„pustka na kształt Boga”, aby nim określić ziejącą

Transkrypt

„pustka na kształt Boga”, aby nim określić ziejącą
W S T Ę P
Siedemnastowieczny francuski filozof Blaise Pascal wymyślił
termin „pustka na kształt Boga”, aby nim określić ziejącą przepaść,
dziurę, która jest w każdym z nas. To naprawdę mi się podoba. Kojarzy mi się ze słodkimi oponkami i zmusza do zastanowienia nad
własnym życiem. Przez lata starałem się zapełnić swoją prywatną
pustkę rozmaitymi rzeczami: jedzeniem, seksem, torbami, sukcesem, większą ilością jedzenia, podróżami, narkotykami, książkami,
znów jedzeniem, notesami w skórze, czerwonym winem, kubańskimi cygarami, jeszcze większą ilością jedzenia (teraz już żarcia),
pretensjonalnymi filmami z zagranicy, a raz – czego długo żałowałem
– mieszaniną guinnessa i jacka danielsa wchłanianą przez plastikową
rurkę. Nic nie skutkowało. Może zatem spróbuję wypełnić ziejącą
we mnie pustkę na kształt Boga… Bogiem?
Niedawno trafiłem na ciekawą myśl hinduistycznego mistyka,
nazwiskiem Ramana Maharszi. Dotyczy ona brzemienia, które niesie
każdy z nas. Guru pyta: „Czy siedząc w pociągu, trzymasz bagaż na
głowie? Nie ulżysz w ten sposób brzemieniu, które niesie pociąg,
a tylko niepotrzebnie się zmęczysz”. Równie bezowocnie trudzimy się, myśląc, że my i tylko my dźwigamy brzemię zwane życiem.
Maharszi radzi, by odłożyć ten tobół. Nic złego się nie stanie, a nam
będzie lżej.
Ten fragment ma dla mnie nieodparty urok. (Oczywiście podkreśliłem go sobie). Chciałbym, chyba bardziej niż czegokolwiek
wcześniej, mimo wszystkich moich niedociągnięć znaleźć sposób,
by go wcielić w życie. Tylko od czego mam zacząć?
BDPM (Biały Dezorientacjonista Płci Męskiej), młody duchem, otwarty, ciekawy Boga, pozna wszechwiedzące bóstwo
w celach rozrywkowych i nie tylko. Ja: zabawny, ujmująco znerwicowany; kocham książki i torby; lubię się przyglądać; liczę na
coś więcej. Partner: wszechpotężny, ale troskliwy i kochający,
z poczuciem humoru; dba o zdrowie; lubi dzieci; chętnie rozmawia. Zwolennicy palenia i karania niemile widziani. Czy to
do ciebie się modlę? Rozważę tylko poważne propozycje.
16
Niewygodne pytanie
Przyglądam się temu, co właśnie napisałem. Jest nieźle. Ogłoszenie zgrabnie wyjaśnia, o co mi chodzi, a taka forma wydaje się zaskakująco odpowiednia. Bóg to przecież partner na całe życie. Zarówno
boskie, jak i ziemskie zaloty wymagają wiele odwagi, odporności na
rozczarowania oraz niezłomnej wiary we własne szczęście. Trzeba
bowiem brać pod uwagę duchowe pokrewieństwo. Nie wszystkie
bóstwa wydadzą się nam równie atrakcyjne, tak jak nie spodoba nam
się każdy potencjalny chłopak czy dziewczyna. Podejrzewam więc,
że odkrycie odpowiedniego dla siebie Boga jest dokładnie tak samo
kłopotliwe, jak znalezienie partnera na stałe. Zamierzam radzić sobie
wszystkimi możliwymi środkami. Nie wiem jednak, gdzie miałbym
umieścić swoje ogłoszenie, i martwię się, czy przypadkiem nie skusi
ono jakiegoś skrywającego mroczne sekrety niezrównoważonego
bóstwa, które wcale nie będzie podobne do siebie ze zdjęcia zamieszczonego na profilu społecznościowym. Ostrożności nigdy za wiele.
Tu przyda mi się sztuka flirtu, który pozwala w bezpieczny sposób zabrać potencjalny związek na „jazdę próbną”. Flirtujący daje
obiektowi flirtu sygnał i czeka na reakcję. Jeżeli takowa nie następuje,
obie strony rozchodzą się bez żalu. Jeśli obiekt flirtu również wysyła
sygnały, romans rozwija się dalej i może wyewoluować w coś więcej
(albo i nie). Podobnie jak gotowanie, flirt zawiera element nieskonsumowanej przyjemności.
Jako Amerykanin muszę przyznać, że nasze flirty z istotami wyższymi stały się ostatnio bardzo śmiałe, czasami wręcz ekspresowe.
Jesteśmy narodem religijnie rozwiązłym. Według niedawno przeprowadzonych badań niemal jeden na trzech Amerykanów zmieni
przynależność religijną przynajmniej raz w życiu. Nie jest to szczególnie dziwne: nasz naród kocha mieć wybór. Skoro możemy wybrać
przywódców, taryfę w telefonii komórkowej i pastę do zębów, czemu
nie mielibyśmy wybrać sobie Boga?
Niestety, dokonywanie wyborów nie jest moją mocną stroną. Nie
umiem wybierać. Zawsze mam wrażenie, że jest jedna i tylko jedna
właściwa decyzja, więc przez cały czas boję się podjąć niewłaściwą.
W rezultacie często się waham, sparaliżowany strachem, że wybiorę
17
ROZDZIAŁ 8
Bóg jest skomplikowany: kabała
Znużony kontaktami z obcymi, którzy go nie rozumieją, BDPM pragnie
wrócić do domu, chociaż nie jest
pewien, gdzie to jest. Czy jesteś Tym
Jedynym? Mile widziani smakosze.
Judaizm, nareszcie. Bałem się tej chwili. Wydaje mi się, że
prędzej czy później musiała nadejść, skoro jestem żydem, przynajmniej nominalnie. Świadomość nieuchronności nie zmniejsza
jednak mojego lęku. Albo i poczucia winy. Moje przewinienia widać jak na dłoni. Pożądałem myślą, flirtowałem z całym stadem
egzotycznych bóstw, zajmowałem się czarostwem… Czuję się jak
niewierny mąż, który po długiej i niewyjaśnionej nieobecności
z głupią miną puka do drzwi, wciąż pachnący słodkimi perfumami i tanią wódą. Czy HaSzem mnie wpuści? I, co ważniejsze, czy
w ogóle chcę wejść?
Prawda jest taka, że Go nie znam. Bo i skąd? Żydzi nie rozmawiają o Bogu. Zawsze wydawało mi się to dziwne, zważywszy na to, że
miłość do Wszechmogącego jest osią naszej wiary, a żydzi bez ogródek rozprawiają w zasadzie o wszystkim. Skąd to nagłe milczenie?
O mnie można by powiedzieć, że jestem żydem, który nienawidzi
sam siebie, ale nie jest to do końca trafne określenie. Żeby czegoś
nienawidzić, trzeba to wcześniej poznać, przynajmniej w jakimś
stopniu, a ja nie wiem o judaizmie wystarczająco dużo.
Nie mogę być jedyną osobą, która czuje się tak oddalona od
własnej wiary. Postanawiam poprosić mojego kumpla Michaela,
też „kulinarnego żyda”, aby podsumował judaizm jednym słowem.
Zastanawia się tylko przez moment, po czym odpowiada:
– Zasady. Judaizm polega na różnych zasadach.
285
rozdział
8
Kiwam głową. To smutne stwierdzenie, ale – o ile się orientuję
– prawdziwe. Jedz to, nie jedz tamtego. Rób to, nie rób tamtego. Zakładaj najpierw prawy but, ale sznurowadła wiąż najpierw od lewego
(serio). Zasady odnośnie do zasad odnośnie do zasad. Niekończąca
się litania nakazów i jeszcze więcej zakazów. Judaizm jest idealną
religią dla ludzi z nerwicą natręctw.
Na przestrzeni lat zdarzało mi się jednak widywać inne oblicze
judaizmu, religii odwołującej się i do serca, i do rozumu. Judaizmu,
który jest w stanie rozmawiać o Bogu; zachęcającego wyznawców
do rozmowy z Bogiem, i to bez żadnej nieśmiałości; pomagającego
doświadczyć boskiej mocy na własnej skórze. Ten judaizm nosi nazwę kabały i jest bodaj jedyną ścieżką duchową kojarzącą się jednocześnie z tajemnicami i celebrytkami. Kiedy pytam ludzi (żydów
i nie), co przychodzi im do głowy na dźwięk słowa „kabała”, zawsze
otrzymuję tę samą jednowyrazową odpowiedź: Madonna. I tyle.
Przecież kabała nie może kojarzyć się tylko z gwiazdą pop, która
uparcie nie chce się zestarzeć! Serce tej starożytnej tradycji, jej axis
mundi, musi leżeć gdzieś poza zielonymi wzgórzami i skąpanymi
w świetle neonów ulicami Hollywoodu.
Podczas lotu do Tel Awiwu towarzyszy mi całkiem wyraźny niepokój. Nie byłem w Ziemi Świętej od czasów, kiedy pracowałem jako
korespondent dla National Public Radio. Można by pomyśleć, że
kilka lat w ojczyźnie Żydów umocni we mnie żydowską tożsamość,
rozszerzy ją z kwestii kulinarnych na duchowe. To błędny wniosek.
Mieszkając w Izraelu, czułem się żydem w mniejszym stopniu niż,
dajmy na to, w Indiach. Konflikt polityczny przemieszany z moralnością plemienną zniechęcił mnie do zagłębiania się w judaizm.
Jako dziennikarz musiałem pozostać bezstronny, więc nie miałem
czasu w ogóle się w to bawić. Opuszczałem wzrok, zamknąłem serce
i robiłem swoje.
Tym razem znalazłem się tam z zupełnie inną misją. Czekam na
autobus na ultraortodoksyjnym przedmieściu Tel Awiwu zwanym
Bnei Brak. Wszystko wokół mnie jest czarne. Po prostu ściana czerni, tu i ówdzie urozmaicona skrawkiem bieli. Jedyną plamą koloru
286
Bóg jest skomplikowany: kabała
podstawowego w promieniu ośmiu kilometrów jest moja ciemnoniebieska koszula. W tym monochromatycznym świecie równie dobrze
mogłaby być jaskraworóżowa. Stoję pod wiatą, czując na sobie pełne
dezaprobaty spojrzenia przechodniów. Wreszcie nadjeżdża autobus,
też pełen pobożnych ludzi – kobiet z głowami pozawijanymi w bezbarwne chusty i mężczyzn poubieranych w futrzane czapy (mimo
upału). Pośrodku stoję ja, w cienkiej niebieskiej koszuli, z gołą głową.
Czuję się jednocześnie niewidzialny i przesadnie widoczny. Jak gaijin
(dosłownie: człowiek z zewnątrz) w Japonii. Albo dalit, nietykalny,
w Indiach. Nagle potrąca mnie kobieta.
– Sleecha. – Mówi „przepraszam”, jakby wdepnęła w coś
nieprzyjemnego.
Autobus krąży wokół centrum Bnei Brak. Przez okno widzę
sklepy z identycznymi czarnymi garniturami i sukienkami. Przejeżdżamy koło przedszkola, samotnej wysepki zieleni w morzu posępnych barw. Dostrzegam sklep o nazwie „Dyskrecja” i dochodzę
do wniosku, że to słowo trafnie podsumowuje całą dzielnicę. Nic
nie jest tu na widoku. Nie mam pojęcia, co się dzieje pod tą całą
czernią i futrami, nie mogę nic wywnioskować. Nic nie wiem o życiu
osobistym miejscowych. Widzę tylko ich powierzchowność, która
wydaje mi się szalenie ciemna i ponura. Oczywiście pozory mogą
mylić. Jak nauczyłem się w Katmandu, czasem to, co widzisz, nie jest.
Sięgam do kieszeni, żeby dotknąć mojej jarmułki, czyli noszonej
przez żydów mycki. Dobra, nadal tam jest. Czuję ulgę i przypływ pewności siebie, jaką zapewne musi odczuwać tajniak stwierdzający, że
nadal ma przy sobie broń. Nie wszystkie jarmułki mi się podobają, ale
ta tak. Podobają mi się jej ciężar i fakt, że nie jest czarna. (Jest szara,
a szary to też kolor, i to bardzo ładny. Jak stwierdził Chesterton: szarość
przypomina nam o „nieokreślonej nadziei, którą niosą wątpliwości”).
Podarował mi ją teść Avi z radą, żebym wkładał ją, idąc do kogoś w odwiedziny oraz oczywiście do synagogi. Coś w jego głosie powiedziało
mi jednak, że uważał to nie tylko za właściwe zachowanie, lecz także
za szczególny środek ostrożności. Jakby ta mała jarmułka była jakimś
talizmanem, który może ochronić mnie przed wrogością.
287
rozdział
8
Autobus jedzie na północ, a przedmieścia Tel Awiwu z wolna
ustępują polom uprawnym. Wyciągam z torby kilka książek i czytam
o celu mojej podróży. Leżący wysoko na wzgórzach nad Jeziorem
Galilejskim Safed należy do tych miasteczek, które są czymś więcej,
niż się wydają. Przez stulecia oscylował między sacrum a profanum.
W różnych okresach historii był górskim kurortem dla mieszkańców
Tel Awiwu, mekką hazardzistów i prostytutek, kolonią artystów,
zapyziałą arabską wioską, polem bitwy. Jego złotym wiekiem było
szesnaste stulecie, kiedy stał się ośrodkiem kabalistycznej filozofii
i badań.
Kiedy w 1492 roku żydzi zostali wygnani z Hiszpanii, część z nich
przeniosła się do Afryki Północnej, inni udali się do Włoch, a jeszcze
inni do Safedu. Wśród tych ostatnich byli uczeni i mistycy, studiujący
kabałę w Hiszpanii i Francji. Osiedliwszy się w Safedzie, nie porzucili
swojej pasji, wkrótce więc powstało tu kilka szkół kabalistycznych.
Tutejsza wiara nie przypominała zaskorupiałego judaizmu, w którym
się wychowałem – była żywa i skora do eksperymentów. Używając
słów Lawrence’a Fine’a, historyka, mieszkali tu „potężni poszukiwacze Boga” i „nieustraszeni zdobywcy Nieba”. Byli uchodźcami, tak
jak Rumi, i też charakteryzowali się brawurową kreatywnością. Mieli
nieskrępowaną naturę, właściwą jedynie żebrakom. Zajmowali się
rzeczami niezwykłymi i kontrowersyjnymi: pościli przez długi czas,
kładli się na grobach wielkich rabinów, rozmawiali ze zwierzętami
niczym święty Franciszek.
Safed z szesnastego wieku należał do tych nielicznych miejsc,
w których – jak w Paryżu z początków dwudziestego stulecia czy
piętnastowiecznej Florencji – okoliczności w przedziwny sposób
złożyły się na niezwykle twórcze środowisko. W tym przypadku wynikiem nie był rozwój sztuki czy nauki, a duchowości. „Safed – pisze
badacz i tłumacz Daniel Matt – wydaje się leżeć na skraju Nieba”.
Busik firmy Egged wreszcie wtacza się na dworzec główny w miasteczku, a ja czuję falę podniecenia. Przywiązuję się do miejsc i instynktownie czuję, że tu być może wreszcie odnajdę swojego Boga
lub jakiś jego sensowny odpowiednik. Wita mnie Eyal, przewod288
Bóg jest skomplikowany: kabała
niczący instytutu kabalistycznego, a zarazem mój przewodnik po
meandrach tej tajemniczej ścieżki. Ma posturę niedźwiedzia i natychmiast zamyka mnie w niedźwiedzim uścisku.
– Witaj w Safedzie – mówi z jakby wyuczonym entuzjazmem.
Jest ubrany w typową dla chasydów czerń. Podążam za nim przez
brukowane uliczki miasta, miniaturowej wersji jerozolimskiej starówki. Mijamy sklepy o nazwach w stylu „kabalistyczna biżuteria”
i kawiarnie złożone z najwyżej dwóch stolików, gdzie można dostać
nieprzyzwoicie świeże sałatki i soki. Po krótkim czasie docieramy
do jego biura na piętrze starej kamienicy. Jest pełne książek. Jeszcze
niedawno taki widok wywołałby we mnie wybuch dzikiego zachwytu, ale nie dziś. Czyżbym wreszcie uwolnił się od samego siebie?
Eyal jest żywiołowym mężczyzną w nieokreślonym wieku. Ma
starotestamentową brodę i oczy, które lubi wybałuszać. Przyjechał
tu osiemnaście lat temu. Przedtem pracował jako didżej, zupełnie
świecki mieszkaniec Tel Awiwu, izraelskiego Miasta Grzechu. Aż
pewnego dnia postanowił zacząć przestrzegać szabatu. Ot tak. Stamtąd prostą drogą trafił do świata ortodoksyjnego judaizmu.
Eyal jest wyraźnie zachwycony Safedem. Niejasno wspomina
o jego „mocy dokonywania zmian”. Twierdzi, że to miasto odciska
swoje piętno na wszystkich, którzy je odwiedzają.
– Kiedy mówię: „Witajcie w Safedzie”, otwierają się ich oczy
i dusze.
Osobiście nie czuję się odmieniony, ale może to jeszcze za
wcześnie.
Eyal sadza mnie przed odtwarzaczem video i puszcza film instruktażowy dla początkujących kabalistów. Narrator grzmiącym
głosem oznajmia: „Studiowanie kabały zwiększa i rozwija samoświadomość. Ludzie, którzy się nią zajmują, uczą się wykorzystywać
swą duchową moc do samorozwoju i realizacji powołania. Kabała
niesie radość i dodaje znaczenia każdemu aspektowi życia”. Brzmi
nieźle. Wchodzę w to.
Później sprawy się komplikują. Narrator z prędkością karabinu
maszynowego opowiada mi o dziesięciu sefirach, drzewie życia;
289
rozdział
8
o tym, jak przez stulecia elitarna koteria studiowała kabałę w sekrecie. Głęboki, apodyktyczny głos tłumaczy mi, że kabała wyjaśnia
fizykę kwantową, teorię strun i Wielki Wybuch. Rany! Nie kręciło mi
się tak w głowie od pobytu w Stambule. Wszystko to brzmi dobrze,
tylko jest… strasznie skomplikowane.
Znów siadam w biurze Eyala, a on opowiada, że w ciągu najbliższych kilku tygodni nie będę uczył się o k a b a l e, lecz uczył się
k a b a ł y. Zapewnia, że to istotna różnica, ale nie wyjaśnia dlaczego.
Wsiadamy do samochodu Eyala, poobijanego minivana z zepsutą
klamką, i ruszamy przez brukowane ulice Safedu. Jedziemy w dół,
ciągle w dół, w duchowo niewłaściwym kierunku, który – zdaję sobie
z tego sprawę – jest jednak koniecznym preludium do rozwoju, bo
jak powiedziała Karen Armstrong: „Nie ma wniebowstąpienia bez
wstąpienia w ciemności”.
Zjeżdżamy więc.
Odsuwam szybę. Safed słynie z czystego powietrza. Rzeczywiście wydaje się miękkie. Tak wyobrażałbym sobie bawełnę w stanie
gazowym.
Już po kilku sekundach – nie wiem, jak to się stało (może to
przez tutejsze powietrze) – zagłębiamy się w ciężką metafizyczną
dyskusję. Bóg nie jest bytem duchowym, twierdzi Eyal. Jest ponad
takimi bytami. Nie da się zdefiniować. Jest, jak mawiają kabaliści,
ein sof, bez ograniczeń. Jednak można go poczuć w każdej dziedzinie życia.
– Wszelka materia, molekuły, każdy atom są objęte boską opieką.
– Czyli Bóg jest mikromenedżerem? – pytam.
– Owszem – odpowiada Eyal, ignorując sarkazm. – Z tym że
masz zapewnioną możliwość wyboru. Tak jak nic nie jest w stanie
zmusić Boga, żeby zrobił to albo tamto. Ta sama zasada odnosi się
do nas: nic nas nie zmusza, żebyśmy postępowali dobrze.
– Czyli nasze życie nie jest z góry ustalone? Nie jesteśmy marionetkami przeznaczenia?
– Nie, nic nie jest z góry ustalone. Jest przewidziane. To znaczy,
że Bóg wie, co się stanie, ale to nas w żaden sposób do niczego nie
290
Bóg jest skomplikowany: kabała
zmusza. Możesz dać ciała. Co jest nieznane? Nieznana jest przyszłość, ale dla Niego nie istnieją takie ograniczenia.
Zdaniem Eyala Bóg jest jak ojciec, który uczy swoje dziecko.
Widzi, że zamierzamy popełnić jakąś głupotę, ale pozwala nam to
zrobić, ponieważ mamy wolną wolę, a przy okazji może czegoś się
nauczymy – oczywiście zakładając, że ta głupota nas nie zabije.
To ciekawe, choć – szczerze mówiąc – nie mam pewności, jak
głęboka jest wiara Eyala. Coś w jego kreskówkowych gestach i wybałuszonych oczach każe mi wątpić, czy rzeczywiście tak czuje, czy
tylko czyta z żydowskiego elementarza. Piszę to z pełną świadomością tego, że bardzo trudno jest oceniać wiarę innych ludzi.
Umawiam się z Eyalem nazajutrz o dziesiątej. Kiedy zaproponowałem spotkanie o dziewiątej, zaczął się bronić jak lew. Safed
nie jest miastem, które budzi się o świcie – to wyraźny wyjątek od
reguły, że kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Istnieje nawet zwyczaj
studiowania kabały o północy, kiedy umysł jest spokojny, a niebo
usiane gwiazdami.
Poświęcam popołudnie na obejrzenie miasta. Można je poznać,
naprawdę poznać, jedynie spacerując po nim samotnie. Nic innego
nie daje takiego efektu. Tym się więc zajmuję – przemierzam brukowane uliczki i alejki, wcinam falafele i szakszuki, zaglądam do księgarni i popijam café hafuch, czyli dosłownie „kawę do góry nogami”.
Znajduję lokal z wyjątkowo dobrą kawą, którego obsługa toleruje
mój łamany hebrajski. Siadam przy stoliku na zewnątrz i przyglądam
się przechodniom. Pod pewnymi względami ta okolica przypomina
ponury świat Bnei Brak – widzę tu takie same chusty i przytłumione
barwy. Są jednak różnice. Miejscowi uśmiechają się, patrzą sobie
prosto w oczy. Dostrzegam kobietę ubraną zgodnie ze zwyczajami
ortodoksyjnych żydówek: w suknię do kostek i zawój na głowie.
Dopiero kiedy skręca w boczną uliczkę, zauważam matę do jogi
przewieszoną przez jej ramię. Kilka dni później, spacerując po starej
części miasta, widzę chasydzkiego żyda w tradycyjnym czarnym
płaszczu i kapeluszu, jadącego na monocyklu, jakie widuje się na
pokazach w cyrku. Oczom nie wierzę. Nie widziałem jeszcze, żeby
291