WYSIEDLENI - fragment
Transkrypt
WYSIEDLENI - fragment
WYSIEDLENI - fragment Rozdział 1 Przez wąskie, drewniane, dwuskrzydłowe okno wpadły pierwsze promienie słońca. Chociaż od góry do dołu szyby pokrywała cienka warstwa lodu, to nie mogła ona stanąć im na przeszkodzie. W niewielkim pomieszczeniu stopniowo rozproszyła się ciemność, a niepozorne przebłyski światła, niczym zza ciemnego woalu, wyłowiły stojącą po przeciwnej stronie okna starą, solidną szafę i stojący obok niej ołtarzyk. Jan Granosik poruszył się na drewnianym, masywnym łóżku. Słoma w sienniku, na którym leżał, zaszeleściła. Spod pierzyny wyciągnął prawe ramię. Ledwie to uczynił, poczuł panujący w pokoju chłód. Poprawił na sobie pościel i od razu schował rękę. W tej samej chwili obrócił pociągłą, pokrytą ciemnym, jednodniowym zarostem twarz na leżącą obok żonę. Spała głębokim snem. Przebiegł wzrokiem po jej ciemnych, rozpuszczonych włosach, które rozsypały się w nieładzie na poduszce. Dostrzegł pomiędzy nimi niewielkie pasemka siwizny. Skonstatował, że odkąd wybuchła wojna, Apolonii przybywało coraz więcej siwych włosów. Miesiąc przed wybuchem wojny jego żona, skończyła dokładnie czterdzieści pięć lat. W tamtym okresie jej włosy lśniły czernią, a on nie dostrzegł w nich nawet jednej siwej nitki. Po krótkiej chwili mężczyzna przeniósł wzrok na powieki leżącej. Odnotował, że kilka razy gwałtownie poruszyły się pod nimi gałki oczne. Najwyraźniej Apolonia miała jakiś niespokojny sen. Może śniły jej się naloty niemieckich meserszmitów, a może strzały armatnie z bitwy nad Bzurą? Niewykluczone. On sam w ostatnich dwóch latach często miewał takie sny i zawsze budził się po nich zlany potem. Podciągnął się na łokciach i oparł plecami o poduszkę. Gdy wciągnął głębiej powietrze do płuc, poczuł, że zatyka go w klatce piersiowej. Zasłonił ręką usta, chcąc powstrzymać napad gwałtownego kaszlu. Na niewiele się to zdało. Najpierw jego tułowiem wstrząsnęło kilka regularnych spazmów, a po chwili z ust wydobył się stłumiony charkot. Po nim nastąpił drugi, a później jeszcze jeden. Tak działo się od dłuższego czasu. On sam jakoś specjalnie się tym nie przejmował, zrzucając winę na przedłużające się przeziębienie. W końcu była zima, a ponadto Niemcy, którzy rok temu przejęli prawie cały jego majątek, też go nie oszczędzali. Gdy odsunął rękę od ust, zauważył na niej drobne pasemko krwi. Przyjrzał mu się z niedowierzaniem. Zafrapowany, nawet nie zauważył, że Apolonia zdążyła już się obudzić, obróciła twarz w jego kierunku i z niepokojem go obserwuje. Po chwili uniosła się do góry i spojrzała na jego dłoń. Widok musiał ją przerazić, bo utkwiła w źrenicach opartego o poduszkę mężczyzny zaniepokojone spojrzenie. - Janek, powinieneś pójść do lekarza – odezwała się wylęknionym głosem. - Nic mi nie będzie. - Tak mówisz od kilku miesięcy – zaoponowała – Zamiast lepiej, jest tylko gorzej. - Gadanie... - Tak?! A skąd wzięła się ta krew? Złapała przegub jego dłoni, którą próbował odsunąć i obróciła w kierunku wpadającego do pokoju światła. - Może mi to wytłumaczysz? Mężczyzna przygryzł dolną wargę, jakby nad czymś głęboko się zastanawiał. - Poczekajmy jeszcze trochę. Może mi przejdzie... - Janek, to nie są żarty. Westchnął głęboko. Zanim zaczerpnięte, zimne powietrze dotarło w całości do płuc, znów zakasłał. - Janek, musisz jechać do lekarza – głos Apolonii był nieustępliwy. Mężczyzna pokręcił głową. Po chwili przymknął powieki i odchylił głowę na poduszkę, sprawiając wrażenie, jakby nad czymś głęboko się zastanawiał. Po kilku długich sekundach uniósł do góry powieki. - Nawet nie będę miał mu czym zapłacić. - Złapię kurczaka. Dasz mu go. Jan, nie do końca przekonany o słuszności podjętej przez Apolonię decyzji, jeszcze raz nabrał głębiej powietrza, lecz tym razem o wiele ostrożniej, aby nie wyzwolić kolejnego napadu kaszlu. Po chwili otworzył usta, jakby chciał coś sensownego powiedzieć, ale ostatecznie zrezygnował. Wiedział, że żona miała rację, a on tyko niepotrzebnie siebie okłamywał. - Dobrze – zgodził się – Pojadę do Łęczycy do tego lekarza. Apolonia usiadła na łóżku. Jej długie włosy opadły na osłonięte bladoróżową nocną koszulę ramiona. - Idź obudzić dzieci – zadecydowała – Ja przygotuję śniadanie. Po śniadaniu Andrzej zaprzęgnie konia i pojedziecie do lekarza. Przytłoczony ciężarem spojrzenia żony, kiwnął ponuro głową. Apolonia wstała z łóżka. Wciągnęła na siebie leżące na krześle długą, brązową spódnicę i zapinany od przodu, gruby wełniany sweter. Usiadła przy niskiej, drewnianej komodzie, nad którą zwisało lustro, uczesała włosy i zaplotła z tyłu głowy. - Napalę w kuchni – powiedziała i ruszyła w stronę wyjścia z pokoju. Mężczyzna odprowadził ją wzrokiem. Tak. Apolonia miała rację. Już dawno temu powinien jechać do lekarza, ale zawsze odkładał to na później. Zresztą, od początku wojny wokół niego działo się zbyt wiele tragedii, tak, że jego własny problem wydawał mu się mało istotny. Gdy głębiej zastanowił się nad własnym położeniem, doszedł do wniosku, że odkąd Niemcy zajęli jego gospodarstwo, zostawiając jego rodzinie kawałek ziemi z leżącymi na nim starymi zabudowaniami, z miesiąca na miesiąc wiodło mu się coraz gorzej, a jego obecny stan zdrowia był tylko dopełnieniem całej tej dramatycznej sytuacji. Jeszcze na początku buntował się, chciał walczyć o swoje prawa, ale po dwóch latach okupacji jego zapał ostygł. Hitlerowcy dyktowali swoje prawa, a on i jego rodzina musieli im się podporządkować. Jeszcze na początku wojny, w czasie walk nad Bzurą, wierzył, że wojska polskie zdołają odeprzeć atak agresora i odrzucą jego dywizje za zachodnią granicę, ale szybko okazało się, że były to tylko płonne nadzieje. Zresztą nie tylko jego. Hitlerowcy okazali się zbyt silni, Anglicy i Francuzi – mimo wcześniej składanych deklaracji - nie pomogli, a jakby tego było mało, Polskę od wschodu zaatakowali Rosjanie. Mężczyzna z miną męczennika zwlókł się z łóżka. Gdy w niedużym pomieszczeniu, którego największą część zajmowały kuchnia z murowanym okapem, masywny kredens i stół z kilkoma krzesłami zrobiło się nieco cieplej, Apolonia, z przewiązanym w pasie czarnym fartuchem, ustawiła na stołku koszyk z ziemniakami i wzięła się za obieranie. Pokrojone w kostkę wrzucała do garnka z wodą. Gdy skończyła, ustawiła garnek na kuchni i wyciągnęła z kredensu patelnię. Na śniadanie, jak zwykle, miała być kartoflanka, z pływającymi po wierzchu skwarkami słoniny i cebuli. Dawniej bywało o wiele lepiej, ale teraz... Do kuchni wszedł Jan, stukając obcasami czarnych, wysokich butów z cholewami. Ubrany był w ciemne, wyjściowe spodnie, białą koszulę i podszytą barankiem kamizelę. Wydobył z kredensu niedużą, metalową miseczkę. Ze stojącego przy wejściu wiadra napełnił wodą, ustawił na stole i usiadł na drewnianym krześle. Z wysuwanej szuflady wydobył rozkładane pudełko z lusterkiem, pędzel do golenia, brzytwę i mydło. Kołnierzyk koszuli zawinął do środka i osłonił niewielką ściereczką. Naniósł pędzlem mydło na twarz i sięgnął po brzytwę. Gdy był w połowie golenia, do pomieszczenia weszła siedemnastoletnia, wysoka, o długich czarnych włosach Aniela. Miała na sobie szarą spódnicę i zapinany pod szyję, wełniany, brązowy sweter. Jej ładną, pociągłą twarz rozjaśniał uśmiech. Ledwie przekroczyła próg, przeszła do matki, aby pomóc jej przy śniadaniu. Chwilę później do środka wszedł trzynastoletni, o kędzierzawych, czarnych włosach Andrzej. Był jeszcze zaspany. Miał na sobie drelichowe, przewiązane skórzanym paskiem spodnie, a rozpięta od przodu kamizela, zasłaniała flanelową, niedbale zapiętą koszulę. Tuż po nim pojawiła się dziesięcioletnia Anna. Podobnie jak Aniela, była w długiej spódnicy i brązowym, wełnianym, rozpinanym od przodu swetrze. Ciemne, związane w kucyk włosy opadały jej między łopatki. - Siadajcie do stołu – zakomenderowała Apolonia – Zaraz będzie śniadanie. Jan posprzątał po goleniu. Przeszedł do kredensu i wydobył z niego duży, wypieczony przez Apolonię bochen chleba. Długim nożem zrobił na nim znak krzyża i wziął się za krojenie. Przed siedzącymi za stołem, Aniela ustawiła parujące, napełnione kartoflanką talerze. Apolonia odwiązała fartuch. Powiesiła na wieszaku przy kuchni i usiadła obok najmłodszego dziecka. Gdy Jan ustawił talerz z chlebem na stole i przeżegnał się, wszyscy wzięli się za jedzenie. - Andrzej, jak skończysz jeść, zaprzęgniesz konia – Apolonia spojrzała w kierunku syna. – Pojedziesz z tatą do Łęczycy. - Po co? – zainteresował się chłopak. - Do lekarza. Tata jest chory. Spojrzenia trójki dzieci momentalnie przeniosły się na Jana. - Tato, co ci się stało? – spytała zaniepokojonym głosem Aniela. Mężczyzna przełknął kęs chleba i spojrzał na córkę. Nigdy nie lubił zwierzać się ze swoich słabości, a zwłaszcza teraz, gdy okupanci nadszarpnęli jego poczucie godności, odwagi i męskości. - Nic takiego – odparł – Po prostu tylko kaszlę. - No tak, ale... - Tatę musi zbadać lekarz – przerwała córce Apolonia – Kaszle stanowczo zbyt długo, a dzisiaj nad ranem, co się dotychczas nie zdarzało, jego kaszel wybił mnie ze snu. Nie powiedziała o pasemkach krwi, aby nie wywoływać w dzieciach paniki. Andrzej pierwszy skończył jedzenie. Odłożył łyżkę na talerz i przeniósł rozmarzone spojrzenie niebieskich oczu na siedzącą po przeciwnej stronie stołu młodszą siostrę, która z pajdą chleba w ręce, nie spiesząc się, nabierała łyżką kartoflankę. Najwyraźniej nie smakowały jej skwarki ze słoniny, a także smażona cebula, bo umiejętnie odgarniała je na brzeg talerza. - Dolać ci zupy? – spytała Apolonia, odgadując myśli syna – Zostało jeszcze trochę. Chłopak ochoczo skinął głową. - A ty Janek też chcesz dolewkę? – Apolonia przeniosła wzrok na męża. - Nie, nie mam dzisiaj apetytu. Rozdział 2 Sześćdziesięcioletni, o siwych, przerzedzonych włosach Kazimierz Olejnik, podszedł do ustawionej pod ścianą gabinetu płaskiej leżanki. Przysunął drewniane krzesło i usiadł. Poprawił na kolanach zawiązany od tyłu biały fartuch, który niebezpiecznie napiął się na zgięciach i założył na uszy stetoskop. Jego końcówkę przyłożył do klatki piersiowej obnażonego do pasa Jana Granosika. - Proszę głęboko oddychać – odezwał się niskim głosem Jan wciągnął kilka razy głęboko powietrze i wypuścił. Przy każdym wdechu jego mizerna klatka piersiowa z trudem unosiła się do góry. Lekarz z malującym się na bladej twarzy skupieniem, umiejętnie przesuwał stetoskop. Gdy dotarł do końca badania, zrobił zafrasowaną minę. Zdjął z uszu słuchawki, wstał z krzesła i przeszedł do stojącego po przeciwnej stronie pokoju biurka. - Proszę się ubrać – powiedział i usiadł na szerokim krześle z rzeźbionym oparciem. Granosik wciągnął na siebie koszulę i kamizelę, a następnie rozcapierzonymi palcami ręki zaczesał włosy na tył głowy, odsłaniając wysokie czoło. - Czy bardzo pan schudł w ostatnim czasie?- Olejnik zatrzymał dociekliwy wzrok na pacjencie. - Przed wojną ważyłem prawie dziewięćdziesiąt kilo. A teraz ważę około siedemdziesięciu. Lekarz pokiwał kilka razy głową, jakby sobie coś w niej układał. - Tak, wojna wszystkim daje nam się we znaki – powiedział – Mnie jeszcze jakoś się udaje, ale mojego brata, też lekarza, który mieszkał we Lwowie, pojmali Rosjanie i wywieźli do Kozielska. Od tego czasu nie mam od niego żadnej wiadomości. Granosik westchnął i przytaknął smętnie głową. Z jego ust, gdy wypuszczał powietrze, wydobył się krótkotrwały kaszel. - To już prawie trzy i pół roku okupacji – powiedział smętnym głosem, jakby to stwierdzenie zaległo mu ciężką ołowianą kulą na dnie żołądka – Wielu ludzi przepadło bez wieści. Mój brat Mikołaj, dwa miesiące temu został schwytany w Warszawie i wywieziony do Buchenwaldu. Mojego najstarszego syna Olka, w Grodnie, na początku wojny pojmali Rosjanie. - To przykre – lekarz przybrał ponury wyraz twarzy – Niemcy i Rosjanie, czego nie da się ukryć, prześcigają się w metodach eliminacji naszego narodu. - Tak – zgodził się z nim Jan - Ci, którym udało się przeżyć i pozostali w swoich domach, z trudem znoszą ponurą rzeczywistość. Niektórzy do dzisiaj nie potrafią się w tym wszystkim odnaleźć. Podobnie jest ze mną... Znów krótko zakasłał, by po chwili podjąć dalej. - Odkąd Niemcy zabrali mi ziemię, ja, moja żona i dzieci traktowani jesteśmy jak niewolnicy i chociaż w dalszym ciągu mieszkamy we własnym domu, mam wrażenie, że nie jest on naszą własnością. Olejnik ściągnął usta, przygryzł dolną wargę i opuścił głowę. Po krótkiej chwili namysłu uniósł ją do góry i przeniósł wzrok na pacjenta. - Czy poza panem, ktoś jeszcze kaszle w domu? - Z trójki młodszych dzieci nikt nie kaszle. Natomiast nie wiem jak jest w przypadku Olka, o którym wspominałem wcześniej. Mój najstarszy syn, w czasie działań wojennych znalazł się w Grodnie, w batalionie piechoty. Gdy siedemnastego września Rosjanie zaatakowali Polskę od wschodu, walczył o utrzymanie miasta. - I Rosjanie, o czym pan już wspominał, wzięli go do niewoli. – dokończył Olejnik. Po chwili namysłu, lekarz ciężko westchnął. - Z tego co słyszałem, większość polskich żołnierzy, którzy poddali się w Grodnie, została brutalnie zamordowana przez Armię Czerwoną. - To prawda. Niektórych przed śmiercią wiązano drutem i ciągnięto po bruku za czołgami – dodał Granosik. Olejnik pokręcił z niedowierzaniem głową, a do twarzy nabiegła mu krew. - Aż włos na głowie staje, gdy się o tym słucha – powiedział – Rosjanie to jeszcze większe bestie niż Niemcy. - Mój syn, zanim miasto skapitulowało, przebrał się w cywilne ubrania i zmieszał się z miejscową ludnością – Jan wbił wzrok w czubki swoich butów – Z listu, jaki po wielu miesiącach od niego otrzymałem, dowiedziałem się, że podobnie jak większość ocalałych rodaków z Grodna, został wywieziony w głąb Rosji, do obozu przymusowej pracy w Kazachstanie. - I zapewne, tak jak wielu Polaków, stał się niewolnikiem Sowietów – dorzucił lekarz. - Tak. Znalazł się w takim miejscu, gdzie każdy kolejny dzień życia był jedną wielką walką o przetrwanie. Gdyby nie napaść Niemców na Rosję, a później interwencja generała Sikorskiego u Stalina, który upomniał się o wysiedlonych na daleki wschód Polaków, nie wiem, jakby się dla niego to wszystko zakończyło. - A zatem domyślam się, że pana syn wybrnął jakoś z opresji. - Tak – przytaknął Jan – Z trudem przedostał się do miejscowości Buzułuk i zaciągnął do armii Andersa. Napisał nam o tym w ostatnim liście. Mam nadzieję, że jakimś szczęśliwym zbiegiem okoliczności uda mu się w końcu dotrzeć do Polski. - Ja również mam cichą nadzieję, że mojemu bratu uda się wydostać z obozu sowieckiego w Kozielsku – stwierdził ze zmartwionym obliczem lekarz. Po krótkiej chwili kłopotliwego milczenia, zatrzymał uważne spojrzenie na Granosiku. - Domyśla się pan, dlaczego spytałem, czy ktoś w pana rodzinie kaszle ? - Nie... - Powiem prosto: zarówno wywiad, dotychczasowy przebieg pańskiej choroby, jak i objawy osłuchowe wskazują, że mamy do czynienia z gruźlicą. Ostatnie stwierdzenie zabrzmiało jak wyrocznia, bo Granosik, jak na zwolnionym filmie, skinął kilka razy głową. - Tego najbardziej się obawiałem... Lekarz odsunął krzesło i uniósł się do góry. Przeszedł do wysokiej, stojącej obok biurka, brązowej szafki. Uchylił drzwiczki i wydobył z niej niewielkie pudełeczko. - Dam panu lek, który produkowany jest w Budapeszcie – powiedział. Podszedł do Jana i wręczył mu opakowanie. W tej samej chwili wrócił za biurko i usiadł. Sięgnął po pióro i na ułożonej przed sobą kartce zaczął coś pisać. Gdy skończył, wstał i podał Janowi. - Proszę ten lek używać zgodnie z moim zaleceniem. Granosik złożył starannie kartkę i wsunął do bocznej kieszeni spodni. - Na dzisiaj to wszystko – stwierdził Olejnik – Za tydzień proszę zgłosić się do mnie na kontrolę. Siedzący, jakby coś uwierało go od środka, poprawił się na leżance. - Panie doktorze – podjął z trudem – Nie stać mnie na zapłacenie za badanie i lek, ale tuż obok pana domu, na wozie, siedzi mój syn. W klatce trzyma kurczaka. Proszę go przyjąć jako honorarium. Lekarz uśmiechnął się. - W tej chwili to pan powinien lepiej się odżywiać – stwierdził – Proszę zatrzymać tego kurczaka. - Ale... - Nie ma żadnego ale. Musi pan zadbać o swoje zdrowie. - Ale... - Już powiedziałem. Domyślam się, że gryzą pana skrupuły, dlatego ujmę to inaczej: gdy odzyska pan zdrowie, porozmawiamy o jakiejś formie zadośćuczynienia. Jan, jakby nie do końca przekonany w słuszność stwierdzenia lekarza, pokręcił na wąskiej szyi głową. Od małego dziecka wpajano mu twarde i niepodważalne zasady, którymi zawsze starał się kierować, dlatego niezrozumiałą wydała mu się jego decyzja. - Czasy mamy trudne – Olejnik przeciął skrupuły pacjenta – Musimy sobie jakoś pomagać. A teraz, żeby nie przedłużać, proszę jak najwięcej odpoczywać i - jak już powiedziałem wcześniej, w miarę dobrze się odżywiać. *** Granosik zamknął za sobą metalową furtę, która prowadziła do jednopiętrowej kamienicy i wyszedł na zasypany śniegiem chodnik. Podmuch zimnego wiatru zmusił go do postawienia kołnierza, u podbitej baranicą kurty. Z osłoniętymi policzkami skierował kroki do stojącego na brukowanej ulicy wozu. Siedział na nim, zakuty w szary płaszcz i z nasuniętą na oczy czapką Andrzej. Nogi miał przykryte pledem. Mężczyzna wdrapał się na wóz i usiadł obok syna. Chłopiec zatrzymał na ojcu uważne spojrzenie. - I jak tato? – spytał. - Lekarz powiedział, że muszę się leczyć – odparł. – Ale jedźmy. - A co z kurczakiem? - Darował mu wolność – zażartował mężczyzna. - Jak to?! – zdziwił się chłopak. - Powiem ci wszystko po drodze. Jedźmy. Andrzej ujął lejce i popędził konia. Metalowe obręcze kół podskoczyły na oblodzonym bruku, wydając z siebie charakterystyczny dźwięk, który echem odbił się o fasady najbliższych kamienic Po kilku minutach furmanka minęła ostatnie, niskie, drewniane zabudowania miasta i wjechała na bity trakt, z rosnącymi na poboczach wysokimi topolami. Ciągnąca się za nimi szeroka przestrzeń pól, pokryta była śniegiem. W oddali kontrastowały z nim ciemne dachy zabudowań wioski. Na najwyższym wzniesieniu drogi, niczym ciemna plama, niespodziewanie pojawił się motocykl. Jechał w stronę miasta i siedzieli na nim dwaj niemieccy żołnierze. - Tato spójrz! – Andrzej wskazał ręką na zbliżający się pojazd. Janowi stężało oblicze. - Niemcy – wymamrotał. W niedużej odległości od furmanki, motocykl zwolnił, a gdy znalazł się kilka metrów przed koniem, zatrzymał. Dwaj żołnierze, ubrani w zimowe płaszcze i lśniące kaski ze swastykami na bokach, zsiedli. Przez ramiona przewieszoną mieli broń. Ten, który siedział z tyłu, od razu postąpił do przodu i wyciągnął ramię. - Stać! – zawołał. Andrzej ściągnął lejce i zatrzymał konia. - Skąd jedziecie? - Z Łęczycy – odparł Jan. Grubszy i niższy, który kierował motocyklem, przeszedł na tył furmanki. Odrzucił słomianą matę, która zasłaniała drewnianą klatkę i zajrzał do środka. Jego wzrok wyłowił kurczaka. - Skąd macie tego kurczaka? – Niemiec przeniósł zdumione spojrzenie na Jana. - To mój kurczak. Obaj żołnierze, jak na komendę, wybuchli głośnym, gardłowym śmiechem. Po chwili wyższy ściągnął usta i wbił zimne spojrzenie w Jana. - Handel żywym towarem jest zakazany! – ryknął – Wysiadać z wozu! - Ten kurczak nie był na sprzedaż – zaoponował Granosik. - Zamknąć się i wysiadać! – Niemiec złapał mocniej pas karabinu. Jan i Andrzej zwlekli się z wozu i stanęli przed żołnierzem. - Co tam jeszcze chowacie przed nami? - Nic. Niższy Niemiec przeszedł na przód wozu i zrewidował Jana. W pewnej chwili jego dłoń natknęła się na pudełko z lekami. Wyciągnął je z kieszeni kurty. - Co to jest!? – spytał - Lek. - Co takiego!? – grubas jakby nie dosłyszał, potoczył wzrokiem po twarzy Jana. - Lek – powtórzył zapytany. - Dla kogo? - Dla mnie. Niemiec wyszczerzył nierówne, zniszczone nikotyną zęby i otworzył pudełko. Wyciągnął z niego szklaną, ciemną buteleczkę i zdjął korek. Zerknął do środka, a następnie z namaszczeniem przechylił. Gdy tabletki jedna po drugiej wypadły na oblodzoną drogę, hitlerowiec, jakby znalazł sobie nową formę rozrywki, zaczął przydeptywać je butem. - Co pan robi! Mój tata jest poważnie chory! Andrzej nie kryjąc przerażenia w oczach, rzucił się w kierunku nogi Niemca. Zanim jej sięgnął, oberwał otwartą dłonią w twarz. Upadł na śnieg. Drugi z żołnierzy, jakby tylko na to czekał, doskoczył do chłopaka. Ściągnął z ramienia karabin i wycelował. Jan momentalnie zrobił krok do przodu. Z wykrzywioną trwogą twarzą i gwałtownie bijącym sercem, stanął pomiędzy synem i żołnierzem. - Zostawcie go. To tylko dziecko – wychrypiał, zatrzymując błagalny wzrok na twarzy Niemca. Żandarm nie kryjąc wrogości, wykrzywił usta, jakby czubek języka posypano mu pieprzem, a następnie po kilku długich sekundach opuścił lufę karabinu. - Na wóz i wynocha stąd! – zawarczał. – I lepiej pilnuj swojego syna! Następnym razem nie będę miał dla niego litości! Jan skinął ponuro głową, z trudem hamując napad kaszlu. W tej samej chwili Andrzej wygrzebał się z zaspy, otrzepał z siebie śnieg i ruszył w stronę wozu. Zanim Granosik dołączył do syna, grubas przeszedł na tył furmanki i otworzył klatkę. Wydobył z niej kurczaka i schował za rozpiętą połę płaszcza.