbę do polityków: chyba warto dobrze przyjrzeć się tym wszystkim, którzy przyczynili się do powstania tych przepisów i definitywnie podziękować im za udział w procesie legislacyjnym. Nie wierzę, że powstały one w wyniku niekompetencji tych, którzy podrzucili posłom ten pomysł. Politycy, a przede wszystkim rząd, powinni chyba lepiej dobierać sobie „ekspertów” oraz „społecznych doradców”, którzy kręcą się po korytarzach ministerstw i parlamentu: gdy nie zaoponowali w momencie uchwalania tych przepisów, to albo nie mają o podatkach zielonego pojęcia albo… Rząd nie był formalnie wnioskodawcą tych przepisów, lecz musi szybko posprzątać po partaczach lub lobbystach. Niestety jest to problem ogólniejszy. Władza publiczna już od dłuższego czasu straciła faktyczną kontrolę nad tym, co się dzieje w przepisach podatkowych. Już ponad dwa lata temu dotarła do opinii publicznej informacja, że w resorcie finansów spotykają się jakieś „koleżeńskie” zespoły i piszą ustawy, które następnie z całą powagą przedkładane są przez rząd parlamentowi, który nawet nie wie, co uchwala. Informacja ta przeszła zupełnie bez echa, choć w każdym normalnym kraju byłoby to skandalem. U nas jak widać prywatyzacja obejmie również tworzenie przepisów prawa. Popsucie podatków – udana operacja1 Prof. dr hab. Witold Modzelewski Uniwersytet Warszawski, Instytut Studiów Podatkowych Wreszcie dociera do naszej świadomości odrzucany od dłuższego czasu fakt, że kryzys dochodów budżetowych jest czymś znacznie poważniejszym niż skutek uboczny tzw. spowolnienia gospodarki. To prawda, że pokutuje wciąż w publicznym języku przekonanie o prostym związku między wzrostem gospodarczym a wyższymi dochodami budżetowymi typu: jak rośnie PKB, to automatycznie zwiększają się wpływy z podatków (i odwrotnie), ale chyba szkoda czasu na polemikę z tym poglądem. Krótko mówiąc, zależność ta nie zawsze występuje i może mieć również nieco inną treść: wysokie dochody budżetowe mogą generować wzrost gospodarczy, choć również wzrost PKB może nie mieć wpływu na dynamikę dochodów budżetowych, gdy np. liderami rozwoju są branże faktycznie nieopodatkowane. Najważniejszą, obserwowaną u nas prawidłowością jest spadek (nominalny i realny) dochodów budżetowych, który występuje, mimo że jesteśmy (jakoby) „zieloną wyspą”. Sądzę, że najważniejsze jest pozbycie się magii w myśleniu o podatkach, które jakoby wpłacały się „obiektywnie” do kasy państwa. Jest w tej tezie coś ze średniowiecznych przekonań o pochodzeniu myszy czy szczurów: ponoć wystarczyło mieć słomę i brudną wodę, a owe zwierzątka natychmiast się zjawiały. W podatkach nie ma żadnego „obiektywnego” mechanizmu: tworzą je oraz płacą ludzie i od ich woli zależy dużo, nawet bardzo. Jedynym „obiektywnym” faktem są wpłaty dokonywane przez podatników: to można policzyć, a przede wszystkim porównać w czasie. Reszta zależy od zachowań setek tysięcy osób, które tworzą przepisy, interpretują je, prowadzą księgi, składają (lub nie) deklaracje podatkowe, a w końcu wpłacają (lub nie) to, co w ich przekonaniu należy się władzy. Częstokroć byliśmy przekonywani, że są dwa nierównorzędne motywy działania tych wszystkich, którzy uczestniczą w tym procesie: pierwszym jest poczucie legalizmu („są przepisy, trzeba ich przestrzegać”), a drugim jest strach przed karą za niepłacenie podatków („przyjdzie fiskus i wykończy”). Najdalszy jestem od lekceważenia pierwszego motywu: podatki od firm (to największa część wpływu) w rzeczywistości rozliczają księgowi, których świadomość prawna jest godna szacunku. Choć zdarza się, że mylą przepisy wydane np. przez Ministra Finansów z ich oficjalną interpretacją, lecz imperatyw legalnego działania jest w świadomości tej grupy zawodowej bardzo silny. Ciągle w mniejszości pozostają „kreatywni księgowi”, dla których „przepisy” są czymś mało istotnym. O praktycznym stanie wiedzy podatkowej przedsiębiorców decyduje właśnie poziom kompetencji i przyzwoitość tej grupy zawodowej. Występują tu jednak postawy pragmatyczne. Bieżące rozliczanie podatków jest czymś żmudnym i pracochłonnym; nie warto więc męczyć się, gdy władza nie jest w stanie lub nie umie sprawdzić prawidłowości naszych rozliczeń. Jeśli idzie o drugi motyw (strach przed karą), to ostatnio zrobiono wiele (bardzo dużo), aby fiskus przestał być groźny. Najistotniejsze błędy popełnione przez ustawodawcę, które powodują, że nie tylko boimy się podatków, ale nie bardzo opłaca się przestrzegać przepisów w tym zakresie, popełniono w ciągu ostatnich kilku lat. Próba ich zdefiniowania jest głównym celem niniejszego artykułu. Ale po kolei. Sądzę, że najistotniejszą, a zarazem najgroźniejszą przyczyną rosnącej dziury budżetowej jest coraz niższa efektywność fiskalna naszego systemu podatkowego. Zrzucanie odpowiedzialności na zimę czy też, co jeszcze bardziej zabawne, na niechęć Polaków do kupowania towarów, jest zawracaniem głowy. Efektywność fiskalna całości systemu podatków stanowiących u nas dochody budżetu państwa mierzona na wszystkie możliwe sposoby spada już od ponad trzech lat i jest z nią coraz gorzej. To, że do kasy państwa trafia mniej pieniędzy, ma dość proste przyczyny, które z praktycznego punktu widzenia można podzielić na dwie grupy: generalne, dotyczące całości tego systemu oraz szczegółowe, związane z konkretnymi podatkami. Zacznijmy od tych pierwszych. Warto przypomnieć, że ukształtowany w pierwszych siedmiu latach mijającego dwudziestolecia system podatkowy budowano, kierując się czterema podstawowymi zasadami: 1) podatnicy sami obliczają swoje podatki; musieli jednak pod rygorem odpowiedzialności karnej złożyć deklarację, określającą kwotę, która ich zdaniem należy się władzy; zadeklarowana kwota była jednak przymusowo wyegzekwowana przez organy podatkowe, gdyż składając deklarację wystawiamy sami na siebie tytuł egzekucyjny; 2) organy podatkowe (skarbowe) są w stanie skontrolować tylko nieliczny odsetek składanych deklaracji; średnio nie przekracza to nawet 3% całości populacji; jeżeli jednak są w stanie udowodnić, że podatnik zadeklarował za mało, określają podatek w sposób władczy, a zaskarżenie ich decyzji nie wstrzymywało egzekucji; rygor natychmiastowej wykonalności był najważniejszym atrybutem władzy fiskusa; 3) brak zapłaty podatków był nieopłacalny w sensie ekonomicznym: kary finansowe za zaległości podatkowe, a przede wszystkim odsetki za zwłokę, były na tyle wysokie, że ten sposób finansowania był najdroższy z możliwych; 4) ograniczona represyjność karna za naruszenie prawa podatkowego; wsadzanie ludzi do więzienia za podatki jest najgłupszym sposobem rządzenia, zwłaszcza że przygotowanie organów wymiaru sprawiedliwości do tej roli, oględnie mówiąc, jest niewielkie. Postępowania trwają latami, a liczba prawomocnych wyroków skazujących w żadnym stopniu nie zwiększa dochodów budżetowych. Stąd geneza „premii niekaralności” za skorygowanie deklaracji ujawniającej zaległości podatkowe. Gdy politycy przestali zajmować się podatkami, a ich tworzenie scedowali na rzecz magicznego trójkąta lobbystów, urzędników i ekspertów, szybko i skutecznie podważono każdą z powyższych zasad: w dwóch (z czterech najważniejszych) podatkach zniesiono obowiązek składania większości deklaracji podatkowych, zlikwidowano rygor natychmiastowej wykonalności decyzji podatkowych, radykalnie zwiększono opłacalność niepłacenia podatków (dziś jest to najtańszy sposób kredytowania) oraz zlikwidowano część sankcji finansowych za niepłacenie podatków, „zastępując” je radykalnym zwiększeniem odpowiedzialności karnej za naruszenie prawa podatkowego, chyba z pełną świadomością, że represyjność ta jest w dużym stopniu fikcyjna – dziś zapadają wyroki karne w sprawach podatkowych z początku obecnego stulecia. Trzeba przyznać, że podcięcie nóg, na których stał nasz system podatkowy, było jedną z niewielu skutecznych operacji przeprowadzonych w naszym ustawodawstwie. Można pogratulować. Nie wiadomo, czy był to proces spontaniczny, czy ktoś tym sterował. Zresztą chyba nie ma to większego znaczenia. Lobbyści referują na komisjach sejmowych ustawy, a także w różnych przebraniach ogłupiają posłów, żerując na ich niewiedzy (przykładm może być likwidacja sankcji dotyczącej podatku od towarów i usług, którą w grudniu uchylono jako „sprzeczną” z prawem UE, by następnie w styczniu wyrokiem ETS potwierdzić, że jest całkiem zgodna), a nawet stają się „społecznym doradcami” ministrów, faktycznie rządzącymi urzędniczą legislacją. Stół, w którym podcięto wszystkie cztery nogi, się chwieje. Obecny system podatkowy nie ma jakiejkolwiek logiki, jest z istoty niesprawny i co najważniejsze, niegroźny. Nie opłaca się dziś rozliczać w terminie, bo traci się najtańsze źródło finansowania. Lista wprowadzonych zmian, które psują poszczególne podatki, jest dużo dłuższa. Jej pełne przedstawienie stworzyłoby swoista białą księgę patologii naszego ustawodawstwa. Najwięcej przykładów dostarczają tu nowelizacje podatków dochodowych, w których jest już więcej wyjątków uprawniających do niepłacenia podatków, niż przychodów opodatkowanych. Na trwale wpisano do nich różnego rodzaju „patenty” na niepłacenie podatków. Oczywiście dla wtajemniczonych. Przykładem z brzegu są wprowadzone przed kilku laty zasady opodatkowania tzw. różnic kursowych, dzięki którym można dobrze żyć, mimo „ponoszenia strat podatkowych”. Również podatki pośrednie psuto na potęgę, a największą ofiarą tych działań stał się oczywiście podatek od towarów i usług. Koronnym przykładem tych działań jest przepis z grudnia 2008 r., który po półrocznej zwłoce w zapłacie faktury przez instytucje finansowe pozwala w majestacie prawa uniknąć płacenia tego podatku. Choroba tkwi w samym procesie tworzenia prawa. Bez zasadniczej zmiany obowiązujących procedur, pozwalających uchwalić każdy nonsens, będziemy skazani na spadek dochodów budżetowych. Przypisy: 1 Niniejszy tekst jest częścią II Raportu Instytutu Studiów Podatkowych pt. „Ewolucja systemu Podatkowego w Polsce: stan obecny przyczyną kryzysu. Czy potrafimy skutecznie zwiększyć dochody budżetowe?”. Ucieczka od sprawowania władzy. Czy tylko w podatkach? Witold Modzelewski Profesor Uniwersytetu Warszawskiego Sprawowanie władzy podatkowej jest w demokratycznym państwie istotą rządzenia. Tu prawie wszystko ma charakter publiczny: tworzenie prawa, kontrola podatników i wydawanie decyzji przez administrację rządową oraz orzecznictwo sądów. Oczywiście równolegle cały czas trwa mrówcza praca milionów księgowych, prawników a przede wszystkim samych podatników, ale to już jest „stosowaniem” tego, co zrobi władza. Podatki są wyłącznym tworem rządzących; powinny być tworzone w interesie publicznym, co nie stoi w sprzeczności z potrzebą ochrony interesów prywatnych, oczywiście w granicach prawa i zgodnie z jego celem. Od lat akcentuje się – często przesadnie – konieczność szczególnej ochrony przez prawodawcę, administrację i sądy prywatnych interesów podatników, czasami zapominając, że istotą podatków – pojmowaną w sposób racjonalny – jest nie tylko sprzeczność interesu publicznego z prywatnym, lecz prymat tego pierwszego. Obiektywnie nikomu przecież nie są do niczego potrzebne podatki, które nie zapełnią kasy publicznej do niedawna jak najbardziej prywatnymi pieniędzmi. Jeżeli w tej podstawowej roli chorują na impotencję, to ogół obywateli czeka coś znacznie gorszego w postaci nadmiernego zadłużenia państwa i inflacji (w najlepszym wariancie), albo rabunki i rewolucje – w tym gorszym. Tak często staramy się widzieć owe „sprawowanie” władzy publicznej. Gorzej gdy ów obraz zastępuje trzeźwą ocenę tego, co się naprawdę dzieje z podatkami w naszym kraju i chyba w wielkości państw UE. Gdy opinia publiczna dowiaduje się, że mijające dwudziestolecie kończy się u nas jednocześnie wysokim i stale rosnącym długiem publicznym oraz spadającymi dochodami z podatków, mimo wzrostu gospodarczego, warto zadać pytanie: co się tu dzieje, skoro jednocześnie narzekamy na nadaktywność prawodawcy podatkowego („biegunka legislacyjna”), bijemy wszelkie historyczne rekordy w ilości wydanych interpretacji podatkowych, a wielopiętrowa judykatura podatkowa przytłacza swoim ogromem i „różnorodnością” poglądów. Poza tym podatki są na co dzień obecne w mediach – z namaszczeniem analizowane są setki tysięcy problemów prawnych. Jeżeli więc poświęcamy im tyle uwagi i wysiłku, to dlaczego jest tak źle? Gdy jednak zaczniemy wchodzić w szczegóły zauważymy, że coś jest nie tak, a nasze zaambarasowanie będzie stanem normalnym, wręcz czymś typowym. Dlaczego? Bo ten cały gigantyczny wysiłek tworzenia, interpretowania i stosowania podatków jest swoistym jałowym biegiem lub, co gorsza, często godzi w interes publiczny. Planowana podwyżka VAT-u jest tu czymś zupełnie wyjątkowym. Fakt, że w komisjach sejmowych kryptolobbyści referują projekty ustaw, już nikogo nie dziwi. Gorzej, że tworzenie prawa nie rozwiązuje się większości problemów, które tylko władza publiczna może i powinna rozwiązywać. Próżno szukać w setkach wydawanych co rok przepisów rozstrzygnięć tych spraw, które są wadą lub słabością tego co było, a kolejne fale interpretacji urzędowych znacznie więcej „zaciemniają” niż wyjaśniają. Choroba ta dotyczy w podobnym stopniu również judykatury. Tu latami nie można się doczekać rozwiązania większości istotnych problemów prawnych, przy czym jakże często nie idzie tu o coś zbyt skomplikowanego. Przepisy są i będą niejasne, inwencja interpretacyjna zarówno administracji jak podatników nie zna granic: sąd powinien, przynajmniej w naiwnej bajce, rozstrzygać: czy „w lewo”, czy „w prawo”. Czasami tak bywa, ale raczej rzadko. Jakże często kolejne wyroki lub nawet uchwały mnożą wątpliwości, a problemy pogrążają się w odmętach oficjalnego gadulstwa i przez to z czasem stają się już „nie do rozwiązania”. Próbując udzielić odpowiedzi na pytanie dlaczego tak się dzieje, stawiam tezę, że we wszystkich trzech istotnych „segmentach” sprawowania władzy podatkowej (prawodawstwo, praktyka administracji podatkowej oraz judykatura) mamy już od lat do czynienia z czymś, co nazywam „ucieczką od rządzenia”, przy czym samo „rządzenie” rozumiem jako racjonalne działanie, którego istotą jest realizacja celu publicznego, będącego przecież istotą podatków. Na czym owa ucieczka polega: − w prawodawstwie podatkowym tworzy się przepisy prawne bądź wprost realizujące interesy dość odległe od interesu publicznego lub świadomie uchyla się od rozwiązania problemu, który jest zadeklarowanym przedmiotem tej regulacji, − praktyka administracji podatkowej mnoży „swoje” doktryny interpretacyjne, dzieli włos na czworo, często pastwiąc się nad tym, co stworzy prawodawca, pogłębiając przy okazji stan niepewności i zagubienia, − judykatura stała się czymś zupełnie nieprzewidywalnym, znajdując wiele sposobów na oddalenie od siebie problemów, a zwłaszcza wydając wyroki, które nic nie rozstrzygają – potwierdzając znane od lat porzekadło, że „nieznane są wyroki boskie i …sądów”. W tych rolach osiągnęliśmy nawet pewien stan swoistej doskonałości: dziwaczny przepis obrasta szybko dziesiątkami sprzecznych poglądów, które są następnie „pielęgnowane” i „rozwijane” w niekończącym się serialu zagmatwania. Pytanie, dlaczego tak się dzieje, jest już odrębnym zagadnieniem. Tu spróbuję tylko nakreślić kilka raczej znanych czynników: − po pierwsze, nikt nie tworzy od kilkunastu lat pozytywnej doktryny podatkowej naszego państwa: wręcz odwrotnie, zrobiono wiele, aby szerzyć tu demoralizację i ogłupienie, − po drugie, nie ma od lat jakiejkolwiek „polityki podatkowej”, realizowanej przez poszczególne partie i rządy; politycy nie interesują się podatkami, uważając je za temat nudny lub wręcz niebezpieczny dla własnego wizerunku, − po trzecie, brak jest jakichkolwiek pozytywnych wzorców, do których można by odwołać się w codziennej praktyce rządzenia problematyką podatkową; to, co wniosła do naszego ogródka praktyka Unii Europejskiej (mętne dyrektywy, opieszałość decyzyjna, sprzeczne wyroki TSUE) jest chyba jeszcze czymś gorszym niż nasze liberalne „dokonania”, − po czwarte, „prywatyzacja” tworzenia przepisów, powstających w magicznym trójkącie urzędnicy – lobbyści – eksperci, jest czymś zabójczym dla samej istoty prawa podatkowego, które musi być tworzone w interesie publicznym, a tylko politycy mogą stanąć w jego obronie. Warto przecież również zauważyć, że przez wiele lat jedynym punktem odniesienia dla sprawowania władzy podatkowej był… okres Polski Ludowej, który trudno uznać za dobrą inspirację. Miedzy Bogiem a prawdą lepiej czy gorzej służył on (służy do dziś?) kolejnym rządom, a zwłaszcza biurokracji administracyjnej, a przecież niósł on ze sobą wiele zła w postaci np. niechęci do „prywaciarzy” i wrogiego stosunku do nawet dość relatywnego bogactwa. Chyba najważniejsze jest to, że nikt nie oczekuje od sprawujących władzę podatkową czegoś więcej niż tego, co faktycznie robią (a dokładnie nic nie robią lub robią „nic”), bo z takim nierządnym państwem można dobrze żyć. Powstała więc swoista symbioza pozornej władzy z bierną dezaprobatą rządzonych. Ale to już zupełnie inny problem. Musi nastąpić coś, co można nazwać otrzeźwieniem całości klasy politycznej, bo tylko politycy mogą i muszą stanąć w obronie interesu publicznego. Tu chyba znów skompromituję się dziecinną naiwnością, lecz z uporem od lat twierdzę, że największym naszym grzechem jest cyniczne tolerowanie nieobecności dobrze pojętej polityki w rządzeniu podatkami. Jej miejsce szybko zajęli ludzie, których wpływy doprowadziły m. in. do obecnego kryzysu finansów publicznych. A jego główną przyczyną są przecież spadające dochody budżetowe pochodzące z podatków. W dobrej bajce opowiadanej dzieciom widzimy polityków, którzy zawzięcie spierają się o kształt podatków, bezlitośnie krytykując pomysły przeciwników politycznych, ale nie tracąc z pola widzenia dobra publicznego. Tylko czy gdzieś są tacy politycy?