Dukt 1 -------------- Mr AR Dorse -------------- Idę

Transkrypt

Dukt 1 -------------- Mr AR Dorse -------------- Idę
Dukt
Dukt
 Mr A.R. Dorse 
Idę kamienistą plażą, cienkie podeszwy sandałów źle znoszą poranny spacer. Mocne letnie słońce z
łatwością przebija się przez zamglone niebo, mimo wczesnej pory jest ciepło, nawet parno. Przystaję,
czuję jeszcze znużenie wczorajszą całodzienną podróżą. Może właśnie teraz objawia się z całą siłą
zmęczenie minionym rokiem – rokiem praktyk, końcowych egzaminów, dyplomu? Miesiąc wakacji w
samotnej chacie nad brzegiem morza to zdecydowanie dobry pomysł. „Wynajmują ją zwykle
Holendrzy, ale w tym roku stoi pusta. Wygód szczególnych nie ma, za to spokój i cisza. I cena
przystępna  dla młodego człowieka nie jest to chyba bez znaczenia. W odległości kilometra jest, co
prawda, duża letnia rezydencja, ale właściciel, Anglik, to człowiek dyskretny; chodzą zresztą słuchy, że
posiadłość sprzedana. W pobliskim miasteczku kupi pan wszystko, co potrzebne, by znośnie spędzić
parę tygodni na plaży”. Robi się gorąco i ani mi w głowie dalsze wędrowanie po kamieniach, gdy
dostrzegam w oddali niewysokie, pobłyskujące wesołą zielenią wzgórze. Rezydencja? Może jutro? W
solidnych butach? A może jutro nie? A może wcale nie? Podrzucam wysoko czapkę. I jeszcze raz, i
jeszcze. Głośno krzyczę i podrywam do lotu kilka przysypiających mew. Zawracam, brodzę dłuższą
chwilę przy brzegu, fale ledwo, ledwo, woda podpływa bezszelestnie, jest doskonale przezroczysta i
ma barwę seledynową. Dostrzegam na dnie kilka jeżowców i jeszcze niedużą meduzę, zanurzam
ostrożnie rękę, wtem czuję, że ktoś za mną stoi.
„Mówi pan po angielsku? To doskonale. Czyste wody to prawdziwy skarb tej zatoki. Adrian Robert
Dorse. Nazywam się Adrian Robert Dorse. Z domu na tamtej górze. Pomieszkuję tu od maja do
września. A pan? Jest pan tym nowym letnikiem? Wiem od ludzi z agencji, że tego lata będę miał
innego sąsiada. To dobrze, bo ten rok jest szczególny. Filip? Philippos, czyli ‘Przyjaciel koni’. Filip,
ojciec wielkiego Aleksandra. Bardzo mi miło. Czy rzeczywiście kocha pan konie? Nic nie szkodzi,
przyjacielu, ja też wolę grecką piechotę. Czy mogę pana kawałek odprowadzić?”. Nie jest aż tak
wymowny, jak mi się z początku zdawało, ale rozmawia chętnie, mówi swobodnie i odnoszę
wrażenie, że stara się pełnić, tu nad zatoką, rolę gospodarza. Chudy, wysoki, lekko przygarbiony, w
letnim lnianym garniturze i słomkowym kapeluszu, jest jednym z tych zabawnych, dystyngowanych
dżentelmenów ze starej dobrej Anglii, spędzających wakacje w przyjaznym klimacie w otoczeniu
przyjaciół albo  inna wersja  w towarzystwie dalekich, ubogich krewnych. Angielszczyzna pana
Dorse’a jest klarowna, akademicka, rozumiem go bez większych trudności. Czuję, że bardzo się stara i
doceniam to. Jestem w stosunku do niego grzeczny i uprzejmy, chociaż mówię raczej powściągliwie.
1
Dukt
„Cóż, ma pan przed sobą świeżo upieczonego absolwenta wydziału prawa. Nie, jeszcze nie
zadecydowałem, co będę robił dalej. Może jakaś aplikacja? Ale rozważam też wariant kariery
politycznej, staż w biurze poselskim byłby wcale na miejscu. Pociąga mnie jednak podróżowanie,
może na rok wyjadę do Stanów i powłóczę się trochę? Potem już praca, stabilizacja, małżeństwo,
dzieci, no wie pan, i koniec z marzeń o szerokim świecie… Dorse słucha  tak mi się wydaje 
uważnie, z sympatią, od czasu do czasu uśmiecha się łagodnie. Kładzie mi rękę na ramieniu i chwilę
idziemy w milczeniu. Lekko, prawie niezauważalnie utyka. Kamyki chrupią pod nogami. „Według
pewnego grecko-rzymskiego myśliciela, najniżej w hierarchii sytuują się sztuki wytwarzające
przedmioty zmysłowe, takie jak budownictwo czy stolarstwo, ponad nimi są te, które wspomagają
naturę, a więc na przykład uprawa roli, wyżej mamy sztuki naśladujące, takie jak malarstwo, jeszcze
wyżej te, które ulepszają działania, np. rządzenie, i wreszcie uwieńczeniem są sztuki, nauki u m y s ł o
w e, na przykład geometria. A zatem, mój miły Filipie  mogę się tak się zwracać?  będziesz tuż pod
szczytem, oczywiście wedle poglądu starego filozofa. Wcale nieźle. Inni mają się gorzej. A teraz
pozwól, rzeknę parę słów o sobie. Ponieważ chcę cię zaprosić do nas, do „Elliniko Spiti” na małe
spotkanie, co wymaga jednak krótkiego wprowadzenia”.
Czy słyszałem o rekonstruktywizmie? O ellinismos? Powtarza wyraźnie słowo, rozsądnie zakładając,
że nie znam pojęcia. Otóż  wyjaśnia  rekonstruktywizm jest próbą odtworzenia wiary w dawnych
bogów. Kładzie mi palec na ustach, gdy od razu chcę o coś zapytać. Ma na myśli bogów greckich.
Zeus, Atena, Apollo, na pewno znam grecką mitologię, na pewno czytałem Iliadę, może także
Odyseję? Są też rekonstrukcje egipskie, germańskie, celtyckie, nawet słowiańskie, ale one wszystkie
nie warte są uwagi (może poza tymi spod piramid). Z wiadomych powodów. Tak jak się ma prawda
do fikcji. Chciałby być dobrze zrozumiany, bo widzi rozbawienie w moich oczach. Nie chodzi o
prymitywny panteon popędliwych, kłótliwych, zawistnych bóstw, ludziom podobnych, wymyślonych
przez Hezjoda, Homera i innych. W dwóch słowach on to rozumie tak: Zeus jest OjcemStworzycielem, dobrem absolutnym, wiecznym i niezmiennym, oprócz niego są bogowie olimpijscy,
nieliczni, bezcieleśni, których emanacje czasem dostrzegamy, a dalej liczni pomniejsi bogowie i
ziemskie demony  na co jest przecież tyle dowodów. Znasz jakiegoś demona, Filipie? No właśnie,
niejednego! Z różnych względów on, Dorse, nie akceptuje poglądu galilejczyków i uważa, że
prawdziwa wiara, szlachetna, racjonalna wiara w greckich bogów została wyparta przez chrześcijański
zabobon, judejską chorobę i knowania tego inteligentnego Żyda, Saula, zwanego Pawłem. „Wierzę,
choć to absurdalne”. Absurdalne, zaiste. Ha, takie były czasy, tak się toczyła historia, upadały imperia,
powstawały nowe, ludzie byli zagubieni, właściwie trudno im się dziwić. Bliski jest mu Julian, Julian
Apostata. A także Bizantyjczyk z piętnastego wieku, Jerzy Gemistos. Obaj próbowali, w różnym czasie,
2
Dukt
choć im się nie udało. Im nie… A przecież ktema es aei, to nasz wiecznotrwały dobytek. Dorse
zatrzymuje się, ociera chusteczką pot z czoła. Patrzy na mnie przepraszająco. Czy mnie aby nie
spłoszył? Przechodzi więc szybko do sedna. Co roku w czasie wakacji zaprasza do „Elliniko Spiti”, na
swój Olimp grono przyjaciół, znajomych. W miłej, odpowiedniej scenerii reaktywują razem greckie
obyczaje, wspominają starą wiarę. Dla jednych to zabawa, fun, dla innych może coś więcej. Musi
przyznać z bólem, że nie lubi współczesnej Grecji, nie cierpi jej mieszkańców. Są hałaśliwi, kłamliwi i
brudni. Ale pradawna Hellada może być wszędzie. Jeśli Filip zechce przyjąć jego zaproszenie na
sobotni sympozjon, coś w rodzaju uczty bogów, to będzie wspaniale. Wszyscy będą zachwyceni, on,
Adrian, najbardziej. W okolicy nie ma zbyt wielu rozrywek, a wino mają wyborne, sprowadza je z
Krety. Prawdziwa ambrozja. Ambrozja, znów uśmiecha się łagodnie, nieco ironicznie, i nektar dają
nieśmiertelność. Nektaru niestety już nie ma, skończył się przed tygodniem, a nowy jeszcze nie
nadszedł. Są gry, konkursy, jest muzyka. Kucharz przyrządzi scharas, rybę z rusztu z zieloną sałatą i
oliwkami. Będą też pieczone żołędzie. Naprawdę. Odwraca się w stronę morza, zdejmuje kapelusz,
unosi ręce.
„Z bogów najpotężniejszy, wieloimienny, wszechmocny,
Zeusie, władco przyrody, wszystkim przez prawo rządzący,
Witaj  bo wszyscy śmiertelni ciebie wysławiać winniśmy.
Z ciebie jednego ród wiedzie i tobie swe życie zawdzięcza
Wszystko, co żyje na ziemi, co w ruchu i dźwięku ma udział.
Zawsze więc będę cię sławił i zawsze twą siłę opiewał…1
No tak, czas wracać  wachluje się kapeluszem  nie chcę maszerować w palącym południowym
słońcu. A zatem do soboty, czy tak, drogi Filipie?”.
 Olimp 
Na to niewielkie wzgórze wspinam się już dobrą godzinę, ścieżka to pnie się, to opada, kluczy,
kręci, zawraca. Wyszedłem w końcu z gęstych zarośli makii, droga wiedzie teraz ostro pod górę, z
prawej mam strome zbocze, właściwie przepaść, z lewej ocieram się o ostre występy zimnych skał.
Poruszam się ostrożnie, nagle ogarniają mnie gęste mleczne opary, podpieram się kawałkiem gałęzi,
którą odłamałem z koślawego drzewa. Słyszę krakanie wron. Zrobiło się chłodno, siąpi deszcz, czuję,
że ręce mi marzną, wściekły, jestem bliski zawrócenia, już decyduję się na powrót, stawiam jeszcze
dwa-trzy kroki, gdy naraz mgła opada, zza chmur wychodzi ostre słońce, przed oczami mam teraz
rozległą, pełną kwiatów łąkę. Idę, omijając cierpliwie storczyki i lilie, niezdarnie depczę wyrastające
3
Dukt
spod nóg narcyzy, przestraszony łamię jakiś krzak różany, na czworakach pełznę pod nieskończonymi
rzędami winorośli i wchodzę do gęstego gaju, pomiędzy oleandry, migdałowce, eukaliptusy i pinie.
Rozcieram w palcach liście lauru, zapachy odurzają mnie, osuwam się na ziemię, leżę jakąś chwilę,
słucham śpiewu ptaków, wiem, że muszę wstać, wstać czym prędzej, podnoszę się ociężale, ranię
sobie palec o kolec akacji, krew kapie obficie, w miejscu, gdzie padnie kropla, natychmiast wyrasta
asfodel, dostrzegam wreszcie wąską przecinkę, słaniając się, wybiegam na otwartą przestrzeń,
oddycham głęboko, ból głowy mija tak szybko jak szybko się pojawił, rząd platanowców wirując
prowadzi mnie do ogrodzenia. Przed otwartą na oścież bramą, nad którą zawieszono tablicę z
napisem „Niczego za wiele”, stoi Dorse i zanosi się śmiechem. „Witamy w ‘Elliniko Spiti’. I jak
znajdujesz mój Olimp, Filipie? A to nie koniec, nie koniec, to dopiero początek. Zapraszam do środka,
mój dom jest odtąd twoim. Xenia, gościnność, to najważniejsza z cnót. Niebawem zaczynamy, boginie
i bogowie już nie mogą się ciebie doczekać. Chodź, chcę ci przedstawić twojego opiekuna i
przewodnika”.
Prowadzi mnie alejkami, wykładanymi kolorową mozaiką, mijamy sadzawkę z dużymi czerwonymi
rybami, wokół której rozstawiono marmurowe rzeźby i gliniane amfory, „gdzież znajdziesz taki czar,
doskonałość, symetrię, jak nie w greckiej formie?”, widać już jednopiętrowy biały dom, obrośnięty
bluszczem i liliową bugenwillą, pawilonowy, z płaskim dachem, dół otwarty, przeszklony, okna na
górze szczelnie zasłonięto wermilionowymi żaluzjami, „tam są tylko sypialnie”, przechodzimy przez
patio otoczone kolumnadą, od wejścia do domu mamy towarzysza, mała oswojona łasica mknie pod
naszymi nogami, „to zwierzątko w greckim domu było czymś w rodzaju naszego kota”, przy małym
ołtarzyku Dorse mruczy coś pod nosem, zapala wonne kadzidełko, „pierwsza i ostania ofiara zawsze
należy się Hestii”, przyciąga mnie do siebie, skrapia mi skroń i czoło wodą, czuję na wargach smak soli
i czosnku, „wybacz, to na wypadek, gdybyś był nieczysty”, posypuje mi głowę figami, orzechami,
drobnymi cukierkami, „teraz należysz do rodziny”, bierze mnie za rękę i wchodzimy do dużej sali,
zalanej światłem, widzę ustawione w krąg stoły i sofy, na nich ludzi, blask prawie mnie oślepia, „to
właśnie jest Filip, bogowie”.
 Pan 
„Niezłe ze mnie ziółko, Filipie. Ile ja boginek, nimf i dziewcząt zbałamuciłem, trudno zliczyć. Pitys,
Echo, Selene, Syrinks  tę historyjkę możesz znać, bo z niej ludzie wywodzą pochodzenie piszczałkisyringi, zwanej też ‘fletnią Pana’  kto tam jeszcze? Aha, ta mała Eufeme, dalej wszystkie, słuchaj:
w s z y s tk i e menady z orszaku Dionizosa, różne wesołe wieśniaczki, pastereczki, młode i stare, oj,
4
Dukt
lista to długa i jako chłop wstydzić się nie mam czego. Nie ja oczywiście, tylko kozionogi, hop-hop,
bożek Pan, którym mam przyjemność być na wakacjach u Adriana. Pan – twój skromny przewodnik,
do usług. Do usług! Prywatnie jestem dziennikarzem i pochodzę z… ale jakie to ma znaczenie? Tutaj
jestem łobuzem, hultajem, łapserdakiem, straszę ludziska z okolicy, uaa-uaa!, którzy się mnie p a n i
c z n i e boją, flirtuję, fallusuję z boginkami, cmok-cmok, przyjaźnię się z tym łotrem Hermesem i
razem robimy różne kawały Apollinowi, który na żartach się nie zna. Na wróżeniu też nie, a wszystko,
co umie, to ode mnie  małego, biednego Pana Kozła, rum-rum. Spośród przeróżnych opowieści,
mądrych i całkiem głupich, kto jest mym ojcem, kto matką i w jakich okolicznościach mnie poczęto,
wybrałem sobie tę, w której jestem mlecznym bratem wielkiego Zeusa  słyszałeś może o kozie
Amaltei, Filipie? Mlecznym, ale jednak bratem. I nie jestem, co prawda, jednym z Dwunastki, ale jako
pradawne pelazgijskie bóstwo, uważaj: p r a d a w n e, a tak!, mam tu spore prawa. I czyż nie
pomogłem Zeusowi swym wrzaskiem pokonać tytanów? Którzy s-Pan-ikowali i dali drapaka. Ha! A nie
wierz czasem w opowieści, że jako jedyny bóg grecki już nie żyję. Durny a przygłuchy żeglarz o imieniu
Thamuz rozpowszechnił to łgarstwo. Żyję, jak widzisz, i mam się całkiem dobrze, la-li. Widziałeś moją
podobiznę w Rousham? Nie? A szkoda, polecam. Piękna rzeźba, bardzo do mnie podobna. Ale, ale,
czy wygodnie ci na tej leżance? Nie jesteśmy przyzwyczajeni, by jeść i pić, na wpół leżąc, mnie, na
przykład, wciąż to bardzo przeszkadza. Ale może raczej przez koźli ogon, który muszę mieć stale na
sobie. Stuk-puk.
Lubię te nasze sympozjony, pić można do woli i zjeść dobrze dają. Przyznać muszę, że nasz
gospodarz dba, byśmy się na wzgórzu nie nudzili ni chwili. Stara się, żeby wszystko było jak dawniej,
te same gry i zabawy, co kiedyś, na przykład kottabos; grałeś kiedyś w kottabos, Filipie? Filipie! To
proste, patrz jak to robi Hefajstos, nogi u niego nie bardzo, ale ręce staruszek ma zwinne. Wypij wino
z pucharu  a propos, nie przeszkadza ci, że nieco wodniste?  ale zostaw na dnie odrobinę, kapkę, a
teraz spróbuj „rzucić” winem w tamtą blaszaną paterę, jeśli nie uronisz ni kropli – wygrałeś, a wróżba
to znakomita, tak, świetnie! Wznieśmy, o bogowie, okrzyk na cześć Philipposa. Mprabo! Arista!
Hermesie, nalejże mu jeszcze, skoro taki z niego krzepki zawodnik. Hop-hop! A teraz przedstawię ci
nasze bractwo, a więc po kolei od lewej: śliczna i bardzo niebezpieczna afro-Afrodyta, uważaj na nią,
Filipie!, dalej Ares, prywatnie urzędnik bankowy, kuternoga Hefajstos-Kowal, to już wiesz… Czekajże,
czekaj, będzie teraz przemowa”.
5
Dukt
 Zeus strapiony 
…i nikt w nas już nie wierzy, nikt się do nas nie modli, nikt ofiar nie składa, poza kilkoma dobrymi,
mądrymi ludźmi, jak nasz drogi Adrian, poza grupką rozsianych po świecie maniaków, dla których
jednak bardziej liczy się oryginalność niż prawdziwa wiara. Dla współczesnych jesteśmy
towarzystwem barwnym, malowniczym, lecz przecież reliktem przeszłości. Ludzkim wyobrażeniem,
literacką fantazją zanim na świat przyszła P r a w d a. Czyż nie tak, panie Dorse? A przecież jesteśmy,
choć jeśli przytoczyć niektóre opinie dawnych Hellenów  nas nie powinno być, bogowie.
Posłuchajcie tylko, co mówił bystry Kseofanes (pozwólcie, że zerknę do kartek):
Toć gdyby woły, konie i lwy miały ręce jak ludzie,
Gdyby rękoma im dano malować i rzeźbić posągi,
Konie do koni, a woły do wołów podobne postaci
Dałyby bogów obrazom i ciałom kutym w kamieniu,
Niczym nie różne od tych, co własnymi czynili je dłońmi.
(Zaiste, długo nad tym myślał). A to niedowiarek Kerkidas:
Jakże można uznawać za bogów tych, co ani słuchu,
Ani wzroku nie mają?
(jakże to, czy ja oczu nie mam?)
Nawet sam dostojny, gromowładny Zeus
(to o mnie!)
Na najwyższym szczycie Olimpu
Nieruchomo dzierży swoją wagę
I o niczym nie rozstrzyga!
(O bezczelny! Pamiętacie, jak skończył Kerkidas? Mało kto pamięta. Ciekawe, czy już zmienił
zdanie…).
Pozwólcie, że przypomnę teraz przemądrzałego Plutarcha:
Śmieszne postępowanie ludzi przesądnych, ich słowa, ich niespokojne ruchy, ich zaklęcia,
ich bicie w bębenki, ich barbarzyńskie pokuty, wszystko to sprawia, że niektórzy mówią
sobie: lepiej, żeby bogów nie było, niż gdyby byli tacy, co pozwalają na podobne głupstwa,
a nawet cieszą się nimi.
(Otóż, drogi Plutarchu, zaklęcia i bicie w bębenki były i są ludziom potrzebne jak woda do życia. A ja,
po prawdzie, lubię głos bębenka).
Sceptyk Theagenes tak natomiast pisał:
6
Dukt
O bogach nie mogę nic powiedzieć, ani że są, ani że ich nie ma,
ani jaką mają postać, gdyż wiele rzeczy przeszkadza takiemu poznaniu,
powszechna niepewność i krótkość ludzkiego życia.
(Dla ciebie Theagenesie i wieczność byłaby za krótka).
O dawnych zarzutach, że ludzie są dla nas niby muchy  przecież jakoś interesujemy się tym
Prometeuszowym tworem, czyż nie?  że pozbawiliśmy ich wolnej woli i wszystko z naszego życzenia
się dzieje, że winę zasłaniamy wstydem, że miasmę, zaraźliwą skazę, ate, zaślepienie, albo hybris,
pychę, na ludzi sprowadzamy, że jesteśmy przekupni i zasadę do ut des, „daję, abyś i ty dawał”
wymuszamy  o tym nawet mi się nie chce mówić. Jak i o tym, że jesteśmy wprost ludziom podobni.
Czy który człowiek potrafi uderzyć piorunem? Potwarze i łgarstwa. Tego, co mówią obecnie żyjący,
także nie warto przytaczać. A przecież, o bogowie, jesteśmy. Na ichor krążący w mych żyłach!
Jesteśmy i mamy się świetnie. Czyż świat nasz nie jest doskonały? Filipie, zgadzasz się ze mną? Kala.
„Trudno jest ludziom rozpoznać bogów”, jak mówił poeta2. Ach cóż, lepiej Apollinie zaśpiewaj nam i
zagraj na lirze. Hermesie, dołączysz z aulosem? Dziś posłuchamy prawdziwej opowieści o Orfeuszu i
jego ukochanej Eurydyce. Innej niż fałszywka, przez mitografów spisana. Ie, Pajeon, niebawem twoje
święto. Melopeję czas zacząć.
 Orfeusz i Eurydyka, opowieść Apollina 
To smutna historia. Jak smutna jest śmierć, która przerywa wielką miłość. Ale jest ona chmurna
także z innego powodu. Niektórzy z was wiedzą dlaczego i chwały wam to nie przynosi. Jak wiecie, o
bogowie, lirę wymyślił mój boski brat Hermes, mnie ją ofiarował, a ja z kolei podarowałem ją memu
miłemu uczniowi, Orfeuszowi, synowi Kalliope. Ten swym śpiewem i swą grą sprawiał, że nad jego
głową krążyły ptaki, z morza wyskakiwały ku niemu ryby i delfiny, za nim podążały kwiaty i drzewa,
biegły obłaskawione zwierzęta. Nikt z ludzi już potem tak strun liry nie szarpał, nikt tak pięknie nie
śpiewał, nawet syn jego, Muzajos. Szczęśliwy był Orfeusz i innym szczęście przynosił, dlatego zabrał
go Jazon na swój okręt Argo i przywieźli złote runo baranka z Kolchidy. Los chciał, że zakochał się
Orfeusz w pięknej Eurydyce i pojął ją za żonę; postanowiono także u zarania dziejów, że i ty, Zeusie,
zapałasz miłością do owej dziewczyny i będziesz ją ścigał pod postacią węża. Nie twoja to wina, to
ona, Mojra, tak sobie ongiś umyśliła. Próbowała biedna Eurydyka uciekać, lecz upadła na ziemię 
wąż ukąsił ją w kostkę. Zanim Orfeusz przybiegł z pomocą, już ty, Hadesie, porwałeś dziewczynę do
siebie. Taka też twoja rola. Ruszył Orfeusz szukać Eurydyki do królestwa umarłych, przekroczył bramę
w Tajnaronie i stanął przed Charonem. Wzruszył się stary przewoźnik słuchając łkań liry, wstrzymały
7
Dukt
znojną pracę Danaidy, Syzyf przysiadł na swoim kamieniu, sępy puściły wątrobę Tityosa, Tantal
zapomniał na chwilę o pragnieniu i głodzie, nawet krwawe Erynie zapłakały nad losem oblubieńców.
To znacie, to znamy wszyscy, spisał to kiedyś Owidiusz. Skinęła nagle Persefona: chodź tu Eurydyko,
wrócisz do świata żywych, ty zaś Orfeuszu poczekaj na nią na górze. Ale dalej historia jest inna niż ta,
którą zna świat. Inna. Obiecałaś Persefono Orfeuszowi coś, czego obiecać nie mogłaś! Pochopnie,
wręcz głupio. Takie jest bowiem prawo i jest ono niezmienne  nikt nie zwycięży śmierci. Można
czynić cuda, zmieniać bieg wydarzeń, lecz śmierci nikt pokonać nie zdoła. Nawet ty, boska Persefono.
Czyś zapomniała? Kogo psychopompos Hermes poprowadził w dół, kto katabazy doświadczył, ten
promieni słonecznych nie ujrzy już nigdy. Spojrzał bóg Hades zdumiony, patrzy zdziwiony Charon,
skomli niepewnie Cerber, burzą się wody Lete. Czeka cierpliwie Orfeusz, czeka dzień, drugi, trzeci.
Wreszcie zdumionego dochodzi wiadomość, że… że to on zawinił, odwrócił się, potknął, spojrzał za
siebie, słyszeliśmy tę opowieść nie raz. Takeście sobie obmyślili  winę za całe zamieszanie zrzucić na
Orfeusza. Podziemie wyszło z honorem. Z honorem! Poszła plotka między ludzi i trwa po dziś dzień.
Ile się Orfeusz natłumaczył, nawyjaśniał  nic nie wskórał. O łotry, niech was ziemia pochłonie! Jak
pochłonęła potem Orfeusza. Niech was szarpią menady… Graj liro pieśń żałobną, wyśpiewuj aulosie
smutną historię Orfeusza i Eurydyki, Hadesa i Persefony.
 „Elliniko Spiti” 
Od tamtego dnia jestem stałym gościem Adriana R. Dorse’a. Wyruszam na mój Olimp wcześnie, tuż
po świcie, razem z różanopalcą Jutrzenką, wracam ciemną nocą. Zdarza mi się nocować w rezydencji,
a dzieje się tak coraz częściej. Każda chwila poza „Elliniko Spiti” wydaje się czasem straconym. Rano
uczestniczę w składaniu bezkrwawej ofiary  innych w tym domu nie ma  po rytualnym umyciu rąk
przygotowuję kosz z jęczmieniem i ciastem, naczynia na wodę. Umiem już odmówić po grecku kilka
prostych modlitw, wiem, kiedy strzepnąć libację na ziemię, kiedy zawołać: sponde!, a kiedy pozwolić
krzyczeć kobietom, potrafię upleść z gałązek i kwiatów wieniec i girlandę, wiem, jakie kadzidła palić
przed ofiarą, a jakie po, jak przygotować „olejek nieśmiertelności”; może kiedyś zostanę kapłanem
samego Zeusa…
Io, wielki Kurosie!
Witaj, synu Kronosa,
Władco światła, co kroczysz
Otoczony bóstw świtą!
Dzisiaj powróć na Dikte
8
Dukt
Pieśnią naszą się raduj!
Oto gramy ją tobie
Łącząc kiry i flety
I śpiewamy ci stojąc
Wokół tego ołtarza
Io, wielki Kurosie!
W południe odpoczywamy na hamakach, potem gramy w serso na trawniku przed domem.
Instruktor fitness, zwany tu pajdotribesem, urządza zawody, wczoraj zarządził pankration, rodzaj
zapasów połączonych z boksem, co wydaje mi się podobne do MMA, ale w łagodnym wydaniu.
Wieczorami bawimy się złotymi astragalami, najczęściej „psa” wyrzucając, czytamy albo recytujemy
poezje, ktoś gra na kitarze, ktoś na syrindze lub aulosie, ktoś śpiewa. „Bogowie” opowiadają p r a w d
z i w e wersje mitów, co jest przednią rozrywką, choć czasem wydają się one zbyt dalece odbiegające
od tych znanych z lektur dzieciństwa. Szczególnie lubię wieczory bajek Ezopa, układamy też nowe
opowiastki. Przygląda mi się uważnie Sheila, pisarka z Nowego Jorku, która w „Elliniko Spiti” jest
boską Afrodytą. Sheila prowadzi tu lekcje magii, lepi woskowe figurki, sporządza tabliczki defixio,
rzuca niegroźne czary. Któregoś dnia podeszła do mnie, podała mi goździk, „To kwiat bogów, wiesz o
tym?”, i dmuchnęła mi dymem z papierosa w twarz: „Moje ciało jak słońce, kto je obejmie, spali się
ze szczęścia.3 Co ty na to, Alkajosie? A może ty?…”. Idę do niej wieczorem, raz i drugi; widzę jednak,
że czoło Adriana marszczy się na widok Sheili, więc wybieram towarzystwo Pana i Hermesa. Obaj są
Anglikami z „prowincji”, tak przynajmniej twierdzą. Co parę dni jest sympozjon, w czasie którego poza
zwykłą pijatyką, obżarstwem, tańcami i zabawami  w kottabos jestem już mistrzem  Dorse aranżuje
dysputy, zwykle na zadany wcześniej temat. Zauważam, że nikt tu nie lubi Arystotelesa, za to dzieła
mistyków znane są i cenione.
I tak płyną dni na Olimpie, a mnie się zdaje, że czas się zatrzymał, inaczej – że czas się cofnął o dwa
tysiące lat, stoi bezczynny i trochę bezradny. Coś jednak nie daje mi spokoju, uwiera coraz bardziej.
Decyduję się poszukać Dorse’a, znajduję go z tyłu domu, przygląda się pracy ogrodnika.

Można odnieść wrażenie, że twoi bogowie, Adrianie, nie troszcząc się o szczęście i cierpienie
w świecie, żyją w najbardziej błogim spokoju, jaki można sobie wyobrazić. Zapytam za Epikurem: czy
mamy kochać swych bogów, jakkolwiek by z nami postępowali? A jeśli nawet musimy umrzeć, mamy
znaleźć pociechę w wizji ich wiecznej szczęśliwości? To trochę niedorzeczne, Adrianie. Niedorzeczne i,
przyznać muszę, mało zachęcające. Mimo całej jego urody, nie umiem przekonać sam siebie, że to
mógłby być mój świat.
9
Dukt
Dorse patrzy na mnie przenikliwie:

Czy wiesz, że w świątyni delfickiej było takie oznaczenie Boga: EJ – Jesteś. Gdzieś to już
słyszałeś? Pozornie tak samo, ale nie to samo. „Jesteś” to dokładne i wierne określenie Boga, które
tylko Jemu jednemu odpowiada, po prostu stwierdzenie, że jest. Byt, który jest. Ani dobry, ani zły.
Niezgłębiona konieczność. My sami tego o sobie naprawdę powiedzieć nie możemy, bo nie mamy
rzeczywistego udziału w istnieniu. …Widzisz samą powierzchnię, spójrz głębiej, Filipie. Tam też było
objawienie. Tylko inne. Spróbuj dotrzeć do tego objawienia, spróbuj, co ci szkodzi? Całe życie przed
tobą, Filipie. Wtedy ten świat będzie także i twój – odwraca się i mówi do ogrodnika:  Proszę
wykopać wszystkie te rośliny, niech pan tylko nie uszkodzi korzeni. Znajdziemy dla nich inne, nowe
miejsce.
 Gemistos Bizantyjczyk 
Czternastego sierpnia docieram do „Elliniko Spiti” w południe. Poprzedni dzień spędziłem w mojej
chatce nad morzem, pisząc listy, pocztówki, robiąc notatki i porządkując rzeczy do wyjazdu, który ma
nastąpić wkrótce. Zaskakuje mnie cisza panująca na wzgórzu. Bramę rezydencji zastaję zamkniętą,
pukam raz i drugi, po chwili uchyla ją nieznajomy człowiek. Przez ramię przewiesił strzelbę, przy jego
nodze zęby szczerzy czarny kudłaty pies. „Czego pan tu szuka? Zamknięte. Nie ma oględzin.
Rezydencja sprzedana, nie wolno nikomu wchodzić. Zakaz. Ja tu tylko pilnuję. Jak pan chce obejrzeć
grób, trzeba okrążyć wzgórze i zejść zachodnim zboczem. Uwaga, stromizna! Jeden turysta złamał
tam nogę. A może rękę. Diabli wiedzą. No, do widzenia”. Próbuję zajrzeć do środka, odsuwa mnie i
zatrzaskuje bramę. Schodzę ostrożnie starym leśnym duktem, na granitowej płycie grobowca leży
zasuszona wiązanka kwiatów. Przesuwam kwiaty, rozsypują się, odgarniam płatki i piach, czytam:
„Szczątki Gemistosa Bizantyjczyka, zwanego Plethonem, Księcia Filozofów swoich czasów”.
 Appendyks. O lwie i myszoskoczku. Bajka z „Ellniko Spiti” 
Zapragnął lew, król zwierząt, odpocząć od swoich obowiązków. Zwołał więc zebranie wszystkich
leśnych stworzeń i tak im rzecze: „Wybieram się za morze do moich krewniaków, ale długo tam nie
zabawię. Na czas mojej nieobecności wybierzcie spośród siebie mojego zastępcę. Jak wrócę, zda mi
relację ze swego panowania. Po tych słowach lew zaryczał głośno i zniknął w gęstwinie.
Nie było go jakiś czas. Znudziło mu się w końcu na obczyźnie i wrócił do lasu. Idzie, patrzy, niby
wszystko takie samo, ale jakby inne. Zobaczył lisa.
10
Dukt

Hej, lisie, podejdźże tu na chwilę. A któż to został królem na czas mojej nieobecności?
Zapewne niedźwiedź. Wielką ma siłę i potężną posturę…

Nie, Panie.

A więc na pewno wilk. Znany z niego wojownik.

Nie, Panie, nie wilk.

A zatem orzeł. Lot ma dostojny i wzrok wyśmienity.

Nie, orzeł nie jest nowym królem.

To może jeleń? Rączy, szybkonogi jeleń?

I on także nie.

Któż więc? Jeśli nie jest to ani niedźwiedź, ani wilk, nie orzeł i nie jeleń?

Oto my sami nie wiemy, Panie. Nikt go tak naprawdę nie widział. Różnie mówią: że to kret,
albo jeż, albo mała ryjówka, a najpewniej m y s z o s k o c z e k, ale nic pewnego. Co gorsza, nikt nie
wie jak i kiedy się to stało.

Myszoskoczek? A cóż to takiego? Nigdy nie widziałem tego stworzenia! I ktoś taki miałby być
królem? No, dość tych bzdur, wracam na mój tron!

Oj, Panie, chyba nic z tego nie będzie.

Nie złość mnie lisie, bym nie musiał cię pożreć!

I z tego także nic nie będzie. Teraz wszystkie zwierzęta jedzą trawę, korzonki i żołędzie. Ja już
prawie się nauczyłem i wcale nie jestem głodny. Wcale.
Załkał lis, podwinął kitę i czmychnął w głąb lasu. A lew? Mówią, że siedzi za morzem.
z cyklu Piękny świat
Ryszard Lenc, sierpień 2010 r.
1
Kleanthes, Hymn do Zeusa, De Vogel 920 b
2
To Hymn do Demeter, 111, w: Hymny Homeryckie, przeł. W. Appel, Toruń 2001
3
Safona, tłum. Nikos Chadzinikolau
11

Podobne dokumenty